Rozdział 27 - Donovan
Odetchnąłem zdeterminowany, poprawiając Lucy okulary i chustę założoną na głowę. W przeciwieństwie do mnie musiała jakoś ukryć swoje długie blond włosy. Do tego została praktycznie zmuszona do założenia spódnicy sięgającej niemal do ziemi. Praktycznie całą drogę nie odezwała się słowem, gdy przemierzaliśmy las, a była to głównie kwestia tego, że Gilbert i Alex musieli się siłą powstrzymywać, żeby się nie śmiać z jej wyglądu. Od momentu zobaczenia jej w domu praktycznie nie przestawali przezywać jej "Babcią".
— Babciu, daleko jeszcze? — zażartował Gil, na co w końcu Lucy nie wytrzymała.
Odwróciła się do niego z czystą chęcią mordu w oczach. Doskonale dało się to zauważyć w obecnie czerwonych tęczówkach. Gil się cofnął o dwa kroki. Złapałem Lucy za rękę, na co ta od razu zwróciła wzrok na mnie.
— Oddychaj — powiedziałem spokojnie, na co przytaknęła.
Wzięła głębszy wdech, poprawiając płaszcz. Widziałem odchodzący czerwony barwnik z jej oczu.
— Dlaczego muszę wyglądać jak babcia? — dopytała z pretensją.
— Uznaj to za inną formę kamuflażu.
Jęknęła zniesmaczona.
— Wolę spodnie...
— Kobiety raczej nie noszą spodni.
Spojrzała na mnie wymownie.
— Ty jesteś wyjątkiem — dodałem.
— Odbiegając nieco tematem od babcinego ubioru Lucy — wtrącił się Gilbert. — Co my w sumie powiemy Schattenom, gdy znajdziemy się w katedrze? Nie wydaje mi się, żeby jakoś chętnie nas wysłuchali, przy okazji nie mierząc do nas z broni, tym bardziej jak zobaczą taką jedynkę i czwórkę. — Złapał za kołnierz Alexa, który chciał odejść w inny skręt.
Pociągnął go, by zrównał kroku. Przy tym też go lekko wyprostował, by nie zwracać na nas zbytnio uwagi.
— Najpierw musimy tam wejść. Najlepiej efektownie — stwierdziła Lucy.
— Żadnego „efektownego wchodzenia". Jeśli chcemy, żeby nas wysłuchali, powinniśmy podejść pokojowo — zauważyłem.
— Tu się akurat zgodzę — rzucił Gil. — Nie możemy wywołać paniki, bo nas wystrzelają jak kaczki.
— Kaczki?! — Rozejrzał się Alex.
Gilbert przytrzymał go miejscu, co raczej łatwe się nie wydawało. Tak czy owak, czwórki posiadały o wiele więcej siły niż reszta rang. Pewnie jakby chciały, wyważyłyby drzwi katedry małym palcem u stopy.
W tej chwili do moich uszu doszedł donośny dźwięk dzwonów. Spojrzeliśmy równocześnie.
— Chyba wwalimy się im na mszę... — zauważył Gilbert.
— Cholera... — zakląłem, uświadamiając sobie jedną rzecz. — Dzisiaj jest to ich największe święto w ciągu roku.
— Czyli co to znaczy? — dopytał Gil.
— Czyli więcej Schattenów i więcej problemów...
— Don! Zakaz rymów! — wyskoczyła Lucy.
— To nie było celowo!
— Jak na ważne święto, to wcale nie pilnują aż tak katedry — dodał Gibert, zakładając ręce.
Przy tym przeszliśmy przez bramę.
— Wszyscy chcą dostać błogosławieństwo ich boga, więc każdy siedzi nawet na podłodze w katedrze, byleby mu się dostało.
— Skąd ty to w ogóle wiesz? — spytał Gilbert.
— Pierdolenia matki o „łaskawości i dobroci" boga nie da się zapomnieć. Będę miał traumę do końca życia.
— Aż tak?
— Uwierz, wolisz sobie oszczędzić zdrowia psychicznego.
Akurat zatrzymaliśmy się przed masywnymi drzwiami katedry. Dało się słyszeć donośne kazanie, pełne melodyjnego wydźwięku. Ciekawie się zapowiadało. Coraz bardziej wątpiłem, że skończy się to na jakiejkolwiek spokojnej wymianie zdań. Trzeba jednak zrobić coś, co zmusi nieco Schattenów, żeby przestali w nas mierzyć...
Nie wierzę, że to robię...
— Lucy, może powiedz, jakie "efektywne wejście" miałaś na myśli...
Bo lepszego pomysłu nie mam...
Przyjrzała mi się zaskoczona, jednak już po chwili uniosła wysoko kąciki ust. Niemal musiałem ją przytrzymać w miejscu, by nie zaczęła skakać ze szczęścia.
— Mogę kogoś zabić?
— Nie... Jeśli chcesz, żeby podeszli do ciebie w miarę miło, to lepiej nikogo nie zabijaj...
Jęknęła niezadowolona.
— To... — Podrapała się po przedramieniu. — Po prostu zakradnijmy się za tego ich pastora i mu zagroźmy. Nie strzelą wtedy.
Zamrugałem kilkukrotnie.
— To nie jest głupie...
— Tylko, jeszcze raz spytam, co potem? — wtrącił Gilbert. — Musimy jakoś ich zachęcić do gadania. Samo zagrożenie tamtemu debilowi w sukience nic nie da.
— Wiem, ale przynajmniej wiemy, jak wejść. Gadaniem zajmę się ja, dobra? Nie musicie się tym martwić. Ty będziesz pilnować Alexa, żeby nie zrobił większego bałaganu.
— Świetne zajęcie...
— Zawsze mógłbyś zostać z nim w domu, razem z moim królikiem. — Uśmiechnąłem się wrednie.
— I pozwolić, żeby was złapali, gdyby coś poszło nie tak? Chyba cię powaliło — stwierdził.
— Oj weź. Raczej dalibyśmy sobie radę.
— Tak, dalibyście radę. Tylko że w schwytaniu się.
— Bez przesady.
— Ja nie przesadzam. Ja stwierdzam fakty.
— Przesadzasz.
— Kłócicie się jak jakieś małżeństwo — wtrąciła Lucy.
— Wypluj te słowa — odezwaliśmy się jednocześnie.
Przy tym oboje na nią spojrzeliśmy. Westchnąłem, po czym w końcu pociągnąłem za klamkę. Przepuściłem Lucy, jednak niemal nie dało się wejść do środka. Już w przedsionku stali ludzie, nie dając możliwości, by dostać się do katedry. Zakląłem.
— Nie wciśniemy się... — mruknąłem pod nosem.
Zszedłem ze schodów i spojrzałem na zadaszenie. Aż żołądek skręcił mi się na myśl, że znów musiałbym się tam wdrapywać. Cholera... Przecież katedra nie mogła mieć tylko jednego wejścia. Inaczej duchowni w życiu nie wcisnęliby się do środka. Podrapałem się po brodzie, po czym spojrzałem na Gilberta.
— Myślisz, że jest tu inne wejście? — spytałem, wkładając ręce do kieszeni.
— Pewnie jest, ale może być zamknięte — zauważył, ruszając szybkim krokiem na drugą stronę. Faktycznie były tam kolejne drzwi. Znacznie mniejsze i uboższe w zdobienia, ale liczył się fakt, że nie musiałem gimnastykować się po dachu.
Gilbert pociągnął za klamkę. Jednakże drzwi się nie otworzyły.
— Zamknięte... — warknął. Przykucnął, żeby przyjrzeć się zamkowi. — Nie jest jakiś ciężki do otwarcia... Potrzebuję tylko kilku rzeczy...
Lucy odepchnęła go na bok i bez ostrzeżenia kopnęła w drzwi, przez co puścił zamek. Wejście stało otworem. Lucy pokazała dumnie na swoje dzieło, ukłoniła się i z uśmiechem rzekła:
— Otwarte.
Gilbert zamrugał kilkukrotnie, masując obolały tyłek od upadku na ziemię.
— Serio? — spytał zażenowany. — Mieliśmy być mili i grzeczni.
— Nie moja wina, że drzwi były zamknięte i nie otworzyłyby się po wysłuchaniu wspaniałej gadaniny. — Machnęła ręką. — Ubezpieczenie raczej to pokryje.
Pomogłem Gilbertowi wstać. Weszliśmy do środka. Postarałem się, żeby przymknąć drzwi na tyle, żeby zepsuty zamek nie rzucał się w oczy. Znaleźliśmy przejście do prezbiterium. Trwało jedno z nabożeństw. Schatteni byli wyraźnie skupieni na słowach ich kapłana odzianego w wyjątkowo paskudny i nietwarzowy fiolet. Ukryliśmy się w kamuflażu, choć nikt jeszcze tędy nie przechodził. Dla bezpieczeństwa. Dałem znak Lucy, żeby zakradła się jako pierwsza. Przeszedłem tuż za nią. Na podwyższeniu nie stali Schatteni z wyjątkiem jednego z żółtą opaską. Starszyzna... Odwróciłem się szybko do Gilberta i pokazałem na jedyne zagrożenie czyhające niedaleko kapłana. Skinął głowa, wyraźnie zrozumiawszy, co chciałem przekazać.
Lucy wyciągnęła ostrze z buta. Skoczyła za kapłana, przyłożyła mu nóż do gardła i się ukazała. Schatten tuż za nim chciał zareagować, ale Gilbert w porę go zatrzymał. Popchnął go, aż ten upadł i wypuścił broń z rąk, przez co Gilbert wszedł w jej posiadanie. Zatrząsł się. Alex trzymał się blisko Gilberta tak, jak mu kazaliśmy.
W katedrze nastało poruszenie. Cywile zaczęli pchać się w stronę wyjścia, natomiast Schatteni złapali za bronie – przynajmniej ci, którzy je mieli – i wymierzyli je w Lucy. Stanąłem tuż przed nią i uniosłem ręce ku górze.
— Przychodzimy w pokoju, mamy propozycję... — powiedziałem donośnie, lekko drżącym głosem. Cóż, jakby nie patrzeć, mierzyło we mnie właśnie kilkadziesiąt luf.
Naprzód wysunął się wyjątkowo młody blondyn o zielonych oczach. Gdy przyjrzałem mu się dokładniej, miałem wrażenie, jakbym go już kojarzył z wyglądu. Zapewne spotkałem go wcześniej, gdy groziła mi śmierć.
— Czego chcecie? — zapytał, marszcząc brwi. — Przerwaliście ważne święto. Oby to było tego warte.
Schatten z czerwoną opaską założył ręce.
— Ale najpierw puśćcie kapłana. Wtedy będziemy mogli rozmawiać.
Odwróciłem się do Lucy. Spełniła prośbę Schattena, jednocześnie wywracając oczami. Kapłan uciekł w popłochu, prawie wywijając orła na schodkach. Spojrzałem ponownie na tłum Schattenów. Miałem wrażenie, jakby coś utknęło mi w gardle. Chyba nie miałem świadomości, że w tak ważnej chwili zeżre mnie stres. Wziąłem głęboki oddech, opuściłem ręce.
— Wiemy, kto stoi za rzeziami — zacząłem, żeby naruszyć niezbyt przyjemną ciszę.
Schatten wyraźnie się zdziwił i obejrzał się na resztę. Zwrócili bardziej uwagę na Alexa, który zaczął się wdrapywać na figurkę przedstawiającą jednego ze świętych. Gilbert ściągnął go stamtąd z warkiem.
— Złaź stąd, idioto...
Prawdę powiedziawszy, to nie wiedziałem już, co ich bardziej zdziwiło. Moje słowa, czy Alex odpieprzający manianę. Stawiałem coraz mocniej na to drugie.
— To jest normalne? — zapytał Schatten, wskazując palcem na Alexa.
— Dla Alexa? — wtrąciła się Lucy. — Jak najbardziej. Dla zwykłych wampirów? Wręcz przeciwnie. Ja bym ten pomnik najpierw obsikała.
— Lucy! — krzyknąłem w wyrzutem, a Lucy tylko lekko się skuliła, szepcząc pod nosem przeprosiny.
Westchnąłem cicho, zwróciłem się ponownie do Schattenów. Wciąż mierzyli do nas z broni, co, szczerze powiedziawszy, nie napawało mnie spokojem i nieco utrudniało sklecenie jakichkolwiek zdań. Musiałem się skupić. Od tego poniekąd zależała dalsza koegzystencja wszystkich ras, choć w głównie ludzi i wampirów.
Wziąłem głębszy wdech. Już miałem mówić, kiedy to ponownie odezwał się młody Schatten.
— Wracając, powiedziałeś, że wiecie, kto stoi za "rzeziami", jak to określiłeś. Kto to taki?
Przełknąłem ślinę. Powoli zaczynałem się obawiać, w jaki sposób zareagują na informację, że za tym wszystkim stał inny Schatten.
— Czuję, że się wam to nie spodoba, ale za tym wszystkim stoi Schatten.
Usłyszałem, jak kilkoro się zaśmiało. Jakoś bardzo mnie to nie zaskoczyło.
— Kpicie sobie? — Pokręcił głową młody.
Wiedziałem, że nie uwierzą na słowo, ale z drugiej strony czego mogliśmy się spodziewać? Mówiliśmy o jednym z nich.
— Myślicie, że gdybyśmy chcieli sobie pożartować, to stalibyśmy przed zgrają Schattenów? — wtrącił się Gilbert, a oni się uspokoili.
Byłem mu wdzięczny za tę ripostę. Nie brali nas na poważnie, a to jedynie umniejszało prawdopodobieństwu, że cokolwiek uda nam się ugrać w tej sytuacji. Schatteni to osoby „spełniające wolę ich pana", które za wszelką cenę nie podjęłyby się współpracy z wampirami, ale widząc zastanowienie na ich twarzach, zdawało mi się, że rozpatrywali nasze słowa.
— Kogo od nas niby podejrzewacie? — spytał jakiś inny Schatten.
Na ręce miał żółty pasek. To ten sam, którego Gil pozbawił broni.
— Samuela Lamberta.
— Oskarżacie jednego ze Starszyzny, wiecie o tym? — wysyczał mężczyzna. — Nie ma go w mieście od dłuższego czasu...
— A to ciekawe, bo wraz z Donem go niedawno spotkaliśmy i jak najbardziej znajdował się w mieście — wtrąciła się tym razem Lucy.
— Słucham?
— To, co słyszysz, staruszku. — Wzruszyła ramionami. — Do tego widoczne u niego były oznaki wampiryzmu.
— To bluźnierstwo. Oskarżasz ważnego członka Schattenów, który wiele przeżył...
— Wątpię, że więcej niż ja — zripostowała, unosząc znieważająco głowę.
Wśród Schattenów dało się usłyszeć rozchodzące się szepty.
— To zero jeden L...
— Znowu ona?
— Musimy na nią szczególnie uważać...
— Jeden podejrzany ruch i dostanie między oczy...
— To prawda — zwróciłem ponownie uwagę. — Widzieliśmy Samuela w mieście. Jak widać, nie wyjechał, aby głosić prawd waszego kościoła o tym, że Urla to jedyne prawdziwe słowa, których powinno się bezwzględnie trzymać, bo w przeciwnym razie spotka się z gniewem Wielkiego Jasapera.
— Wyjątkowo dużo wiesz jak na wampira — rzucił kpiąco jeden z Schattenów.
— Nie byłem nim całe życie, jeśli was to ciekawi. Samuel tak samo raczej nie urodził się wampirem. Jego rzezie przemieniły pewnie wiele osób, w tym też mnie. Ale nie każdy miał na tyle szczęścia, większość przecież zginęła.
Schatten spojrzał nieufnie.
— Macie choć najmniejszy dowód, że to właśnie Samuel stoi za tym całym bajzlem?
— Był wśród nas taki, który z nim potajemnie współpracował, bo chciał mieć Lucy. Przy kilku wyrwanych zębach...
— I podpalonych jajach... — wtrąciła cicho Lucy.
— Tak... Po tym wszystkim się wyspowiadał. Miałem nawet w ręku trutkę, której używał na wampirach. Zrozumiałem, jak działa. Chyba mamy wystarczająco dowodów.
— A gdzie ta trutka jest teraz?
— Mam ją u siebie. Przynajmniej jej resztkę. Dlaczego pytasz?
— Jeżeli mówisz prawdę i to coś, co jest trutką używaną na wampirach, by rozpoczynały swój atak, istnieje, chcielibyśmy, byś nam ją oddał. Przebadamy ją.
— I tylko stracicie czas na coś, co już zrobiłem i mam wszystkie notatki.
— Uważasz nas za bandę idiotów, która tak po prostu zaufa wampirom bez wcześniejszego sprawdzenia wszystkich dowodów? — zakpił mężczyzna ze Starszyzny.
— Wszystko, co nie jest ludzkie, jest przeklęte — powiedział młody Schatten.
Przy tym zrobił krok w naszą stronę.
— To idzie w odwrotną stronę, niż zakładaliśmy... — wyszeptał Gilbert.
— Myślisz, że nie widzę? — zwróciłem się do niego. — Co my niby możemy jeszcze...
W tym momencie wzdrygnąłem się od nagłego dreszczu. Z Gilem stało się dokładnie to samo. Identycznie z Schattenami. Usłyszałem lekki śmiech Lucy, dlatego na nią spojrzałem. Minęła mnie spokojnym krokiem, zdejmując z głowy chustę. Spoglądała na gromadę mężczyzn z góry.
— Przecież wy nam bardzo chcecie pomóc...
Przełknąłem ślinę, gdy zobaczyłem, jak Schatteni opuszczają bronie jeden po drugim.
— Prawda? — dopytała, a ja już wiedziałem, że szeroko się uśmiechnęła.
Poczułem dziwne ukłucie w piersi. Moja głowa zaczęła pulsować od bólu. Miałem dziwne wrażenie, że coś takiego już kiedyś słyszałem. W dodatku od samej Lucy...
Spojrzałem na nią uważnie.
Co, do cholery?
Czemu coś takiego w ogóle uznałem za usłyszaną już przeze mnie frazę? Kiedy by jej niby użyła? Nie wiedziałem. Nie pamiętałem, jednak wszystko inne w moim ciele aż krzyczało, że coś było nie tak.
— Pomożemy... — odezwał się nagle młody Schatten.
Zgodził się? Tak po prostu?
Coś tu ewidentnie nie grało. Co takiego potrafiła Lucy, że przekonała taką grupę osób zaledwie... w moment. To ułatwiło znacznie pracę. Czemu nie powiedziała o tym wcześniej?
— Ale nie za darmo — dodał ten ze Starszyzny.
No oczywiście...
— To czego chcecie? — spytałem, wciąż przyglądając się kątem oka Lucy. Była wyraźnie zadowolona z siebie.
— Gdy tylko uda nam się dorwać Samuela, to oddasz wszelkie notatki, wyniki badań... — powiedział młody Schatten. — Wszystko, co odkryłeś. Łącznie z tą resztą trutki, jeśli faktycznie wciąż ją masz. Dla analityków może być to dobra podstawa do ulepszeń broni.
Oni tylko o jednym.
— Zgoda.
— I macie się stąd wynieść — wtrącił przedstawiciel Starszyzny. — I tak mieliśmy już duże problemy po tym, jak twoja niezrównoważona grupka ratowała cię od egzekucji. Może i pomożecie w ratowaniu miasta, ale nadal jesteście tylko wampirami.
— No tak... Wszystko przypiszecie sobie... — burknąłem ironicznie. — Ale zgoda. I tak mam dość tego miasta.
Nikt się więcej nie odezwał. Nastała chwilowa niezręczna cisza. Nikt nie wiedział, co powinien w sumie zrobić. Schatteni myśleli pewnie nad wyproszeniem nas ze swojej „świętej ziemi", a my? Lucy pewnie narzekała w myślach, że miała nadzieję, że kogoś zabije. Gilbert najprawdopodobniej odetchnął z ulgą, bo to nas nie zamordowano. Alex...
Chwila, gdzie on jest?
W tym momencie usłyszeliśmy huk niedaleko głównego wejścia do katedry. Każdy spojrzał w tamtą stronę, dzięki czemu zobaczyliśmy syczącego Alexa. Przy tym denerwował się na duży kościelny świecznik, który musiał przewrócić.
Obok mnie rozległo się uderzenie, dlatego spojrzałem na Gilberta.
— Alex, kurwa... — Zwrócił na niego z powrotem wzrok. — Spuściłem cię z oka na minutę!
Gilbert spojrzał na mnie.
— Następnym razem ty go pilnujesz...
— Ja pilnuję Lucy.
— Przecież nic nie zrobiłam!
Widząc po minach Schattenów, zrozumiałem, że powinniśmy się zwijać. Zszedłem tylko do młodego, który głównie zabierał głos.
— To trzeba się będzie zgadać, żeby coś wymyślić. — Uśmiechnąłem się głupio. — Kogo mam w razie czego szukać?
Chłopak poprawił strój.
— Erica. Mnie. Jutro bądź gdzieś blisko, to porozmawiamy.
— Nie przyszykujecie żadnych trutek, pułapek, czy czegoś w tym rodzaju? — spytałem z lekkim rozbawieniem.
— Jeśli zechcesz, to mogę coś zrobić. — Zmarszczył brwi. — A teraz wypad.
Ukłoniłem się ironicznie, po czym dołączyłem do reszty. Najciężej było wyprowadzić Alexa, któremu najwyraźniej spodobało się wnętrze katedry. Darł się, ale w końcu Gilbert wyciągnął go za drzwi. Powoli ruszyliśmy w drogę powrotną. Podczas gdy cała trójca całkiem cieszyła się z wyniku, to ja wciąż miałem w głowie tajemniczą umiejętność Lucy. Wyglądało na to, że tylko ja o tym nie wiedziałem. Na dodatek to cholernie przeczucie, że już kiedyś spotkałem się z czymś podobnym.
— Lucy, mogę cię o coś spytać? — zagaiłem, zatrzymując się nagle.
Dziewczyna nieco pobladła.
— Tak?
— Chcesz mi wyjaśnić, jakim cudem ich wszystkich tak nagle przekonałaś?
Lucy spojrzała ukradkiem na Gilberta, jakby szukała u niego pomocy. On jedynie westchnął.
— Musisz mu w końcu o tym powiedzieć — stwierdził, odwracając ode mnie wzrok.
— No to słucham. Co przede mną ukryliście i dlaczego?
Lucy chwyciła się za przedramię.
— Każda ranga ma zdolność specjalną, a Jedynki... potrafią manipulować.
— Nigdy wcześniej o tym nie mówiłaś. Dlaczego? — powtórzyłem nieco uniesionym tonem.
Podrapała się z tyłu głowy.
— B-bo byś się zdenerwował. Zanim... — Spojrzała na Gila i Alexa, ale szybko wróciła do mnie. — Zależało mi na twojej pomocy, a byłeś strasznie... przeciwko. Nie chciałam tego robić, przysięgam, ale...
— Użyłaś tego na mnie?! — podniosłem głos.
— Don, spokojnie... — wtrącił się Gilbert.
— Jak mam być spokojny, kiedy dowiaduję się, że całe moje życie nie posypało się ze względu na mnie?!
Zauważyłem, jak Lucy się wzdrygnęła.
— Cały czas byłem przekonany, że z mojej dobrej woli serca i własnej cholernej ciekawości postanowiłem wam pomóc, a tymczasem okazuje się, że zwyczajnie zostałem do tego zmuszony, bo ktoś sobie tak zażyczył. Jeszcze w dodatku przez ciebie, Lucy. Ufałem ci, a ty mnie po prostu wykorzystałaś!
— Don, daj mi to wytłumaczyć...
— Co chcesz tłumaczyć? Że byłem dla ciebie zwykłym pionkiem? Użyłaś mnie tak jak Samuel wampiry do mordowania ludzi!
Szerzej uchyliła powieki. Widocznie uderzyła w nią ta uwaga.
— Don, ale bez przesady już — wyskoczył Gilbert.
— Też brałeś w tym udział.
— To nie moja wina, że Lucy robi, co zechce.
— Ale... Don... Przecież manipulacja nie trwa długo. Po jakimś czasie i tak... nie miałam na to wpływu.
— Ale gdyby nie to, pewnie nigdy bym do was nie poszedł.
— I żyłbyś sobie dalej sam, zajmując się jedynie pracą, nienawidząc siebie samego jako wampira i nigdy byś nie odkrył, kto stoi za tym, że się nim stałeś i kogoś zabiłeś. Bo tego już nie zwalisz na mnie.
Skrzywiłem się.
— Zauważ, że przy okazji bym się w nikim nie zakochał...
Nie czekając na odpowiedź, odszedłem w zupełnie przypadkowym kierunku. Słyszałem, że Gilbert za mną nawoływał, ale jak najszybciej się ulotniłem. Nie chciałem już nikogo słuchać. Miałem dość atrakcji na jeden dzień. Znalazłem w płaszczu jakąś starą paczkę papierosów. Minęło trochę czasu, odkąd ostatni raz paliłem, ale teraz to jedyna rzecz, która przychodziła mi na myśl.
Poszedłem do starego mieszkania. Przysiadłem na poręczy balkonu. Nie mogłem uwierzyć. Tyle razy nadstawiłem dla nich karku, robiłem wszystko, byleby zaliczyć postęp, a finalnie dowiaduję się, że ukrywali przede mną, jak faktycznie doszło do mojej zgody. Uznawałem ich za przyjaciół. Lucy nawet za kogoś więcej. Naprawdę miło mi się z nimi żyło...
A koniec końców i tak znów skończyłem sam. Świetnie.
Wypuściłem dym i przez myśl przeszły mi słowa Samuela.
"Jeszcze zmądrzejesz".
Co ty nie powiesz...?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro