Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 9 - Donovan

Przyglądałem się strzykawce leżącej na biurku. Przy tym stukałem palcami o powierzchnię blatu. Wyglądało na to, że zapisałem wszystkie skutki. A przynajmniej te widoczne. Bardzo podobne jak u ludzi. Drgawki, szybki oddech, rozszerzone źrenice do granic możliwości. Zauważyłem też, jak Lucy okropnie się pociła, skoczyła jej temperatura, a także trzymała za brzuch – zapewne obolały. Tylko żeby wywołać u człowieka taki stan, potrzeba stosunkowo dużej dawki. Lucy użyła niewiele i ledwo sobie z nią poradziła. Trochę więcej i...

Zacisnąłem powieki.

To się mogło naprawdę źle skończyć. Najwyraźniej adrenalina była zabójcza dla wampirów. Może Schatteni normalnie jej używali? Prawdopodobnie trochę przesadziliśmy z wnioskiem, że ktoś sterował rzeziami... Chociaż... Jak inaczej tamte dzikusy miałyby adrenalinę...

Popierdolone...

Przed oczami nadal miałem moment, gdy do mojego gabinetu wleciał zdyszany Gilbert. Wyglądał na złego, ale jednocześnie zmartwionego. Nie wiedziałem, co się stało. Dlaczego znalazł się w szpitalu, a już szczególnie, czemu zareagowałem w taki, a nie inny sposób, gdy powiedział, że coś stało się z Lucy.

Zdziwiło mnie, że drzwi się same z siebie otworzyły, jednak domyśliłem się, że to któryś z szajki wampirów. Tym bardziej że niemal od razu zaczął się on pojawiać. Przyglądałem się zdumiony chłopakowi, który mordował mnie wzrokiem na wejściu.

— Co ty tu...

— Jesteś potrzebny — przerwał mi.

— Jestem w pracy. Nie mogę tak po prostu wyjść, kiedy tylko tego potrzebujecie... — Spojrzałem na dokumenty.

— Lucy...

Wzdrygnąłem się. Podniosłem na niego wzrok.

— Co z nią? — spytałem natychmiast.

— Wstrzyknęła sobie to coś, co zdobyliście.

— Co?! — Podniosłem się gwałtownie z fotela. — Mieliście tego nie dotykać!

— To Lucy! Ona nikogo nie słucha, nawet własnego rozsądku. Pomożesz czy nie?

Stukałem coraz szybciej palcami o biurko. Jak można być tak nieodpowiedzialną osobą? Naraziła się. I po co to wszystko? Bo ją ciekawość zżerała? Ta wścibskość mogła ją spokojnie wprowadzić do grobu, ale i tak miała to za nic. Nie martwiła się tym, że zmartwiła Gilberta i Alexa. Nie obchodziło ją własne życie.

Samobójczyni...

Zagryzłem szczękę, jednak w tej samej chwili ktoś bez pukania wszedł do mojego gabinetu. O mało co nie spadłem z krzesła. Kevin się roześmiał, widząc, jak złapałem się swojego biurka, żeby nie mieć bliskiego spotkania z podłogą.

— Żyjesz? — spytał dla pewności.

— Ledwo...

Ponownie się zaśmiał, po czym do mnie podszedł. Niezauważenie starałem się ukryć fiolkę z adrenaliną pod losowym dokumentem.

— Masz kilka dokumentów do podpisania. Akt zgonu, kilka wypisów, czyli w sumie nuda. — Podał mi je, a ja niemal od razu je przejrzałem.

Podpisałem wszystko, co musiałem i oddałem wszystko Kevinowi, który chwilowo chyba nie miał nic do roboty. Stał z założonymi rękoma i przyglądał się dyplomom zawieszonym na jednej ze ścian. Było ich kilka. Wszystkie medyczne, ale z różnych dziedzin.

— Wiele osiągnąłeś w życiu, co? — zagaił, kiedy akurat miałem podpisywać akt zgonu. — Masz czterdziestkę na karku, świetną pracę, jesteś szanowany w mieście, ale to wszystko cię w ogóle nie cieszy. Domyślam się dlaczego.

— Wolę o tym nie rozmawiać. — Podniosłem na niego wzrok.

— Wiem. — Spojrzał mi w oczy. — Znowu masz zielone oczy.

Spiąłem się, przełknąłem ślinę.

— Masz soczewki, prawda?

Przytaknąłem.

— Wolę je nosić, niż jakby każdy miał sobie myśleć, że jestem jakąś pijawką — odpowiedziałem prześmiewczo.

Wypuścił powietrze rozbawiony.

— Tak, wtedy byłby problem, bo Schatteni pewnie chcieliby cię zabić, ale biorąc pod uwagę, ile żyć uratowałeś, nie wiem, czy tak po prostu by cię wtedy zabito. — Odwrócił wzrok.

Zaśmiałem się nerwowo. Ponownie na mnie zerknął. Miałem wrażenie, że jakoś dziwnie mi się przyglądał. Powiedziałbym, że nawet podejrzliwie. Kevina ciężko oszukać. Raz zobaczył mnie z nietypowym kolorem oczu. Tyle wystarczyło. Zazwyczaj nie miałem przed nim większych sekretów, ale... ciężko mi powiedzieć, czy ufałem mu na tyle, by przyznać, czym się stałem.

O ile sam tego nie zauważył.

— Jeśli już podpisałeś, to to zabiorę — powiedział Kevin, biorąc papiery.

Przytaknąłem. Kevin zabrał dokumenty. Ruszył do wyjścia. Zatrzymał się nagle.

— A, jeszcze pytanie. — Odwrócił się. — Gdzie wcześniej zniknąłeś? Szukałem cię, żebyś wcześniej podpisał te dokumenty.

— Em, cóż...

Podrapałem się nerwowo po karku.

— Zapomniałem jednej rzeczy z domu i pobiegłem szybko. Wybacz, że tak bez słowa...

Kevin spojrzał podejrzliwe. Jakby chciał mi telepatycznie przekazać jakąś wiadomość.

— Nie no, nic się nie stało, ale następnym razem mnie poinformuj. Szukałem cię po całym szpitalu. I to w obu budynkach.

— Przepraszam...

Pokręcił głową, po czym w końcu skierował się w stronę wyjścia z pomieszczenia. Szedł powoli, bo przeglądał papiery. Mój nerwowy uśmiech opadł. Jego wzrok mówił sam za siebie, że coś podejrzewał. Nie wiedziałem, jak powinienem się teraz zachowywać. Powiedzieć? Siedzieć cicho? W końcu raczej sam to wywnioskuje, bo głupi nie był. Gorzej, jeśli naśle na mnie Schattenów. Chociaż... Lubił mnie. Nie miałem praktycznie żadnych wpadek. Nigdy nie ukradłem nikomu krwi. Nie odwaliło mi. Byłem miły dla ludzi – no, może poza kilkoma wyjątkami. Jedynie stosowałem wampirze umiejętności, żeby pomagać innym.

Odetchnąłem. Coś mi mówiło, że tego pożałuję.

Raz kozie śmierć...

— Pan wie, prawda? — spytałem zagadkowo.

Parsknął śmiechem, zatrzymał się, znów odwrócił do mnie.

— Swój swego pozna, Miller. — Uśmiechnął się, ukazując jeden ze swoich kłów.

Zamarłem. Zamrugałem kilkukrotnie.

Takiego obrotu spraw to się nie spodziewałem...

— Ch-chwila, co... — wydukałem, jakby coś utknęło mi w gardle.

— Myślisz, że jako czterdziestosześciolatek nie miałbym żadnych zmarszczek przy takiej pracy? — Parsknął śmiechem. — I zero siwych włosów? Dawno bym osiwiał przez niektórych debili.

— Nigdy nie myślałem, żeby w ogóle to rozważać...

— Miller, jeszcze się sporo musisz nauczyć. — Pokręcił głową. — Przede wszystkim tego, jak dobrze się ukryć w kamuflażu.

— Umiem go ledwie jeden dzień... — Wzruszyłem ramionami.

— Domyśliłem się, kiedy przemknąłeś obok mnie.

Musiałem się oprzeć.

— Pan też kiedyś padł ich ofiarą czy jak?

Uśmiechnął się.

— Nie. Jestem taki od zawsze. Jestem wampirem od urodzenia.

— Urodzenia? — Otworzyłem szerzej oczy. Nie wiedziałem, że mogły się rozmnażać. — Podziwiam, że nikt pana nie wykrył.

— To prostsze niż się wydaje, gdy mamy gwardię idiotów. Dosłownie ukrywam się zaraz pod ich nosem. Niemal przy samym ich „najświętszym miejscu".

No tak, on mieszka blisko katedry...

Założyłem ręce na piersi.

— Kiedy pan się domyślił...

— Długo wydawałeś się czysty, choć niekiedy za szybko coś diagnozowałeś, ale uznawałem to za doświadczenie. Potem te lekko czerwone oczy wzbudziły podejrzenia, a już upewniłem się w pełni, gdy przemknąłeś w kamuflażu. Powiedziałem sobie wtedy: „Och, a więc jednak to wampir". Wolałem poczekać, aż sam się odważysz przyznać. Choć rozważałem, żeby wparować ci do biura i wydrzeć się, że wiem, że jesteś wampirem. Tak dla zabawy. Ale zdałem sobie sprawę, że mógłbyś wyskoczyć przez okno ze strachu.

— Cóż... Byłoby to bardzo prawdopodobne...

Kevin odetchnął głęboko.

— No nic, Miller. Muszę lecieć. Pacjenci się sami nie wyleczą. Gdybyś się chciał czegoś więcej dowiedzieć o wampirach, to służę pomocą.

~~~

Skończyłem pracę wyjątkowo wcześniej. Większość pacjentów, którymi się zajmowałem, opuściła szpital. Niektórzy nawet jeszcze żywi. Postanowiłem nie zachodzić do domu. Yappee powinien przeżyć chwilę dłużej bez jedzenia. Najwyżej rozniesie kuchnię. Nic nowego.

Miałem sporo do przejścia. Kryjówka znajdowała się daleko od szpitala. Na dodatek w biednym dystrykcie. Ciągle przechodziły mnie ciarki. Przerażało mnie, jak rząd ignorował, co działo się przy obrzeżach miasta. Na dodatek ludzie tam byli pozbawieni wszelkich praw. Zero opieki zdrowotnej, edukacji, praktycznie brak miejsc pracy i wielu innych, które, choćby dla mnie, to codzienność.

To by wyjaśniało też stroje moich prześladowców. Przypominające raczej łachmany, które miały jeden cel – zasłonić to co trzeba. Jedynie Cameron wydawał się wyglądać lepiej...

Nie lubiłem go najbardziej... Zachowywał się podejrzanie.

Udało mi się przebrnąć przez dzielnicę nędzy. Zapukałem kilkukrotnie w klapkę na podłodze w odpowiednim domu. Minęło trochę czasu, zanim ktokolwiek raczył mi otworzyć. Gilbert wpuścił mnie do środka. Napotkałem Lucy wypoczywającą na czymś, co przypominało kanapę. Alex siedział w kącie z opuszczoną głową. Cameron ostrzył nóż. Przerwał na moment, by rzucić mi nieprzyjemne spojrzenie.

Zignorowałem go. Stanąłem obok Lucy.

— Jak samopoczucie?

— Spierdalaj... — bukrnęła.

— Fenomenalnie. Nic ci nie będzie.

— To wytłumacz mi doktorku, czemu brzuch mnie tak napierdziela...

Pogładziłem brodę. To całkiem proste.

— Zapewne jesteś głodna. Wszelkie bezpieczne zapasy energii musiały się zużyć. Cukry. Możliwe też, że tłuszcze się trochę spaliły.

— Żałuję, że spytałam... — Podłożyła ręce pod głowę. — Nic nie zrozumiałam...

— Po prostu musisz coś zjeść. I to nie zwykłą bułeczkę. Coś porządnego. Wtedy organizm wróci do normy.

— To jej zamów dobry obiad, doktorku, a nie tylko pierdolisz — warknął Cameron. — Tylko uważaj, bo tu ludzie pozabijają się o kromkę chleba, a co dopiero o drogi obiad.

Zmarszczyłem brwi.

— Potem coś przyniosę. Teraz no... Adrenalina.

Wyjaśniłem im pokrótce i najprostszym językiem, jakim umiałem. Przy okazji coś wymyśliłem, co wcale nie wydawało się głupie i niemożliwe.

— Dobra, do czego zmierzasz, Don? — zapytał nieco znudzony Gilbert.

— Dobry chemik wraz z biologiem mogą zrobić wiele rzeczy. To wcale nie musiała być nawet adrenalina. Coś, co powoduje podobne skutki, a przy okazji niekoniecznie zabija wampiry.

— Na przykład? — zaciekawił się Cameron.

— Nie wiem.

— Kurwa, lekarz i nie wie? — rzucił Gilbert.

— Są rzeczy, których nie wiem. Szczególnie że to dotyczy wampirów.

— Świetnie. To może jakieś sugestie, gdzie magicznie odkryjesz, co to mogło być? — wycedził Cameron.

— Jeśli cokolwiek przychodzi do świata medycyny... To z laboratorium...

Kątem oka dostrzegłem, jak Lucy się nagle wzdrygnęła.

— Lab? — Cameron odłożył nóż. — Przecież tam nie wejdziesz ot tak.

— Wiem, ale pracują tam moi rodzice i wiem, że zajmują się wampirami. Czasem mogę odwiedzić rodziców.

Lucy zerwała się do pozycji siedzącej. Dostrzegłem, jak trzęsły jej się ręce. Wszyscy zwrócili na nią uwagę. Nawet Alex zerknął w jej kierunku. Niespodziewanie wstała, ruszyła do drabinki z opuszczoną głową.

— A ty gdzie? — burknął Cameron. — Mnie to się czepiasz, gdy wychodzę bez słowa.

Złapał ją za nadgarstek, jednak go wyrwała z jego uścisku.

— Idę się przewietrzyć... Sama...— rzuciła przez zaciśnięte zęby.

Spojrzałem zaniepokojony. Gdy wyszła, zwróciłem się do reszty:

— Co jej?

Wzruszyli ramionami.

— Pewnie te dni w miesiącu — rzucił Cameron, zakładając ręce na kark.

Wywróciłem oczami. Postanowiłem pójść za Lucy. Nie odeszła daleko. Stała bardzo blisko domu. Nie spostrzegła mnie w pierwszej chwili.

Słyszałem, jak powtarzała coś pod nosem.

— To było dawno temu, to było dawno temu... — I tak w kółko.

Położyłem dłoń na jej ramieniu. Odskoczyła z przestrachem. Miała widocznie mokre policzki od łez.

— I czego za mną łazisz?! — wyskoczyła wściekła.

— Odezwała się... — mruknąłem pod nosem.

— Powiedziałam, że chcę być sama. Spieprzaj stąd, dopóki jestem miła.

— Wzdrygnęłaś się wcześniej, jak wspomnieliśmy o laboratoriach.

Zacisnęła palce na ramionach.

— Najwyraźniej trzyma mnie jeszcze tamto gówno — powiedziała w pośpiechu.

— Nie sądzę.

Warknęła coś niezrozumiale pod nosem, próbując odejść.

— Odwal się po prostu.

— Lucy, co ci się dzieje? — Podszedłem powoli.

— Powiedziałam: „Odwal się"!

— Lucy, ale...

Wtedy odwróciła się niespodziewanie. Bez zastanowienia uderzyła mnie w twarz z otwartej dłoni. Odrzuciło mnie aż. Pogładziłem obolałe miejsce.

— Nie interesuj się czymś, co nie ma z tobą nic wspólnego!

Minęła mnie. Chciała wrócić do domu, jednak zatrzymała się nagle. Spojrzałem w tamto miejsce. W wejściu stał Gilbert, Cameron i Alex – ten trzeci zdecydowanie wydawał się martwić najbardziej.

— Lucy zła? — wyjąkał sylabami.

Lucy tylko wydała z siebie bliżej nieokreślony wrzask, po czym pobiegła w stronę wyjścia, co rusz przyspieszając. Narzuciła po drodze kamuflaż, aby nie dało się jej zauważyć.

— Lucy! — krzyknęliśmy wszyscy, poza Cameronem, jednak już jej nie było. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro