Rozdział 1 - Donovan
Kurwa, jak głośno...
Nienawidziłem tego miasta. Naprawdę. Świętowali przez każdą pierdołę. Powiesili kolejnego wilkołaka? Parada. Upolowali centaura? Parada. Zrobili rosół z harpii? Oczywiście, parada. Tym razem na ulicach rozbrzmiewały hasła: „dwanaście lat spokoju" lub „miasto wolne od wampirów". Śmieszne. Ślepo wierzyli Schattenom. Musiałem przyznać, że od dwunastu lat nie było tu żadnego wampira.
Poza mną.
Większość zniknęła kilka lat temu. Teraz można było je spotkać jedynie za murami miasta, choć i tam w wielu miejscach stacjonowali Schatteni. Nie zdziwiłbym się, gdyby naprawdę wybili je w pień. Szerzyli do nich nienawiść na prawo i lewo, więc dokładali wszelkich starań w trakcie polowań.
Przeszedłem obok rozweselonej grupki. Spojrzałem przelotnie, jednak szybko z powrotem spuściłem wzrok. Zbyt wiele rzeczy przypominało mi tamten haniebny dzień. Ludzie zdawali się o nim zapomnieć. To na tych ulicach doszło do rzezi, jakiej dotąd nie widział świat.
Zazdrościłem.
Też chciałbym puścić to w niepamięć...
Wszedłem pospiesznie do okolicznego sklepiku, omal nie poślizgując się na progu. Nie było tu jakoś najtaniej, ale przywykłem do tego miejsca na tyle, że nie dałbym rady zajść nigdzie indziej. Przynajmniej miałem po drodze.
W drzwiach powitała mnie ekspedientka:
— O! Dobry wieczór, panie doktorze!
Przez chwilę wyleciało mi z głowy, że byłem doktorem.
— Cóż za piękny dzień na świętowanie, nieprawdaż?
— Jeszcze jak... — odparłem od niechcenia.
— To, co zwykle? — spytała automatycznie.
— Tak. — Od razu położyłem odliczoną kwotę na obskurną ladę. Kobieta podała mi papierową paczkę papierosów. Schowałem ją do kieszeni płaszcza.
— Powinien pan to rzucić. Lekarzowi tak niezbyt wypada się truć.
— Wiem, wiem. Do widzenia.
Wyszedłem ze sklepu. Powolnym i niechętnym krokiem ruszyłem w stronę domu. Na schodach minąłem się z dziećmi sąsiadki mieszkającej piętro niżej. Pewnie dowiedziały się o wszelkich atrakcjach, jakie organizowano. Były za lekko ubrane jak na moje zdanie. Tak czy siak, mieliśmy połowę lutego. Za godzinę temperatura jeszcze bardziej spadnie, bachory się przeziębią, a potem matka z płaczem przyleci do przychodni, że jej dzieci umierają.
Obym to nie ja miał wtedy dyżur.
Zamknąłem drzwi. Rzuciłem płaszcz w jakikolwiek kąt. Gdy zdejmowałem buty, spod narzuty wypełzł czarny królik z markotną miną. Pisnął dwukrotnie. Przykicał do mnie. Zaczął wdrapywać się na nogawkę.
— Niech no zgadnę, Yappee. Jesteś głodny...
Podskoczył. Prawdopodobnie to potwierdzenie. Westchnąłem. Zostawiłem buty w rogu. Otworzyłem małą lodówkę w nadziei, że nie pokończyły się marchewki. Nie chciałoby mi się wychodzić tylko po przekąskę dla tego darmozjada. Na szczęście Yappee nie umiał otwierać drzwi. Ostało się trochę.
Królik wskoczył po pudłach na stół. Stanął na tylnych łapkach i uniósł przednie. Ukazał dwa ostre zęby. Rzuciłem mu niezbyt świeżą marchewkę. Spojrzał najpierw na warzywo, potem na mnie. Pisnął z wyrzutem.
— Albo to, albo głodówka.
Yappee pisnął obrażony, ale w końcu zabrał się, niezbyt chętnie, za jedzenie. Wróciłem się po paczkę z płaszcza. Wziąłem pupila na ramię. Uwielbiał tu siedzieć. Zje później to, co zostało na stole. Inaczej nie dałby mi w spokoju ustać. Drapałby, dopóki nie wziąłbym go wyżej.
Przed wejściem na balkon dostrzegłem kątem oka zdjęcie na szafeczce koło łóżka. Byłem na nim wraz Jenną. Przytulałem ją, ona szeroko się uśmiechała – można powiedzieć, że bardziej śmiała.
Zacisnąłem wargi. Odwróciłem wzrok, wyszedłem na powietrze. Stanąłem przy barierce i podpaliłem pierwszego papierosa z paczki. Oparłem się o łokieć, przyglądając tłumowi, który coraz bardziej zbierał się na ulicach.
— Dwunasty rok mija, odkąd ciebie nie ma, Jenna — odparłem smętnie. — Od kiedy cię straciłem, moje życie nie ma sensu.
Yappee uderzył mnie uchem.
— Pamiętam, że tu jesteś, durniu. — Podrapałem go lekko.
Zapiszczał ponownie.
Popatrzyłem w dół. Młoda kobieta pomachała radośnie w moim kierunku, gdy zobaczyła mnie na balkonie. Możliwe, że kiedyś ją leczyłem. Nie pamiętałem każdego z osobna. Zwykle przez lecznicę przewijało się setki osób z problemami skali rozlanego mleka. Nie warto o nich wspominać. Grzecznie się przywitałem. Po co mi później plotki, że ten wielce chwalony doktor, Donovan Miller, nie odpowiada „dobry wieczór" sąsiadom?
Wyrzuciłem niedopałek i odetchnąłem wieczornym powietrzem. Zawiał lekki wiatr. Spojrzałem na nieco bardziej oświetlone przez lampy uliczne miejsce. Zbierało się tam coraz to więcej ludzi. Każdy na twarzy miał jedno. Szeroki uśmiech. Wszyscy się cieszyli. „W końcu" nastał ich upragniony spokój...
Przysiągłbym, że wszystko wyglądało tak samo jak dwanaście lat temu. Spokój, zabawa, idealna pogoda i nagle, znikąd, tragedia. Zbyt dobrze pamiętałem chwilę, gdy dziesiątki zdziczałych wampirów wyskoczyły na ulice, siejąc zamęt. Krzyki, panika, uciekanie w każdym kierunku. Nic się nie dało wtedy zrobić.
Pokręciłem lekko głową, odrzucając te myśli. Nie pałałem sympatią do tamtych zdarzeń. Szczególnie przez jedną sytuację. Znienawidziłem przez nią wszystkie wampiry.
Cóż za ironia. Sam nim byłem.
Początkowo myślałem, żeby zagłodzić się i nie pić krwi. Okazało się, że kompletnie nie potrzebowałem jej do życia. Prawdę powiedziawszy, nadal nie rozumiałem, do czego użytkowały ją zwykłe pijawki. Zrobiłem nawet z własnego królika obiekt badań, ale wywnioskowałem niewiele.
Teraz przez to mam pod dachem królika-wampira, który wyjada marchew z lodówki...
Wróciłem do środka, bo robiło się coraz głośniej. Dokładnie zamknąłem drzwi, zasłoniłem okna, a królika zostawiłem na stole. Usiadłem na łóżku. Nie wiedziałem, co robić. Od kilku lat nie miałem żadnego hobby. Cały czas myślałem o Jennie, naszych planach. Wtedy jeszcze rekreacyjnie w domu zrobiłem mały gabinet, gdzie potrafiłem godzinami siedzieć – raz w ramach pracy, raz dla siebie – i bawić się chemią. Przynajmniej taką, która nie zagrażałaby Jennie. Czasami narzekała na smród, małe wybuchy, moje palce poparzone od cholernie gorących kolb po reakcjach.
Teraz wszystko stało zakurzone. Jeśli potrzebowałem czegoś w lecznicy, to zostawałem po godzinach. Jaka różnica. I tak nikt nie czekał na mnie w domu.
Nie licząc głodnego królika.
Przewróciłem się na łóżko, przymknąłem powieki. Ledwie chwilę później usnąłem.
Usłyszałem krzyk. Zwróciłem wzrok w przeciwnym kierunku. Zobaczyłem rozbieganych ludzi. Co rusz roznosiło się syczenie, po nim czyjś wrzask wniebogłosy, aż w końcu huki opadających na ziemię ciał, które powoli zastępowały kocie łby wyłożone na ziemi. Chciałem uciekać, jednak ciało odmówiło mi posłuszeństwa.
Oddech przyspieszał, a już szczególnie, gdy jeden stwór ze zgrai ruszył w moją stronę. Nagle moje nogi zaczęły się poruszać na tyle szybko, aby spróbować zbiec kreaturze.
Dostrzegałem kły, pazury, szaleństwo w oczach, które jedynie powodowało większy strach. Już się domyśliłem, co to było.
Atak wampirów.
W tym momencie coś powaliło mnie na ziemię. Odwróciłem się. Spojrzałem na potwora. Zakryłem się prawym ramieniem. Wgryzł się. Wrzasnąłem z bólu. Próbowałem odkopnąć od siebie wampira, jednak posiadał on zdecydowanie więcej siły ode mnie.
Czułem krew w żyłach, która kierowała się w jednym kierunku. Spływała po skórze szarpanej przez zęby, skapywała na moją twarz, ubrania.
Odpychałem kreaturę ręką. Dostrzegłem w cieniu jakąś postać przyglądającą mi się wnikliwie, która powoli się zamazywała.
Uchyliłem gwałtownie powieki. Zerwałem się z łóżka. Wyjrzałem przez okno, wprawiając zasłony w taki ruch, że omal nie zerwały się z karnisza. Święto toczyło się spokojnie. Zero krzyków przerażenia, Schattenów pędzących ulicami. Bez wampirów.
Może naprawdę zapanował spokój? Za bardzo popadałem w paranoję. Zazwyczaj w te dni nie spałem długo ze strachu, że za moment coś się wydarzy. Chwilowo wydawało się, że nic złego nie powinno się stać. Możliwe, że wreszcie po tych dwunastu latach mogłem się wyspać w jeden dzień.
Odetchnąłem z ulgą, po raz ostatni zerknąłem na ulicę. Zasłoniłem szyby, przebrałem się w coś wygodniejszego do snu, po czym wróciłem do łóżka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro