Rozdział 5 - Donovan
O sytuacji z Lucy i jej ferajną myślałem przez większość wieczoru. Starałem się o tym zapomnieć, jednak nie dawało mi to w jakimś stopniu spokoju.
Ataki wampirów były planowane...
Piątki i szóstki nie posiadały jadu...
— To jakim, kurwa, sposobem ja powstałem? — powtórzyłem kolejny raz.
Tyle pytań, zero odpowiedzi. Kto chciałby poświęcić ludzi, żeby pozbyć się stąd wampirów na dobre? To chore. Już pominąwszy to. Jak? Ktoś by je hodował? Jak króliki? Nie, to nie miało sensu. Przynajmniej nie z tej strony. Jeśli to, co mówiła Lucy, to prawda...
Pogładziłem się po spoconym czole. Dość. Chciałem o nich zapomnieć. Nastraszyłem ich trochę. Zapomnę o nich w końcu... Chociaż, czy to nie była idealna okazja, żeby wyrwać się z rutyny?
Nie ważne. To dotyczyło pomocy wampirom. Nie miałem na to ochoty.
Ale z drugiej strony... Gdyby okazało się, że mieli rację w związku z tymi atakami...
Warknąłem pod nosem i kopnąłem w szafkę. Jęknąłem z bólu po chwili.
Czemu to spotyka akurat mnie...?
Wyjątkowo wyszedłem do pracy bardzo wcześnie. Nie zdziwiłbym się, gdybym spotkał osoby z nocnej zmiany. Zapewne oszołomi ich moja wizyta. Zazwyczaj zjawiałem się rano, siedziałem do wieczora, a potem przychodziłem tylko na pilne wezwania. Chyba nie zdarzyło mi się do tej pory iść do szpitala o czwartej, jednakże potrzebowałem skupić się na czym innym niż nad tymi cholernymi wampirami.
Stanąłem na zewnątrz, odetchnąłem chłodnym, nocnym powietrzem. Zaciąłem się w miejscu, kiedy dostrzegłem podpierającą się o latarnię uliczną Lucy. Zamrugałem kilkukrotnie, nie wierząc własnym oczom.
Ja pierdolę...
Wziąłem głębszy wdech. Odwróciłem się w stronę ulicy, po czym ruszyłem w kierunku szpitala. Za sobą usłyszałem, że Lucy także przystąpiła do marszu. Minimalnie skręciłem głowę, dzięki czemu kątem oka zauważyłem, że szła za mną. Przyspieszyłem kroku. Postąpiła identycznie. Musiałem ją zgubić. Postanowiłem skręcić w jedną z dróg. Jeśli pójdę nieco okrężną trasą, to może łatwiej zgłupieje. To miasto do małych nie należało i łatwo szło o dezorientację, jeśli nie znało się dokładnie rozkładu ulic. Wszedłem w kolejną alejkę. Spojrzałem za siebie.
Nadal mnie śledziła.
Uparta jest...
Ponownie skręciłem. Powtarzałem tę czynność, aż w końcu znalazłem się pod szpitalem. Obejrzałem się. Nikogo nie było. Chyba mi się udało. Zgubiłem ją. Parsknąłem pod nosem.
Odwróciła się, a przy tym gwałtownie odskoczyłem. Lucy stała przede mną z założonymi rękami.
— I czemu mnie unikasz? — spytała, przechylając głowę na bok.
— A czemu za mną łazisz? To podchodzi pod nękanie.
— Nie poddaję się tak łatwo, Donovan — odpowiedziała dumnie.
— Jakbym nie zauważył... — Westchnąłem załamany. — Czego chcesz?
— Spróbować przemówić ci do rozumu.
— Próbowałaś już wczoraj. Coś ci nie wyszło.
— Jak to się mówi? Do trzech razy sztuka!
— Rozmawiamy drugi raz.
— Jak nie za drugim, to za trzecim!
— Ja pierdolę... — Złapałem się za głowę. Wziąłem głęboki oddech zrezygnowany. — Dobrze. Potem. O dwunastej mam półgodzinną przerwę, o ile nie będę komuś wsadzał flaków z powrotem do ciała.
— A myślałam, że będziesz zapijał się krwią.
Wzdrygnąłem się.
— Spierdalaj...
Wszedłem do środka i odetchnąłem z ulgą. Spokój. Wystarczyłoby jeszcze, żeby idealnie ktoś potrzebował pomocy w godzinach mojej przerwy. Nie chciałem rozmawiać z Lucy ani razu więcej. Starała się na siłę przekonać mnie do własnych racji. Nie znosiłem tego. Jeśli zależało jej na pomocy, to lepiej by szukała w innym miejscu. Nie uświadczy niczego z mojej strony.
Minąłem Kevina na korytarzu. Przypadkiem trąciłem go ramieniem. Przeprosiłem szybko. Przyjrzał mi się wnikliwie.
— Wyglądasz bardziej energicznie niż zazwyczaj, Miller — powiedział, gładząc się po bródce. — Na dodatek jesteś wcześniej.
— Jakoś tak wstałem i postanowiłem, że przyjdę — wyjaśniłem spokojnie.
Byłbym jeszcze wcześniej, gdyby jakiś pierdolony wampir nie gonił mnie przez ulice.
— Mam wrażenie, że ostatnio się przepracowujesz. — Zmarszczył brwi. — Powinieneś dać sobie niekiedy więcej luzu. Owszem, czasami się nie da, ale zdarzają się dni, że większość roboty polega na papierologii i pilnowaniu, żeby nikt nie rozniósł przychodni.
— Nie mam nic innego do roboty — przyznałem w końcu smętnym tonem. — Tutaj przynajmniej się nie nudzę aż tak.
— Czasami przychodzą tu analitycy od Schattenów, więc mógłbyś z nimi popracować, żeby te łajzy stąd szybciej poszły. Parę lat temu często bawiłeś się w chemika w trakcie przerw i po godzinach.
Uśmiechnąłem się lekko.
— Wtedy było inaczej, ale mogę spróbować. Oby analitycy nie byli tak drażniący jak inni.
— Ogarniają w miarę chemię i biologię. Debilami nie są. — Poklepał mnie po ramieniu. Po chwili dodał: — Chyba.
Kevin odszedł. Ruszyłem w stronę swojego gabinetu. Musiałem znaleźć sobie zajęcie. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to sterta papierów na biurku. Westchnąłem, podszedłem do tych dokumentów. Nie zajęło mi to wiele czasu. Gdzieniegdzie musiałem coś podpisać – najczęściej akt zgonu po ostatnich eutanazjach – przejrzeć karty pacjentów. Dostałem nawet dwie studenckie prace do sprawdzenia. Obie dotyczyły tematu chirurgii. Nic ciekawego. Widziałem już tyle przypadków w medycynie, że nic mnie już nie wzruszy. Co prawda pojawiło się kilka błędów, ale nie chciałem wyjść na wrednego i czepiać się szczegółów. Dałem pozytywne komentarze z dorysowanymi uśmieszkami na koniec. Przynajmniej miałem czyste sumienie.
Zrobiłem krótki obchód po wszystkich oddziałach. Panowała niespotykana harmonia. Nikt nie umierał, nikt się nie darł, nie płakało żadne dziecko – poza porodówką, ale tam to było wskazane. Nie wierzyłem własnym oczom i uszom. Najwyraźniej wszechświat chciał na siłę, żebym porozmawiał z Lucy.
Za jakie grzechy... Już będę miły dla królika, obiecuję...
Zatrzymałem się przy laboratoriach. Zajrzałem do środka. Jakaś chemiczna strona mojego umysłu skusiła się, żeby przyłączyć się do badań. Nie wchodziłem tu od pewnego czasu. Straciłem zainteresowanie. Wcześniej opowiadałem Jennie o wszystkim, co robiłem. Niczego nie rozumiała, ale zawsze dobrze się bawiła. Teraz potrzebowałem się rozerwać.
Podszedłem do analityka szykującego sprzętu. Grzecznie zapytałem:
— Może potrzebna będzie pomoc?
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Zdjął maskę z twarzy, żebym lepiej go słyszał.
— Umie pan rozdzielić składniki krwi? — spytał, spoglądając sceptycznie.
— Coś pamiętam.
— Tyle że tu mowa o krwi wampira — podkreślił. — Nie ludzkiej. Działa to na podobnej zasadzie, ale wampirza krew jest toksyczna.
O, ciekawie.
Otworzyłem szerzej oczy, ukazując zaciekawienie. Bez przyczyn lubiłem wszystko, co toksyczne. Założyłem ręce.
— Zapewne po to maska — zauważyłem.
— Owszem. — Uśmiechnął się życzliwie. — Nie pogardzę pomocą, ale lepiej, żeby pan uważał.
Zdjął maskę i mi ją podał.
— Proszę. Zabezpieczenie przed oparami.
Wziąłem ją niepewnie.
— Czyżby mogły poparzyć drogi oddechowe?
— Dokładnie tak.
— W końcu ktoś mówi moim językiem! — Niewiele brakowało, bym pisnął z ekscytacji. Jak małe dziecko.
Schatten parsknął śmiechem.
— Tak przy okazji. Henry. — Kiwnął głową. — Podałbym dłoń, ale cholera wie, co jest na tej rękawiczce.
— Donovan. Odezwę się, jak skończę.
Założyłem maskę na twarz i zabrałem próbkę krwi. Zająłem wolne stanowisko i pozbierałem z szafek potrzebne odczynniki. Zabrałem się do pracy. Na samym początku przeniosłem parę mikrolitrów krwi do oddzielnych probówek. Zwróciłem uwagę, że była cholernie gęsta, a także czarna niczym smoła. Gdy nikt nie spoglądał, zsunąłem maskę z nosa, żeby z czystej ciekawości sprawdzić zapach. Skrzywiłem się po jednym wdechu. Gorsze niż amoniak...
I pomyśleć, że to płynęło w moich żyłach...
Musiałem wspomóc się zapiskami, bo nie byłem do końca pewny, jak poprawnie przygotować taką krew do dalszej analizy. Henry sprawdził w międzyczasie, jak mi szło. Trochę mnie wspomógł, więc nie zrobiłem niechcianej pomyłki.
W końcu mogłem zsunąć maskę.
— Co sprawdzasz, swoją drogą? — spytałem z ciekawości.
— Po ostatnim ataku był przykaz, żeby sprawdzić, co mogło wywołać u wampirów taką agresję. W porównaniu z poprzednim były znacznie bardziej energiczne.
— Wykluczyliście adrenalinę?
— Adrenalina ma krótki okres działania — wyjaśnił, wyraźnie pilnując słów. — Poza tym niektóre wampiry mają we krwi enzymy, które skutecznie ją rozkładają.
— Może i ma krótki, ale ataki też nie trwały zbyt długo. Może sprawdzić jej stężenie. Czasami najprostsze rozwiązanie jest właściwym. Nie potrzeba tu wielce skomplikowanej chemii od razu.
Przytaknął, po czym uznał, że faktycznie mógłbym oddzielnie to sprawdzić. W ten sposób nie straciliśmy czasu. Nie dopytywałem Henry'ego, co konkretnie próbował wykryć, choć ciekawość zżerała mnie od środka. Wolałem nie wtrącać się w sprawy Schattenów. Nie chciałbym, żeby przypadkiem zaczęli mnie o coś podejrzewać.
Powtórzyłem te same czynności co poprzednio, tym razem bez pomocy. Przy okazji wpadłem na durny pomysł. Upewniłem się, że nikt nie spoglądał mi na ręce. Odlałem trochę krwi do innego pojemniczka, po czym szybko schowałem go do kieszeni. Mogłaby mi się kiedyś przydać, nigdy nie wiadomo. Jednocześnie pobrałem trochę własnej. Moja była całkowicie czysta, więc stanowiłaby idealną próbę kontrolną. Wątpiłem, że się wyrobię, zanim ktoś się zorientuje, dlatego robiłem wszystko w pośpiechu.
Zostanie mi duży siniak...
W końcu przysiadłem do analizy. Trochę na swojej, trochę na cudzej. To był strzał w dziesiątkę.
— Henry!
Dokończył swoją pracę i podszedł do mnie.
— To adrenalina, na pewno. — Pokazałem zapiski. — Na dodatek nie wygląda, jakby coś ją specjalnie rozwalało.
Pogładził się po żuchwie. Na jego twarzy malowało się wyraźne zaskoczenie.
— Przecież wampiry są spokojne z natury... — mamrotał pod nosem.
— Masz na myśli?
— Wszelkie badania na wampirach dotychczas wykazały, że nie produkują naturalnie w ciele adrenaliny — wytłumaczył, przyglądając się jeszcze raz moim notatkom.
Jakby ktoś specjalnie ją tam wrzucił... Tylko po co...
W mojej głowie jakby ponownie odtworzyła się rozmowa z Lucy.
— Niemniej. Dzięki, Donovan, zajmę się już resztą sam.
Nie protestowałem. Grzecznie oddałem mu maskę, po czym wyszedłem z laboratorium. Spojrzałem na zegar i wytrzeszczyłem oczy. Dochodziła dwunasta. Przerwa. Naprawdę spędziłem w nim kilka godzin? Zapomniałem, że tam czas płynął jakoś inaczej. Niegdyś potrafiłem spędzić całą noc i wcale tego nie odczuć. Aż przypomniało mi się parę miłych wspomnień. Przez chwilę zatęskniłem za dawnymi latami, gdy miałem więcej wigoru.
Wróciłem do gabinetu, żeby odłożyć skradzioną krew w bezpieczniejsze miejsce. Nikt nie powinien zaglądać do moich szuflad, ale dla pewności ukryłem to pod stertą zapisków. Inaczej ciężko byłoby mi się wytłumaczyć. Nikt normalny nie trzymał takich rzeczy.
Wyszedłem na podwórko. Lucy siedziała nieopodal na murku. Zobaczywszy mnie, podeszła całkiem szybko.
— Już myślałam, że flaki cię pochłonęły — rzuciła na powitanie.
— Ciebie też miło widzieć. — Wywróciłem oczami i założyłem ręce. — Dużo uwagi zwracasz...
Przyjrzałem się ubiorowi Lucy. W większości zakrywał go płaszcz, jednak dało się wszystko dojrzeć przez rozpięcie. Nosiła bezrękawnik, coś w stylu gorsetu, jednak zapinane na guziki z przodu. Nogi okrywał biały materiał przylegających spodni, z także naszytymi guzikami po bokach. Biodra przepasał gruby pas z dużą klamrą. Buty sięgały ponad kolana. Na szyi dostrzegłem czarną wstążkę, prawdopodobnie , mającą robić za naszyjnik. Lewą dłoń chowała w rękawiczce. Palce prawej ozdabiały pierścionki.
— Zauważ, że jestem kobietą, a noszę spodnie. — Lucy wzruszyła ramionami.
— Już pominąwszy to... Nie stójmy na środku drogi. Tym bardziej że w szpitalu jest paru Schattenów.
Niemal od razu zarzuciła na głowę kaptur swojego płaszcza. Przeszedłem w bardziej ustronne miejsce. Lucy podążała tuż za mną. Zachowywała się niemal jak mój cień.
— Powiem ci, Lucy, że twoja teoria z zaplanowanymi atakami ma jakiś sens — przeszedłem od razu do sedna, żeby nie tracić czasu.
— Serio?
— Nie, kurwa, żarty sobie stroję. — Przetarłem twarz. — Mówię poważnie. Pracowałem dziś z Schattenem. Wychodzi na to, że we krwi wampirów, które były zamieszane w atak, była prawdopodobnie epinefryna. Naturalnie jej nie wytwarzają. Przynajmniej tak twierdził.
— Epi-co? — Lucy się skrzywiła. — Jasne... Dużo rozumiem... Po mojemu, proszę.
Zapomniałem, że nie każdy umiał medyczne terminy.
— Adrenalina.
— Aa... Teraz to ma sens. — Podrapała się z tyłu głowy. — A więc miałam rację. To co, pomożesz nam?
— Nie.
— Oj, no weź! — Machnęła zrezygnowana rękoma.
— Powiedziałem ci już coś wczoraj na ten temat. — Wywróciłem oczami.
— To po co sprawdzałeś jakąś krew wampira? — Wydęła obrażona usta.
— Bo po prostu pracowałem?
Zamrugała kilkukrotnie.
— I niby wampiry cię nie obchodzą, a ich krew sprawdzasz?
— To nie ja wybieram materiał do badań.
Warknęła pod nosem. Chyba skończyły się durne pytania. Westchnęła.
— Donovan, masz wiedzę, jakieś doświadczenie. Naprawdę mógłbyś zrobić dobry uczynek.
Zaraz mi podniesie ciśnienie... Moment... nie podniesie... Nie mam adrenaliny... nieważne. Wkurwi mnie po prostu. A nie, to też nie... Co za życie...
— Dobrym uczynkiem jest to, że nie biorę cię za uszy i nie prowadzę do Schattenów.
Zacisnęła szczękę. Spoglądała mi prosto w oczy, a jej tęczówki jeszcze mocniej posrebrzały. Dziwne uczucie się rozlało po moim ciele. Nie rozumiałem go. Kazało mi patrzeć na nią. Nie potrafiłem odwrócić wzroku, choć bardzo chciałem po prostu wrócić do szpitala.
— Donovan, przecież ty chcesz nam pomóc — odezwała się spokojnie. Wykrzywiła usta w uśmiechu.
Zagryzłem wargi. W końcu zdołałem wyrwać się z tego dziwnego transu. Pokręciłem delikatnie głową. Zacisnąłem powieki, starając się doprowadzić wszystko do normy.
— Zastanowię się... — wydukałem ledwie.
— Nie spiesz się. — Oparła dłoń na biodrze. — Będę czekać.
Wróciłem do budynku. Niemalże od razu rozbolała mnie głowa. Przekląłem pod nosem. Wszedłem do gabinetu i złapałem za pierwsze lepsze leki przeciwbólowe.
Co to było?
Czy ona... Nie... A może... Nie, to niemożliwe... Chociaż... Na razie miałem za duży mętlik, żeby się nad tym głowić. Potrzebowałem odpoczynku. Definitywnie.
Wyjąłem pojemniczek z krwią i zacząłem go oglądać. Mógłbym poeksperymentować na tym. Wampiry były dla mnie zagadką, więc odkrywanie o nich nowinek to... pewnie całkiem dobra rozrywka. Przy okazji pomógłbym Lucy.
Ugh... Cholerna głowa...
Wziąłem jeszcze trochę leków. Tak, żeby nie przedawkować. Oby choć trochę przeszło. Inaczej musiałbym wyjść wcześniej.
Postanowiłem zająć się obowiązkami. Jednak gdy po dwóch godzinach ból nie ustępował, wybrałem się do pielęgniarek, żeby sprawdziły, co mi dolegało. To nienormalne. Miewałem migreny, ale nigdy nie dokuczało mi to aż tak bardzo.
Dziewczyny zdziwiły się na mój widok. Dały mi leki przeciwzapalne i kazały iść do domu, bo nie nadawałem się do pracy – poza migreną skoczyła mi też temperatura i zrobiłem się nienaturalnie blady. Nie było mi to na rękę, ale wiedziałem z doświadczenia, że z kobietami nie wygram dyskusji.
Przekazałem jeszcze złe wieści Kevinowi, który życzył szybkiego powrotu do zdrowia, po czym skierowałem się do wyjścia. Upewniłem się tylko, że zabrałem krew wampira ze sobą.
Gdy moim oczom znów ukazała się Lucy, ręce mi opadły.
— Czy ty się w końcu odpierdolisz?
Pokręciła radośnie głową, a przy tym uśmiechała się półgębkiem.
— Czekam na odpowiedź.
Miałem ochotę ukręcić jej łeb.
— Niech ci będzie — powiedziałem leniwie. — Tylko daj mi żyć i przestań mnie prześladować...
— Jej! — Podskoczyła w triumfie. — Wiedziałam, że się w końcu zgodzisz!
Ja pierdolę...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro