29. Attack and defense
Jak poznać, że rozpoczął się atak na Niebo? Wcale nie jest to takie trudne... Po pierwsze - zniknęły wszystkie istoty niebiańskie - Amenadiel, Mama, Maze, Lilith... wszyscy po prostu zniknęli, co sprawiło, że Lucyfer został w Los Angeles sam. Pierwszy raz. Po drugie - ludzie przestają umierać. Choćby nie wiem jak krwawili, jak bardzo połamane kości mieli, jak bardzo ich ciała byłyby zmiażdżone... nie umierają. Dusza wciąż jest w ciele, a delikwent rzadko kiedy traci przytomność. Po trzecie... czas stanął. Ale nie stanął w takim sensie, że wszyscy zamarli, a w tym, że Ziemia przestała się obracać. Słońce tkwiło w tym samym miejscu na horyzoncie godzinami, dniami... zupełnie jakby cały wszechświat się zatrzymał, co w sumie nie było zbyt odległe od prawdy. Aż dziwne, że ludzie nadal normalnie funkcjonowali, normalnie odczuwali upływ czasu... Niektórzy nawet przez dłuższy czas nie zorientowali się, że coś jest nie w porządku. Oto, co zrobił z ludźmi rozwój cywilizacji w dwudziestym pierwszym wieku - świat się praktycznie kończy, a oni nie są w stanie tego zauważyć.
Jedynie Lucyfer wiedział o co chodzi, jednak początkowo nie zamierzał nic z tym faktem zrobić. Miał gdzieś, kto wygra. Do obojga rodziców miał uraz, więc nie czułby się dobrze walcząc po którejkolwiek ze stron. Bezpieczniej było trzymać się na uboczu i czekać na rezultat. Najmniej tracił. Miał wrażenie, że ktokolwiek wygra, będzie źle.
Mniej więcej pięć godzin po rozpoczęciu ataku, jego telefon zaczął dzwonić. Spojrzał na wyświetlacz i na chwilę się zawahał. Może wynikało tego, że nie miał teraz ochoty na nic innego niż popijanie szkockiej i czekanie, aż to wszystko się skończy, a może z tego, że nieco bał się w tym momencie rozmawiać z Johnem Constantinem. W końcu jednak westchnął, zaklął pod nosem i odebrał telefon.
- Wiesz co się dzieje? - usłyszał zaniepokojony, ale jednocześnie podirytowany głos egzorcysty.
- Masz na myśli ten cały cyrk na Ziemi wynikający z ataku na Niebo? - odpowiedział pytaniem i na moment w słuchawce zapadła cisza. Diabeł domyślił się, że Constantine nie wiedział, jak na to zareagować i szczerze ani trochę mu się nie dziwił. - Niedługo się skończy, proponuję przeczekać - powiedział, nieco wymuszonym luźnym tonem. W jego głosie było bowiem czuć obawę, strach. Wynikało to z tego, że nie miał pewności, że postępuje słusznie siedząc bezczynnie i po prostu czekając, aż wszystko się rozstrzygnie.
- Mówisz poważnie? - spytał John, a Lucyfer westchnął.
- Nie kłamię, John- powiedział stanowczo. - Powinieneś już to wiedzieć.
- Nie zamierzasz nic z tym zrobić? - zapytał zaskoczony.
Dobre pytanie - przeszło Lucyferowi przez myśl, jednak oczywiste było, że się do tego nie przyzna.
- Nieszczególnie - odparł, po chwili namysłu i ponownie zapadła cisza.
Lucyfer nie wiedział jak pociągnąć rozmowę, właściwie był gotów się rozłączyć i wrócić do picia, ale coś nie pozwalało mu zakończyć tej rozmowy. Coś jakby... sumienie? Czy Diabeł ma sumienie? Czy w ogóle anioły mają sumienie? Nie znał odpowiedzi na te pytania.
- Wiem, że to nie jest moja sprawa i nie jestem psychologiem, ani nikim w tym rodzaju, ale... - zaczął Constantine. - Z tego co mówiłeś, wywnioskowałem, że twój stary ma jakiś dziwny plan, w który wmieszał tę twoją detektyw, więc... może jednak powinieneś spróbować mu pomóc.
Tak, John Constantine właśnie nazwał Boga używając słowa "stary". Lucyfer nigdy wcześniej nie słyszał w stosunku do Niego takiego określenia, sam też nigdy go nie używał. Jednak czego mógł się spodziewać po Johnie Constantinie? Znał już jego charakter i wiadomo było, że z jego nonszalancją, można było tego słowa, prędzej czy później, spodziewać.
- Nie widzę w tym celu, John - odparł Diabeł. - Mam mu pomóc po tym jak wysłał mnie do Piekła, uczynił katem i na zawsze zniszczył moją opinię? Wiesz, kogo ludzie obwiniają za wszelkie zło na świecie? Wiesz, na kogo próbują zwalić winę, kiedy muszę się tłumaczyć ze swoich czynów? - jego głos dość wyraźnie sugerował poddenerwowanie. Nie było w tym nic dziwnego, bo przecież było wiadomo, jaki jest stosunek Lucyfera do Ojca. Miał do niego żal. To oczywiste.
- Twój wybór - stwierdził. - Jeśli mogę jakoś pomóc, wiesz jak mnie znaleźć.
Po tych słowach połączenie zostało przerwane. Lucyfer spojrzał tępym wzrokiem na telefon i westchnął.
- Chrzanić to - mruknął pod nosem, po czym postanowił coś, czego jeszcze przed chwilą nie spodziewałby się zrobić.
Musiał dostać się do Nieba. Normalnie dostanie się do Srebrnego Miasta było niemal niemożliwe, ale teraz, kiedy cały wszechświat stanął na głowie, było to proste, jak nigdy wcześniej...
Kiedy zorientował się, że sam nie wie, co tak właściwie zamierza zrobić, było już za późno. Zaklął, kiedy zaatakował go jeden z aniołów. Jaką miał możliwość walki? Nie miał skrzydeł, jedynie moce, ale to wciąż mało... Anioł pokonał go stosunkowo łatwo i przyłożył mu do ciała, które nie do końca było ciałem, bo nie był już przecież na Ziemi i nie miał fizycznej formy, niebiańskie ostrze.
- Przyszedłeś dopatrzeć celu, Lucyferze? - spytał anioł.
- Wiesz mi lub nie - bronił się Diabeł. - Ale nie mam z tym nic wspólnego.
- Nawet w chwili śmierci nie chcesz zachować godności?
- Jeśli cokolwiek o mnie wiesz to wiesz, że nie jestem kłamcą - powiedział stanowczo, a anioł wyczuł w jego głosie prawdę. Odpuścił lekko i przyjrzał się bratu z uwagą.
- Skoro nie jesteś tu, aby atakować, to po co?
- Nie wiem - odparł Diabeł. - Stwierdziłem, że może się jakoś przydam i ...
- Gdzie twoje skrzydła? - wtrącił anioł, dopiero teraz zauważając, że Lucyfer w ten sposób wyróżnia się spośród wszystkich innych obecnych tu aniołów.
Wszyscy inni mieli bowiem skrzydła i broń, a Lucyfer nie miał nic. Nie miał nawet na sobie anielskich szat, a ziemskie ubrania. Prawdziwe nawrócenie...
- Odciąłem - wyznał, a anioł spojrzał na niego totalnie osłupiały i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć ujrzał przyczajoną na niego Maze.
Zaklął w myślach. Nie chciał z nią walczyć. Nie dlatego, że jest mocniejsza w walce - nie wiedział tego, ale dlatego, że przez tysiące lat byli kimś w rodzaju przyjaciół. Razem przekroczyli bramy Piekieł, razem wyruszyli do Los Angeles... A teraz mieli walczyć na śmierć i życie?
Anioł, który przed chwilą walczył z Lucyferem, zniknął gdzieś w panującym wszędzie chaosie. Dopiero teraz Diabeł rozejrzał się dookoła. Widok tych wszystkich aniołów latających dookoła z połyskującymi mieczami i tarczami sprawił, że przypomniał sobie czasy rebelii. Właściwie wszystko było identyczne. Z jedną różnicą - wtedy nie było demonów.
- No proszę - powiedziała ochoczo. - Czyżbyś postanowił się przyłączyć?
- Nie chcę z tobą walczyć, Maze - stwierdził, co było jednocześnie odpowiedzią na niezadane jeszcze pytanie: po której stronie stoisz?
Te słowa widocznie rozczarowały Mazikeen, która spojrzała się na Lucyfera bliżej nieokreślonym emocjonalnie wzorkiem. To było coś pomiędzy nienawiścią, współczuciem, troską i chęcią mordu, a więc to, co w tamtym momencie czuła do byłego już władcy Piekieł - sprzeczne emocje.
- Nie mam wyboru - odparła, po czym rzuciła się na Lucyfera tak, jakby nic nigdy ich nie łączyło, jakby od zawsze byli wrogami.
Walczyli jak równy z równym, chociaż Lucyferowi było ciężej - w pewnym stopniu zależało mu na Maze. Nie chciał jej skrzywdzić. Trudno jednak było stwierdzić, aby takie podejście działało w obie strony, gdyż w jej oczach malowała się żądza mordu.
Żądza ta nie zniknęła, kiedy pokonała go w walce i teraz od niej zależało jego życie.
- Czekaj! - krzyknął Lucyfer, kiedy wzięła zamach, aby ostatecznie wszystko zakończyć. Ostrze zatrzymało się dosłownie milimetry, nim byłoby już za późno. - Nie możesz mnie zabić, Maze. Zostałaś stworzona po to, aby mnie chronić - przypomniał jej, a to sprawiło, że na jej twarzy pojawiło się zawahanie. Przez chwilę nie ruszała się, wciąż jedynie milimetry dzieliły ją od zadania Lucyferowi ostatecznego ciosu. Nagle cofnęła ostrze i szybko uciekła.
To sprawiło, że Lucyfer był totalnie zdezorientowany. Potrzebował chwili, aby dojść do siebie po tym, co się stało. Od przybycia do Srebrnego Miasta już dwa razy otarł się o śmierć. I to przez istoty stojące po dwóch różnych stronach frontu...
Szybko jednak się pozbierał i przyłączył do walki z demonami. Początkowo anioły również chciały go atakować, ale szybko zdały sobie sprawę, że Lucyfer stoi po ich stronie i nawet zaczęły go osłaniać. Zupełnie, jakby był najważniejszym żołnierzem.
I może w rzeczywistości tak było. Opowiedzenie się Lucyfera po stronie obrońców Nieba, nie pozostało bez echa wśród atakujących - wywołało w nich rozczarowanie, ale nie tylko, bo, co nawet ważniejsze, wywołało u nich zawahanie czy oby na pewno postępują słusznie. Niby niewiele, a jednak przeważyło szalę.
Trwało to pewnie kilka ziemskich dni, ale w końcu udało się odeprzeć atak. Kiedy już do tego doszło, anioły zaczęły świętować. Jednak Lucyfer nie dołączył się do nich. Nie czuł się już częścią tej rodziny. Jedynym bratem, którego zdołał zaakceptować, od czasu swojego upadku, był Amenadiel, który również nie bardzo wiedział, jak się zachować - przybył tu wśród atakujących, ale szybko zmienił stronę, gdy zaraz po wkroczeniu do Nieba, odzyskał swoje moce, a ich utrata okazała się sprawką ich Matki.
Jeden z aniołów zaczął się przeciskać przez zgromadzenie, po czym stanął naprzeciwko Lucyfera, który od razu go rozpoznał.
- Uriel - powiedział z nieco udawaną radością. Nigdy nie lubił tego brata ze względu na jego charakter. Jako dziecko, traktował go trochę jak wrzód i Uriela faktycznie można by było do wrzodu porównać. Jednak nie wspomnienia z dzieciństwa odgrywały teraz jakąkolwiek rolę, a to, co dzieje się tu i teraz. A raczej to, co właśnie się skończyło.
- Ojciec chce z tobą porozmawiać - powiedział krótko.
Lucyfer rozejrzał się po braciach, lekko zdezorientowany.
- W porządku - stwierdził, po czym niepewnie ruszył za Urielem w stronę tronu Ojca.
Kiedy tam dotarli, wyczuł Jego obecność. Wyczuł, bo przecież nie mógł Go zobaczyć - nie miał fizycznej formy. Kogoś jednak ujrzał - demona, którego dobrze znał - Maze.
Lucyfer nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Przyglądał się Maze, widocznie zdezorientowany i pogubiony w całej tej sytuacji.
- Pora podjąć decyzję, Samaelu - usłyszał podniosły, donośny głos Ojca.
O co w tym wszystkim, do cholery, chodzi? - pomyślał.
----------
262 miejsce w fanfiction... nie spodziewałam się, że kiedykolwiek ujrzę mniej niż 3 z przodu - dziękuję ❤️
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro