Rozdział 7 - Donovan
Boże, nie wierzę w ciebie, ale w co ja się wpakowałem...
Chyba nigdy dotąd nie spaliłem niemal całej paczki w jedną noc. Nie obyło się bez narzekań Lucy, zanim zdecydowała się wreszcie zostawić mnie w spokoju, ale przejmowałem się nimi tak jak zeszłorocznym śniegiem. Sama mnie w to wciągnęła. Niech się pogodzi, że jakoś odstraszyłem od siebie komary. Zresztą, gdybym tylko ze względu na nią przestał palić, byłbym skończonym idiotą.
Naprawdę nie rozumiałem, dlaczego w ogóle zgodziłem się jej pomóc. Co podczas tamtej rozmowy uznałem za coś tak istotnego, że przystanąłem na jej prośbę? Nie umiałem sobie tego kompletnie przypomnieć. Za każdym razem moja głowa zaczynała cholernie pobolewać. Pamiętałem wszystko, tylko nie ten jeden moment, który jakby się zamazywał.
Złapałem się za głowę. Nic nie mogłem na to poradzić. Pozostało mi jedynie wywiązać się ze swoich obowiązków.
Umówiliśmy się po południu, po mojej pracy. Jak na złość przybyło chorych, bo ludzie nie radzili sobie z sezonową grypą. Nie docierało do niektórych, że przydałoby się cieplnej ubierać... W związku z tym też skończyłem później. Lucy nie była zadowolona, bo czekała o wyznaczonej porze pod moim domem, stała tam i przyciągała niepotrzebną uwagę. Już z daleka zauważyłem, żę się zirytowała, czego świadczyła jej mimika, założone ręce na piersi i tupanie nogą.
Odetchnąłem. Podszedłem do Lucy i wpuściłem ją do mieszkania. Od razu zaczęła narzekać:
— Ile można na ciebie czekać? — Oparła dłonie o biodra. — W życiu się tak nie obsrałam, gdy Schatteni zwrócili na mnie uwagę.
— Przedłużyło mi się w pracy. Uroki szpitala. — Rzuciłem królikowi jeść. — Nie mogliśmy już tam iść? Po co chciałaś zajść do mnie?
— Katedra jest strzeżona i nie każdy może tam wejść. Szczególnie gdy warta widzi nowe twarze. A ty chyba nie należysz do wielce wierzących.
— Zgadłaś... — Pokręciłem głową z uśmiechem.
Rodzice chcieli mnie zmusić do wiary i przez to miałem do niej wstręt. Teraz przydałby mi się ten „wolny wstęp" do środka. Kto by pomyślał, że coś takiego kiedykolwiek by się przydało?
— W takim układzie wkradniemy się górą. Ostatnio Gilbert opisywał mi dokładniej jej plan, który gdzieś tam ukradł, niewiele mnie to, i oszczędzimy spotkania z Schattenami.
— Przejdź do puenty...
— Czas na szybką naukę kamuflażu.
Zamrugałem szybko.
— To potrafią to wszystkie wampiry?
— Tak. Nie jest to trudne. Nikt nie każe ci rozumieć większej fizyki, jaka zachodzi. — Wzruszyła ramionami. — A jest za to pomocne.
— Żeby stalkować ludzi? — spytałem ironicznie.
— Między innymi... — Zarumieniła się lekko.
Lucy pokazała po sobie, jak wyglądało to na jej przykładzie. Machnęła ręką dumnie, po czym zniknęła. Wyjątkowo nie korzystałem z wampirzych oczu. Nie był to idealny kamuflaż. Miejsce za nią delikatnie się rozmazywało i falowało. Przy odrobinie szczęścia ktoś by zobaczył iluzję. Znając życie, Schatteni też mogliby z łatwością dostrzec ukrytego wampira.
Lucy pojawiła się z uśmiechem.
— Musisz się skupić, Donovan. — Założyła ręce za plecami. — Wyobraź sobie, że każda twoja kończyna znika. Jakby kompletnie nigdy jej nie było. Jakby nie istniała.
— Trochę jak zmuszenie mózgu, żeby zapomniał, gdzie co jest.
— Moja wersja jest prostsza... Ale jak wolisz, doktorku... — Wzruszyła ramionami. — Dawaj. W końcu ci się uda.
To chyba nie może być takie trudne...
Nie miałem pojęcia, od czego zacząć. Łatwo powiedzieć. Wyobrazić sobie, że znikałem. Spojrzałem na ręce. Dalej widniały... Cholera... Jak to ogarnąć? Szkoda tracić czas, a Lucy najwyraźniej nie wyglądała chętna do dawania kolejnych wskazówek.
Warknąłem pod nosem.
— To ja może postaram się o dobry wizerunek i wejdę kulturalnie drzwiami — powiedziałem zrezygnowany.
— Możliwe, że sprawdzą krew.
— Jestem sławnym lekarzem.
— Mogą mieć to gdzieś. Schatteni są pierdolnięci.
W sumie to miała rację... Jeszcze trafiłbym na tego samego podejrzanego gnojka i tym razem by mi nie podarował.
Lucy podeszła bliżej.
— Pierwszy raz jest zawsze najgorszy, ale musisz się pospieszyć. Zaraz zacznie się msza. Następna okazja może być dopiero jutro.
Westchnąłem. Wziąłem głęboki oddech. Potrafiłem skoncentrować myśli. Wystarczyło się nie rozpraszać.
Kamuflaż okazał się faktycznie dziecinnie prosty. Uczucie mu towarzyszące było dziwne... Ciało naturalnie "wiedziało" o położeniu każdej kończyny, tymczasem coś to zaburzyło i... zniknąłem. Została nałożona iluzja. Osobisty miraż.
— Widzisz? Mówiłam, że to nie jest trudne. Wróć powoli. Najlepiej machnij czymś bardzo gwałtownie. Tylko mnie nie walnij!
Popsuła mi plany...
Wykonałem gwałtowny zamach ręką i po chwili wróciłem do normalności. Zakręciło mi się trochę w głowie. Niewiele brakło, bym puścił pawia.
— Na przyszłość — dodała jeszcze Lucy. — Schatteni, którzy mają założone gogle, widzą wszystkie wampiry. Poza tym nie możesz zostać w nim zbyt długo, bo może mieć to potem katastrofalne skutki. Im mniej z niego korzystasz, tym lepiej.
— Jasne. — Westchnąłem. — Możemy już iść, zanim królik przypomni sobie, że istnieje jedzenie w tym domu?
Nie protestowała, o dziwo. Założyliśmy kaptury, po czym w miarę spokojnym krokiem ruszyliśmy do bogatego dystryktu. Nie zachodziłem tu zbyt często. Najdalej do szpitala lub na rynek.
Zauważyłem, że katedra przeszła lekką renowację. Niemal od razu dało się zauważyć trzy wieżyczki. Dwie mniejsze i jedną pnącą się nieco dalej. Wszystkie posiadały wysokie, niemal szpiczaste dachy, zwieńczone ażurowymi hełmami. Po bokach znajdowało się kilka ozdobnych pinakli. Na głównej widniał zegar, który wskazywał dziewiętnastą dziesięć. Słyszałem dzwony oznaczające jedną z części mszy. Każde okno ozdabiał witraż, nad głównym wejściem szczyciła się wielka rozeta. Cała kolorystyka wydawała się jasna, jednak pomimo tego, katedra zdała się ponura. Sama w sobie była ogromna, można powiedzieć, że aż przesadnie. Dostrzegłem kilka łęk przyporowych, przyściennych arkad i galerii.
Razem z Lucy schowaliśmy się za jednym z domostw. Nałożenie kamuflażu było teraz zdecydowanie prostsze i nie miałem z tym większego problemu. Lucy wyjrzała zza rogu. Przeklęła pod nosem.
— Ma gogle. Zobaczy nas.
Przygryzłem dolną wargę.
— Przydałoby się go czymś rozproszyć — zasugerowałem.
Lucy kiwnęła głową. Wzięła przypadkowy kamień z pobocza. Wycelowała w Schattena. Trafiła ramię. Idealnie się złożyło, że parę kroków dalej dzieci bawiły się procami i wina spadła na nie. Wykorzystaliśmy okazję i prześlizgnęliśmy się tuż za jego plecami. Przeskoczyliśmy przez płot. Lucy bez dłuższego oczekiwania odbiła się i złapała framugi drzwi. Chwyciła za łuk wyżej. Podciągnęła nogi. Wtedy zrobiła miejsce dla mnie. Próbowałem naśladować jej ruchy, bo ze wspinaczką miałem tyle, co Schatten z logiką. To tylko wyglądało na nieskomplikowane, ale w rzeczywistości omal nie spadłem pięć razy oraz obtarłem dłonie. Weszliśmy zaledwie na dach nawy bocznej.
Mam dość gimnastyki na dzisiaj...
— Dokąd ty chcesz wejść? — spytałem szeptem, łapczywie wciągając zapas powietrza.
— Tam wyżej. — Wskazała na chyba najwyższe miejsce, jakie istniało na tej cholernej katedrze. — Dzwonnica, która w teorii doprowadzi nas od razu do celu.
Na moment uleciała ze mnie dusza.
— Jaja sobie robisz? Wyzionę ducha, a nie tam wejdę...
— Nie marudź. Dasz radę.
— No jasne... — Westchnąłem załamany. — Lucy, mam czterdzieści lat i zero umiejętności wspinaczki.
— Jesteś za to wampirem i nie powinieneś się tak męczyć. Trzeba było dbać o kondycję, staruszku.
Bez słowa ruszyła w dalszą drogę. Jęknąłem. Spojrzałem na dłonie. Coś czułem, że resztę dnia spędzą posmarowane najróżniejszymi maściami i owinięte bandażami. Gdy tylko ręce spotkały się z nierównymi powierzchniami, zabolały bardziej. Nie byłem w stanie zliczyć, ile razy stęknąłem przy podciąganiu. Najbardziej rozbawiło Lucy, gdy przy jednym omsknięciu się nogi wydałem bliżej nieokreślony odgłos pisku. Miałem wytłumaczenie! Gdybym spadł, prawdopodobnie zasiliłbym szeregi cmentarza.
Jakoś się udało. Mówiąc "jakoś" sugerowałem, że tuż po wdrapaniu się na dzwonnicę, położyłem się na podłodze i nie chciałem wstawać. Moje nogi odmawiały posłuszeństwa. Lucy szturchnęła mój bok butem.
— Podnoś się. O tej porze są krótkie msze, więc nie traćmy czasu.
— Jeszcze pięć minut...
— Bo cię stąd zrzucę i każę włazić jeszcze raz... — Zmarszczyła brwi.
Powoli się podniosłem.
— Daruj... Przynajmniej powiedz, że wyjdziemy stąd normalnie...
— Nie obiecuję.
— To wtedy stoczę się stąd jak kula... Najwyżej będę mieć kręgosłup złamany w trzydziestu pięciu miejscach...
Lucy pokręciła głową. Po tym poprowadziła mnie schodami w dół. Po korytarzach roznosiły się donośne kazania. Mdliło od nich. Do dziś nie rozumiałem, czym szczycili się moi rodzice. Zmarnowany czas na słuchanie gadaniny typa przebranego w babciny strój.
Przeszliśmy do szatni. Tutaj niektórzy Schatteni zostawiali swoje rzeczy. Prawdopodobnie część z nich tuż po mszy wybierała się albo w podróż, albo do lecznicy, albo do laboratorium. Musieli coś robić w przerwach od modlitw...
Lucy wpadła na całkiem dobry pomysł, żeby popatrzeć, co trzymali przy sobie. Jeśli to ktoś z Schattenów, to raczej nie ten, który stacjonował tylko w mieście. Przynajmniej miałem taką nadzieję. Inaczej szukanie zdrajcy byłoby jak ganianie się za własnym ogonem.
Zdjęliśmy kamuflaże.
— To zaczynaj, Donovan. Jeśli znajdziesz coś podejrzanego, to mów.
Początkowo wątpiłem, że moja wizja pozwoli na zbadanie czegoś podobnego. Dotychczas używałem tego tylko w medycynie. Nigdy w innym celu. Jednakże zaufałem Lucy. Spojrzałem na pierwszą. Faktycznie ukazała mi się zawartość. Uderzyło mnie poczucie winy. To nie w porządku, żeby przeglądać cudzą własność.
Przełknąłem ślinę. Wmawiałem sobie, że to w ważnym celu.
Torba nie wyglądała podejrzanie. Tylko komplet broni, trochę wody, jedzenia. Nic nadzwyczajnego. To samo w pięciu następnych. Po chwili mi się to znudziło, a zostało wiele do przejrzenia. W ciągu chwili zwątpiłem, że odkryjemy cokolwiek.
I wtedy zdałem sobie sprawę z głupoty mych słów.
Zaniemówiłem. Tuż obok standardowego wyposażenia ktoś trzymał bliżej nieokreślone substancje w szklanych naczyniach, a tuż obok było kilkanaście strzykawek. Zrobiłem krok w tył. Ciarki przeszły mi po plecach.
— Wszystko w porządku? — spytała zaniepokojona moim zachowaniem Lucy.
Nie odpowiedziałem. Ignorując wszelkie wyrzuty sumienia, podszedłem bliżej. Otworzyłem torbę. Obróciłem jedną z butelek. Komuś najwyraźniej nie chciało się zrywać etykiety. Widniał wyraźny napis: „Epinefryna". Zagryzłem dolną wargę. Nie wierzyłem, że ktoś nosił przy sobie coś podobnego. Warunki były zbyt nieodpowiednie.
Lucy stanęła obok mnie.
— A więc...
— Nie wiem. Nie mam pewności.
Chwyciłem jedną ze strzykawek. Postanowiłem ukraść trochę. Jeśli to nie adrenalina, to mogłoby być coś gorszego. Nie sądziłem, żeby to jakieś leki, a nawet jeśli, nikt przy zdrowych zmysłach nie trzymałby tyle w torbie. Schowałem to w bezpieczny sposób do kieszeni.
— Powinniśmy wracać — stwierdziłem, zapinając torbę.
Usłyszeliśmy, że kapłan zakończył mszę. Spojrzeliśmy na siebie z przestrachem.
— O kurwa — powiedzieliśmy jednocześnie.
Rozejrzeliśmy się panicznie. Musieliśmy się jak najszybciej gdzieś ukryć. Oboje, w tej samej chwili, podnieśliśmy wzrok na belki wspierające dach. Zerknęliśmy na siebie, po czym szybko ruszyliśmy, by się na nie wspiąć.
Znowu...
Już miałem się podciągnąć, kiedy to nagle opuściły mnie wszystkie siły. Tamta wcześniejsza wspinaczka całkiem mnie wypompowała, ale schować się musiałem.
W tym momencie poczułem, jak coś złapało mnie za kołnierz. Uniosłem wzrok.
— Masz ruchy jak otyły zając — skomentowała i wciągnęła mnie na belkę jednym ruchem.
Nie miałem czasu, by jej podziękować. Narzuciliśmy kamuflaż. Chwilę później do środka wkroczyli Schatteni. Przyglądałem się podejrzanej torbie. Chciałem zobaczyć, jak wyglądał właściciel. Niestety, w tłoku trudno było wychwycić, kto łapał za co. Zaledwie mignął mi przed oczami szatyn. To raczej on. Nie zdążyłem zobaczyć twarzy. Zakląłem pod nosem.
Czekaliśmy, aż wszyscy wyszli. Zdecydowaliśmy się zejść. Oczywiście, Lucy musiała mi pomóc. Inaczej narobiłbym hałasu. Niestety ucieczka normalnymi drzwiami nie wchodziła w grę. Nie wiedzieliśmy, czy Schatteni dalej nie patrolowali okolic. Przynajmniej według Lucy. Ja za to chciałem zaryzykować. Problem był tylko z wejściem do środka. W drugą stronę przeżyjemy. A jeśli nie, to pozwoliłem Lucy mnie skrzyczeć.
W środku zostało parę starszych osób. Na nasze nieszczęście natknęliśmy się na jedną z nich. Zwróciła na nas uwagę głównie przez ubiór Lucy.
— Młoda damo! — powiedziała donośnie. — Kobiety nie powinny nosić spodni!
Lucy popatrzyła trochę spanikowana.
Musiałem coś zrobić.
— Pani wybaczy, jednakże moja żona, jak na złość, poplamiła wszystkie spódnice oraz sukienki, a bardzo chcieliśmy iść dzisiaj na mszę.
Lucy się uśmiechnęła zmieszana.
— Oj tak... — Podrapała się z tyłu głowy. — Niezdara ze mnie wielka. Sama źle się czuję w tym stroju, ale uznałam, że dzień przeboleję.
— Na Boga jedynego, jak mi przykro! Udało ci się choć trochę zetrzeć te plamy?
Jednocześnie ruszyliśmy w stronę wyjścia.
— Jakoś daję radę, ale jeśli ma pani jakieś rady, to bardzo chętnie skorzystam.
Przy wsłuchiwaniu się w kobiece sprawy pożałowałem, że nie stoczyłem się z dachu... Starałem się udawać uśmiech, jakoś przytakiwać, ale w głębi duszy najchętniej pobiegłbym do domu w pośpiechu. Wolałem już się przeczołgać po gruzie, niż słuchać tej gadaniny.
Przeszliśmy bezpiecznie koło straży. Nie zwrócili większej uwagi na dwie kobiety gadające o wszelkiej maści ubraniach, i załamanego faceta, który wyglądał, jakby był tu za karę.
— Bardzo miło mi się z państwem rozmawiało, ale muszę iść do domu — odparła (w końcu) starsza kobieta. — Niech Bóg ma was w opiece, młodzi.
— Do widzenia! — Pomachała jej zadowolona.
Skierowaliśmy się do bramy. Odetchnąłem całkowicie wypompowany z energii. A myślałem, że pielęgniarki w szpitalu dużo plotkowały.
— Misja udana! — powiedziała radośnie Lucy.
— Ale jakim kosztem, kurwa... — rzuciłem zmęczony.
— Wolałbyś złazić dachem?
— W tym momencie? Tak... Będą mi się śniły te wasze ubrania...
Lucy prychnęła śmiechem.
— Zabawny jesteś. Przynajmniej jesteśmy cali i zdrowi.
— Mów za siebie... Pierdolę, wolę się męczyć z królikiem...
— Maruda. — Pokręciła głową. — Chodź ze swoim nowym nabytkiem do kryjówki. Poznasz przy okazji pewną mendę.
Nie miałem sił na protesty. Pozwoliłem zaciągnąć się w rejony miasta, w które wolałem się na zapuszczać. Biedny dystrykt. Przerażał. Dom na domie, człowiek na człowieku. Chorób niezliczona ilość. Złodziei i morderców na każdym rogu aż zbyt wiele. Rząd nie dbał o nich. Dostawali śmieszne pieniądze, żyli w skrajnej nędzy i nie byli w stanie wyjechać. Przy głównych ulicach stała warta, która trzymała takich z dala. Nie mieli prawa na opuszczanie murów miasta.
Ciarki mnie przeszły. Trzymałem się blisko Lucy. Wolałem nie zgubić jej w tłumie. Doszliśmy do małego domostwa. Wokół kręciła się masa żebraków. Lucy zignorowała ich. Weszliśmy do środka i od razu Lucy zabezpieczyła drzwi. Dopiero zauważyłem, że wszystkie okna były zabite deskami. Nikt nie mógł się włamać, a przy okazji nie wyglądało to podejrzanie w tego typu miejscu. Zeszliśmy do piwnicy. Nie porażała wielkością, ale wszyscy mieścili się tu bez problemu. Rozpoznałem Alexa i Gilberta.
— Gdzie Cameron? — spytała Lucy, rozglądając się po pomieszczeniu.
— Gdzieś polazł, zaraz wróci — odparł Gilbert. Spojrzał na mnie krzywo. — Przydał ci się na coś?
Nawet nie zwracał się do mnie...
— Tia. Pomarudził trochę, ale ktoś z Schattenów jest dziwny. — Skierowała wzrok na mnie. — Chciałeś sprawdzić pamiątkę.
— Przecież nie sprawdzę jej na wampirze. Jeśli to adrenalina, to może mieć to fatalne skutki.
Niespodziewanie Alex skoczył w kąt i po chwili przyniósł mi szczura. Uśmiechał się głupio i nic nie mówił. Lucy pogłaskała go po głowie.
— Dobry Alex. — Spojrzała na mnie. — Już masz na czym sprawdzić.
Zabrałem zwierzaka. Wiercił się strasznie, dlatego od razu przygwoździłem go do najbliższego stołu. Pisnął cicho. Wyjąłem strzykawkę. Nie znałem się na szczurach, dlatego intuicyjnie poszukałem żyły.
Tętnica też się nada w sumie...
W końcu znalazłem. Igła była co prawda duża, ale szczur jakoś przeżył. Nie dałem mu zbyt wiele. Szkoda marnować. Minęła chwila, zwierzak zwariował. Oddychał znacznie szybciej, skakał po wszystkim – Alex za nim.
— To adrenalina — stwierdziłem pewnie.
— A jednak. — Lucy założyła ręce.
— Tylko coś tu nie gra... — Spojrzałem na zawartość.
— Niby co?
— Adrenalinę powinno się trzymać w niskich temperaturach... bo ja wiem, jakieś sześć, osiem stopni.
— Czyżby ktoś się nie znał?
— Musiałbym się jej lepiej przyjrzeć, ale to nie dziś.
— Lucy sprowadziła mądralę? — Rozległ się inny głos.
Odwróciłem się. To ktoś nowy. Czarnowłosy, wysoki chłopak o wściekle żółtych oczach. Patrzył na mnie nieufnie. Był... dziwny. Zamiast zwykłych ludzkich uszu miał typowo wilcze. Pełne włosów. Na dodatek w miejscu paznokci wystawały pazury. To na pewno nie wampir. Stawiałem na wilkołaka. Słyszałem o nich nieco, ale nigdy dotąd nie widziałem żadnego.
Inaczej je sobie wyobrażałem...
Lucy stanęła przede mną. Zaciskała dłonie w pięści.
— Gdzieś ty był znów? — zapytała Camerona z irytacją.
— Nie wolno mi wyjść? — Wywrócił oczami. — Przynajmniej nie sprowadzam nikogo nowego.
— Odpowiedź — upomniała, warcząc.
— Poszedłem się przejść.
— Gdzie?
— Do dupy na cztery dni. Co cię to obchodzi? Nie jestem Alexem, któremu powiesz, żeby siedział w miejscu i grzecznie posadzi tyłek w kącie.
Oni się nie lubią...
— Cameron, jesteś główną ochroną tego miejsca. Przynajmniej byś się nie oddalał.
— Bałaś się, że mądrala sprowadzi kłopoty?
— Uspokójcie się oboje! — warknął Gilbert. — Lepiej dla was, gdy oboje się zamknięcie i będziecie udawać, że nie istniejecie.
Rzucili sobie wzajemnie wrogie spojrzenia, po czym Cameron zajął miejsce na jednym z krzeseł. Zwrócił się do mnie.
— Czym zawdzięczamy obecność wielkiego, sławnego doktorka? — Zarzucił nogi na stół. — Kolejna persona, którą Lucy umęczy?
— Cameron... — Gilbert zmarszczył brwi.
— Cóż, Lucy mnie prześladowała, ale z własnej ciekawości chcę pomóc — powiedziałem od niechcenia.
— Pewnie — przeciągnął z sarkazmem. — Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, doktorku. Pożałujesz, ale niewiele mnie to. Jestem tu tylko ze względu na Gilberta.
Nie miałem zamiaru wdawać się w dalszą rozmowę. To bez sensu. Odłożyłem strzykawkę do lodówki. Nie wiedziałem, czy tyle starczyło, ale lepsze to niż nic.
— Zajmę się tym jutro po pracy. Nie dotykajcie. Teraz muszę wracać do siebie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro