Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

♣ triginta septem

Pokażcie mi, jak bardzo chcecie kolejną część, to może się pojawić jutro... :)) Pozdrowionka, TVN (nie Polsat) XD


A wtedy ciemność została rozerwana.

Nie wiedziałam, co się dzieje. W jednym momencie wszystko stało się oślepiająco białe. Jakby Słońce spadło na Ziemię. Zasłoniłam prędko oczy, aby nie stracić wzroku. Usłyszałam niedaleko jakieś krzyki i huki, następnie wściekły ryk. Do tego doszedł dźwięk, jaki wydaje metalowa rzecz, którą się uderza o inny przedmiot z tego samego materiału. Lucyfer z kimś walczył. Na miecze?

Na ślepo przeczołgałam się w stronę kamienia, na którym było sacrum. Musiałam je złapać, aby Lucyfer go nie użył. I potrzebowałam sztyletu Szatana. Skoro sacrum mogło oczyścić człowieka z demona, mogło też pozbyć się złej mocy z diabelskiej broni. Moje oczy, które teraz jedynie mrużyłam, powoli przyzwyczajały się do światła. Widziałam z boku, jak ciemna i jasna postać walczą ze sobą.

Archanioł tu był. I... uratował mnie? Za co?

— Marsali, musisz uciekać — powiedziała ponaglająco Eve. — Nie w tę stronę. Musisz szybko iść do Zayna. Broń jest teraz nieistotna. On sobie poradzi z panem...

— Nie — wychrypiałam. Byłam coraz słabsza przez upływ krwi, ale wciąż parłam do przodu. — Zabiję go i wszystko się skończy.

— Nie uda ci się to. Jesteś osłabiona. Musisz odnaleźć Zayna, dopóki Lucyfer walczy z archaniołem. Opatrzy cię, inaczej możesz umrzeć.

— Kto walczy z Lucyferem? W kim schronił się archanioł? — spytałam, po czym zakaszlałam. Pył zatykał mi nos, wdzierał się do gardła i oczu. Wiedziałam, że moja twarz jest pokryta brudem i krwią z małego przecięcia, które miałam gdzieś na czole.

— Jest tu — usłyszałam z oddali. — Złap ją, szybko.

Nie, proszę, nie teraz. Jęknęłam cicho, kiedy silne ramiona złapały mnie i podniosły. Wyciągnęłam z wysiłkiem rękę w stronę noża, który był już tak blisko. Podobnie jak sacrum. Nasza szansa przepadała.

— Eve — wyszeptałam. — Co on chciał zrobić? Odwracamy się... czemu?

— Majaczy? — dobiegło mnie jak przez mgłę. Te głosy były z jednej strony znajome, a z drugiej obce. Jakbym kiedyś je słyszała, ale nie poznała osób, do których należą.

— Nie, rozmawia ze swoim demonem. Weźmy ją stąd. 

Zamknęłam powoli oczy i odchyliłam głowę. Już nic nie czułam. Byłam kompletnie wycieńczona. Osoba, która mnie niosła, poruszała się prędko, ale i ostrożnie. Hałasy walki powoli znikały, a ja odpływałam. Usłyszałam w głowie westchnienie Eve.

Nie chciał objąć Ziemi i Niebios we władanie z naszą pomocą. Chciał nas wchłonąć i panować samodzielnie, ze zniszczonymi ludźmi jako poddanymi. Nigdy nie chciałam stać się czyimś pokarmem. — W głosie Eve słyszałam wściekłość i żal. — Zmącił nasz wzrok. Niczego nie mogliśmy się domyślić. Ale spokojnie. Dla ciebie to już koniec.

— Koniec? — ledwo poruszałam wargami. — Ja... umieram?

Powiedziałam Lucyferowi, że mogę umrzeć. Myślałam, że jestem gotowa. A tak bardzo się myliłam.

— Nie. Nie umrzesz, Marsali — usłyszałam gniewny głos. Wydawał się być znajomy. Ale dobiegał z daleka. A ja byłam senna. Tak bardzo senna.  

— Nie umierasz — powiedziała Eve. — Będziesz nową osobą. Ta Marsali już należy do przeszłości. Śpij. Niedługo się obudzisz. Ostatni raz.

***

Ocknęłam się na dziwnym podłożu. Czułam coś miękkiego pod moimi palcami, jednak nie leżało się na tym zbyt wygodnie. Zapadałam się. Otworzyłam powoli oczy. Niebo było granatowe i obsypane milionami gwiazd. Zmarszczyłam brwi. Gdzie ja byłam?

— Już czas — usłyszałam Eve. To znaczy? — Wracasz. To już koniec. 

— Jak to koniec? — spytałam. Nie rozumiałam jej pytania. Wciąż szumiało mi w głowie. Ból wracał, jednak słabszy.

Coś nagle przysłoniło mi gwiazdy. Zobaczyłam znajome, brązowe oczy w gęstym obramowaniu i odetchnęłam głęboko. Zayn pomógł mi usiąść, a potem przytulił do siebie. Nie potrafiłam objąć go zbyt mocno, ale splotłam palce na jego plecach i oparłam czoło o jego ramię.

— Co się dzieje? — dopytywałam go. — Gdzie my jesteśmy?

— Na plaży — odpowiedział cicho Zayn. Pociągnęłam nosem. Czułam sól. A w oddali słyszałam szum fal. — Wciąż na Stromie.

— Gdzie?

— Stroma. Wyspa na północy Szkocji. My jesteśmy na południowej części. Ośrodek jest pośrodku. Niedługo odpłynie łódź.

— Łódź? Gdzie?

— Zobaczysz. 

Zmarszczyłam brwi. "Zobaczysz?". Ta poważna mina. Brak radości w oczach. I ramiona, które obejmowały mnie tak mocno, jakby nie chciały wypuścić.

— Zayn? Kto stąd odpływa?

— Ty. 

Pokręciłam głową.

— Nie — warknęłam. — Nie ma mowy. Nie zostawię cię tu z innymi. I nie odpłynę, kiedy zaczęła się walka. Mam Eve...

— A ja legion — odparł łagodnie Zayn. Gładził mnie po ramieniu. — Cały legion demonów. Jednak ty nie będziesz już opętana. Za parę minut to przestanie cię dotyczyć. Wrócisz do kraju i zaczniesz wszystko od nowa, kochanie.

Zamknęłam oczy, czując pod powiekami łzy złości. Kręciłam głową i próbowałam wyrwać się z ramion Zayna, jednak nie pozwalał mi na to.

— Trzeba zaczynać. — Tuż przy nas pojawiła się jeszcze jedna osoba. Otworzyłam oczy i zobaczyłam Hallama. — Wstańcie. Mam wszystko.

Zayn podniósł się, po czym złapał mnie ostrożnie za ramiona i postawił. Trzymałam go za rękę, aby się nie przewrócić. Hallam uśmiechnął się do mnie uspokajająco. Nie odwzajemniłam tego gestu. Nie wiedziałam, co w tym momencie chciał zrobić, ale nic mi się nie podobało.

Pamiętasz te trzy lata? — spytała Eve. Mruknęłam coś na potwierdzenie. Patrzyłam niepewnie na Hallama i Zayna, którzy coś robili. — Nigdy bym nie pomyślała, że będę kogoś lubić. Że zacznie mi zależeć na zwykłym człowieku. — Zwykłym, Eve? — Dobrze. Nie jesteś zwykła. Jak już odejdę, zabierając wszystko, co mi potrzebne, będziesz zupełnie inna. — Odejdziesz? — Tak. Odejdę. Nie będę siedziała i żerowała do końca twojego życia. Wezmę to, co ci niepotrzebne, a potem włączę się w walkę. A ty wrócisz na mocniejszy ląd. Mam do ciebie prośbę. — Nie zareagowałam. Byłam w mocnym szoku przez to, że Eve odchodzi. — Nie zapominaj o tym wszystkim. Pamiętaj, aby wiedzieć na przyszłość, dlaczego bycie nosicielem ma tak wiele zalet i wad. Wielu powiedziałoby, że jesteśmy pasożytami, ale przecież otrzymywałaś coś w zamian, tak? — Uśmiechnęłam się półgębkiem. — I... mam jeszcze jedną prośbę. Nie zapominaj o tym, aby żyć. Dusza i ciało są perłami. Powinnaś się o nie troszczyć, bo żyjesz tylko raz. Obierz sobie jakiś cel i osiągnij go, nie rujnując siebie. Poradzisz sobie.

— Bez ciebie będzie słabo — wyszeptałam.

— Ale przynajmniej będziesz decydowała sercem, a nie pod wpływem demona. Trzymaj się, Marsali. Dbaj o swoje człowieczeństwo. 

Zamknęłam oczy. Przywiązać się do demona i cierpieć przez rozstanie. Świetnie.

Zadrżałam, czując dreszcze przebiegające przez moje ciało. Odchyliłam głowę do tyłu i rozłożyłam ramiona. Coś mnie rozrywało od środka. Wręcz czułam, jak pękają linki, które dotychczas ściśle wiązały mnie z Eve.

Nagle krzyknęłam. Poczułam silny ból w piersi, przez który prawie upadłam na piasek. Gdyby nie ramiona Zayna, leżałabym jak długa. 

Zaczerpnęłam chrapliwie oddech. Noga, owinięta przedtem bandażem, drżała z bólu. Moje powieki same się podniosły. Spojrzałam przed siebie i zamarłam. Stojąca przede mną postać przekrzywiła głowę i patrzyła na mnie ponuro. 

— Eve? — spytałam z wahaniem. Ta kiwnęła głową.

Czarne włosy do ramion były splątane, zielone oczy otoczone ciemną obwódką. Była piękna w nieludzki sposób. W żaden sposób nie przypominała zwyczajnej osoby, bo nią po prostu nie była. Już wiedziałam, dlaczego płomyki w moich czarnych oczach miały ten kolor.

— Kiedy nie czuję cię w swojej głowie, dziwnie się czuję — powiedziałam. Eve wykrzywiła kąciki ust.

— Ja za to w końcu widzę wszystko swoimi oczami, a nie twoimi — odpowiedziała. Jej głos był prawie taki sam. — Jest łódź. Zabierz ją tam — poleciła Zaynowi. Położyła dłoń na moim udzie, a ja syknęłam z bólu. — Nie powinno zbyt mocno krwawić. Amalie wszystko przygotuje i opatrzy cię, jak cię zabiorą. Powodzenia. Idę się w końcu bić. 

— Poczekaj na mnie. — Hallam podszedł do mnie i, ku mojemu zaskoczeniu, objął mnie delikatnie. Pogładził mnie po głowie. — Żałuję, że nie mogłem ci nic powiedzieć. Żałuję wielu rzeczy, Marsali. Ale nie będę żałować tego, że cię miałem. Przez te trzy lata.

— W porządku — odparłam bezbarwnie.

— Chciałbym ci tyle powiedzieć, ale nie mamy czasu. 

— Nie rozklejaj się — rzuciłam półżartem. Hallam uśmiechnął się krzywo i objął mocniej. Po tym bez słowa wypuścił mnie z ramion. Mój... ojciec.

Eve pogładziła mnie po policzku i odeszła. Patrzyłam zdziwiona za smukłą figurą ubraną w czarne ubrania w pirackim stylu — koszula, obcisłe spodnie i wyższe buty — która szła w stronę środka wyspy i pozwalała drobnym płomieniom pełzać po palcach dłoni. Obok niej kroczył wysoki, umięśniony strażnik, trzymający dziwny nóż w ręce i gotowy na wszystko.

  — Odeszli — wyszeptałam. Położyłam dłoń na sercu. — Czuję tu coś dziwnego.

— Siła demona cię opuszcza. — Zayn podniósł mnie i poniósł w stronę morza. Oparłam czoło o jego ramię i odetchnęłam cicho. 

Kątem oka zobaczyłam małą łódź z silnikiem. W środku siedział wysoki mężczyzna. Kiedy Zayn podszedł do łodzi, ten wstał.

— Wszystko gotowe — powiedział.— Mam dla niej rzeczy.

— Daj mi na razie jakiś koc — poprosił cicho Zayn. Kiedy go otrzymał, odszedł kawałek od łodzi. Postawił mnie ostrożnie i owinął ciepłym materiałem. Miał dziwnie znajomy wzór. A kiedy spoczął na moich ramionach i w końcu poczułam zapach, wiedziałam, co to było.

Tartan od inkwizytora.

— Gdzie jest Ruthven? — spytałam Zayna. On odwrócił wzrok. — Zayn. Gdzie on jest?

— Walczy.

— Jako?

— Archanioł. Był w nim cały czas. — Jego ręce powędrowały na moje policzki. Kciuki jeździły wzdłuż kości.

Z jakiego powodu miałam wrażenie, że dziś widzę go po raz ostatni. Ta prawda była jak cios.

Z mojego gardła nagle wydarł się szloch. Moje policzki zrobiły się mokre od łez, ciało dygotało, a płuca nie wyrabiały z łapaniem oddechu. Wbijałam palce w ramiona Zayna, kiedy ten trzymał mnie mocno, abym nie upadła. Oparłam czoło o jego pierś, płacząc. 

Tym razem żaden głos w mojej głowie nie nabijał się z mojej rozpaczy. Nie czułam się żałośnie. Eve zabrała część zła, które siedziało we mnie jeszcze przed urodzeniem. Płacz przestał być dla mnie oznaką słabości. Nie był siłą, ale czymś naturalnym. 

— Spokojnie, Marsali — wyszeptał Zayn. Całował mnie po czole i gładził włosy. Pokręciłam z wysiłkiem głową.

— Spokojnie? — Odsunęłam się trochę. — Powiedz mi, co z-z-zrobisz, kiedy już wsadzisz mnie do tej łodzi, co? Wrócisz tam. I... kurwa.

Pociągnęłam nosem.

— Wrócę — przytaknął Zayn. — Nie mogę wyrzucić z siebie całego legionu. We mnie są one kontrolowane. Muszę z nimi iść i zamknąć portale. I powstrzymać Lucyfera.

— Musisz — wyszeptałam. Miał rację. Musiał. Ja już zostałam od tego odcięta.

— Hej. — Zayn podniósł delikatnie moją brodę. — Nie będzie źle. Rano przyszykuj mi jakiś plaster, bo pewnie sobie palca przetnę. 

Uśmiechnęłam się blado.

— Jesteś ofermą, kilka plastrów będzie konieczne. Albo bandaż. 

— Super. I tak się uśmiechaj. Chcę, żebyś przeżyła. Będziesz siedziała w tej łodzi i dopłyniesz do celu, a ja będę spokojny o ciebie i twoje bezpieczeństwo. — Objął mnie w pasie. — Nie dam się, Marsali. Spokojnie. — Pocałował mnie w nos.

— Jestem brudna — zaprotestowałam.

— Przemyłem ci przedtem twarz wodą. Ale i tak powinnaś się wymoczyć w gorącej wodzie. — Kiedy prychnęłam, pacnął mnie w nos. — Idź.

— Nie chcę — wyznałam. — Nie chcę cię zostawiać.

Zayn, słysząc to wyznanie, zamknął oczy. Po chwili je otworzył. Widziałam w nich pełno bólu. I łez. Bez słowa nachylił się do mnie i pocałował mocno. Całował tak, jakby... robił to ostatni raz. Rozkojarzona jego ustami nie zauważyłam, jak mnie podniósł i zaniósł do łodzi. Kiedy w końcu się od siebie oderwaliśmy, podał mnie mężczyźnie.

— Zayn, nie — powiedziałam rozgorączkowana. Zaczęłam się wyrywać. — Proszę.

— Kocham cię. 

Na te słowa zamarłam. Zayn powiedział je stuprocentowo poważnie, patrząc w moje oczy. One zaczęły znowu napełniać się łzami.

Silna ręka popchnęła łódź, która zeszła do głębszej wody. Mężczyzna położył mnie na ławce i złapał za jakieś uchwyty. Podniosłam się z wysiłkiem, łapiąc za barierki i spojrzałam na plażę. Zayna już nie było.

— Ja ciebie też — wyszeptałam. — Ja ciebie... też. 

Położyłam policzek na zimnej balustradzie i pociągnęłam nosem. Mężczyzna kierował łodzią, ale wyciągnął z kieszeni chusteczkę, którą mi podał. Otarłam nos i spojrzałam na wyspę, która była coraz dalej. Unosiła się nad nią jasna aura.

— Co to? — spytałam mojego towarzysza. — To światło.

— Archanioł w pełnej krasie — odparł. Miał niski głos. 

—  Ta wyspa wygląda, jakby miała zaraz spłonąć— rzuciłam. Uśmiechnęłam się słabo.

Znikąd zerwał się mocny wiatr. Spojrzałam w górę. Gwiazdy były przysłonięte chmurami. Purpurowo-czerwony księżyc świecił nad nami triumfalnie, niemal przezwyciężając światło archanioła. Jednak nie udało mu się to. Dlaczego?

Bo w momencie, kiedy wiatr wzmógł swoją siłę, biała łuna nad wyspą stała się silniejsza. I nagle... wybuchnęła. Dosłownie. Mogłam jedynie patrzeć, jak potężna, biała fala rozeszła się dookoła.

Kierując się prosto na nas.



Kiedyś mnie zabijecie za takie zakończenia~

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro