Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 5

Herosi w zwartym półkole zebrali się na arenie wokół Luke'a. Jednym z wielu przydzielonych mu zadań było przygotowanie półbogów na świrnięte życie w świecie pełnym straszliwych potworów i jeszcze gorszych greckich bogów. Z corocznych statystyk wynikało, że szanse na dożycie pełnoletności wynosiły... bardzo mało. Nie chciano zdradzić konkretnej liczby, by nie przerażać świeżaków, ale za to szczególnie uważnie wyliczono najczęstsze sposoby na szybką śmierć. Poczynając od rozszarpania przez jakiegoś uciekiniera z Podziemia, na porażeniu piorunem przez Zeusa kończąc. Ten to podobno uwielbiał ostrzelać denerwujących, niewdzięcznych herosów ze swojego tronu na Olimpie.

No więc Luke nie miał przed sobą łatwego zadania. Bo jak przekonać grupę nastolatków do praktykowania czegoś, co i tak w większości przypadków okaże się nieprzydatne i co najwyżej odwlecze nieuniknione? Ale mimo to starał się ciekawie przekazać swoim kolegom kilka prostych metodach, jak nie dać się zabić.

Arianna nigdy nie była cierpliwą osobą. Teraz już wiedziała dlaczego. Po prostu cierpiała na ciężki przypadek AD HD. Nie potrafiła wystać w jednym miejscu dłużej niż kilka minut. Po tym czasie zaczynała się potwornie nudzić i nieopisanie irytować, co z kolei stawało się przyczyną większości jej problemów. Głupie pomysły były wyłącznie skutkiem działania jej wrodzonego mechanizmu obronnego przed marazmem.

Również teraz, stojąc w słońcu niemiłosiernie przypiekającym jej ramiona i plecy, miała ochotę zakleić Luke'owi usta taśmą klejącą, by w końcu pozwolił im przejść do o wiele bardziej pożytecznych ćwiczeń praktycznych. Naprawdę starała się skoncentrować, słuchać jego przydatnych porad związanych z szermierką, ale była praktycznie bezsilna w starciu z rosnącą w niej złością.

„No bogowie, kto wymyślił taką pogodę?”

Upał nie opuszczał Wzgórza Herosów, odkąd Arianna się tam pojawiła. Temperatura konkurowała z Saharą o tytuł najbardziej nieznośnej na świecie, a wiatr stał się przywilejem niedostępnym dla mieszkańców obozu.

Jednak nie wszyscy cierpieli takie katusze jak Arianna. Niektórzy byli tak przejęci i podekscytowani, że pewnie zrobiliby notatki z wykładu, gdyby tylko pozwolono im przynieść na zajęcia coś więcej poza mieczem. Luke wiódł prym w grupie tych osób. Wyglądał na niezmordowanego. Miał w sobie niespożyte pokłady sił, zupełnie jakby nie znał czegoś takiego jak zmęczenie, a wszystko, co robił, sprawiało mu niemożliwą radość. To było tak niespotykane zachowanie u osób w jego wieku, że aż stało irytujące. Przecież jak można być tak idealnym?

— No dobra! — Luke machnął ręką nad głową, zwracając na siebie powszechną uwagę herosów. — Czas sprawdzić, co potraficie.

Uśmiechnął się niemożliwie szeroko i błyskawicznie podzielił grupy na pary. Na sam początek przykazał im ćwiczyć proste pchnięcia i podstawowe ruchy obronne.

— Nareszcie — mruknęła kwaśno Arianna. To okropne słońce ją wykańczało. — Nie zwracaj na mnie uwagi. Narzekanie mam we krwi.

— Gadanie do siebie nie jest normalne nawet jak na nas, wiesz o tym?

Spojrzała w błękitne, roześmiane tęczówki stojącego naprzeciw niej chłopaka. Był niewiele wyższy od niej, opalony jak po wakacjach w Grecji, a jego blond włosy zdawały się żyć własnym życiem. Ubrany był w szorty oraz podkoszulek i wyglądał raczej, jakby zamierzał wybrać się na plażę, a nie arenę do walki. Może faktycznie tak było. Nieustannie poprawiał miecz w dłoni, odwracał i przekręcał, jakby nie był przekonany, czy dobrze go trzymał, a jego mina jasno sugerowała, że nie było to jego ulubione miejsce w obozie.

— Jestem...

— Przemądrzały? — Niewinnie uniosła brwi, lecz na jej wargach igrał praktycznie niewidoczny złośliwy uśmieszek. — Jestem Arianna.

— Nick. — Ku jej zaskoczeniu chłopak odpowiedział jej podobnym uśmiechem. Odgarnął niesforne kosmyki z czoła i ustawił się, tak jak mu wcześniej polecono. — Z domu Apolla.

— To wiele wyjaśnia. Zachowujesz się, jakbyś był tu po raz pierwszy, a z tego, co widzę, to już twój trzeci rok.

Wskazała na koralik zawieszone na rzemyku na jego nadgarstku, jeden na każdy rok w Obozie Herosów. Arianna nie wiedziała, czy powinna go podziwiać, czy jednak mu współczuć, że przez tyle lat jego umiejętności szermiercze wciąż równały się zeru.

— To chyba godne podziwu osiągnięcie — dodała ironicznie.

— Przynajmniej wiem, którym końcem atakować. — Arianna mimowolnie parsknęła śmiechem, nieco łagodząc wykreowany wizerunek opryskliwego gbura. — No wiesz, tym ostrym, ale nie mów nikomu, bo stracimy przewagę.

— Nie martw się, nie skrzywdzę cię... tak bardzo.

Dziewczyna zacisnęła palce na rączce miecza. Dostała go z tutejszej zbrojowni. Nie była szczególnie zadowolona z tego pomysłu, ale Chejron prosił ją o ostrożność w obchodzeniu się z tą cudaczną bransoletką. Arianna była zmuszona zostawić ją centaurowi do przeglądu, a bez niej czuła się słaba i bezbronna.

— Nie jestem co do tego przekonany. — Po raz ostatni poprawił miecz w dłoni i skupił się na Ariannie, starając się dostrzec w niej słabe punkty, które dałyby mu przewagę w nadchodzącym starciu. — Przeżyłaś spotkanie z Minotaurem, jakie ja mogę mieć przy tobie szanse?

— Masz rację. — Uśmiechnęła się dumnie. Była tu zaledwie kilka dni, a nie było już osoby, która nie słyszałaby o jej zadziwiających wyczynach. — Nie masz żadnych. Jesteś skazany na porażkę.

— Przekonajmy się.

Nick zaatakował jako pierwszy. Jego atak nie był szczególnie wymagający, ale Arianna, zaskoczona nieprzewidzianym obrotem ich spotkania, nie zdążyła się odsunąć z linii ciosu i boleśnie oberwała w żebra. Syknęła z bólu przez zaciśnięte zęby. Bezwiednie dotknęła obolałego miejsca na ciele i wbiła wściekły wzrok w Nicka. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, niechybnie leżałby już martwy.

Syn Apollina nie wyglądał na przejętego jej grymasem, uśmiechnął się wyzywająco i skorygował swoją postawę. Uderzył po raz drugi. Tym razem Arianna była gotowa na jego atak. Sparowała jego cios, przesunęła jedną nogę do przodu, chcąc właściwie rozłożyć ciężar ciała, i... potknęła się o własne stopy. Gdy rozpaczliwie próbowała utrzymać równowagę, Nick ponownie dotkliwie zranił jej dumę.

Arianna miała dość, ale to nie był koniec jej upokorzeń w tym dniu. Każdy jej atak kończył się niepowodzeniem, katastrofalnym fiaskiem i kolejnym siniakiem złośliwie przypominającym jej o odniesionej porażce. Ani razu nie udało jej się pokonać lub chociażby przechytrzyć Nicka, a jej reputacja została zrównana z poziomem otaczających ją amatorów.

— Nie było tak źle — zaśmiał się Nick, podając dziewczynie rękę, by pomóc jej podnieść się z ziemi po nie wiadomo którym upadku. — Nauczyłaś się więcej niż ja przez te wszystkie lata.

— Marne to pocieszenie. — Otrzepała się z piasku i odgarnęła włosy przyklejone do spoconego czoła. — Ty jesteś dobry tylko w gadaniu.

— Wypraszam sobie! Jestem niezrównanym mistrzem łucznictwa.

— Twoje rodzeństwo też tak twierdzi? Ośmielę się w to wątpić.

— Jeszcze zobaczysz. No cóż, było miło, ale muszę iść — mruknął, wskazując w stronę swoich braci, którzy czekali na niego przy wyjściu z areny. — Do następnego razu. Chętnie ponownie cię pokonam.

Arianna prychnęła, ale nie odpowiedziała. Odprowadziła go wzrokiem, a następnie sama opuściła arenę. Do tej pory nie udało jej się zawrzeć z nikim bliższych znajomości. Poznała masę różnych ludzi, lecz jeszcze nie odnalazła odpowiedniej osoby, z którą mogłaby się zaprzyjaźnić. Już zaczynała się obawiać, że swoją postawą zraziła do siebie wszystkich, ale wtedy pojawił się Nick. Pyskaty, zarozumiały, a momentami niewyobrażalnie irytujący. Jednak był również uśmiechnięty i wesoły, otwarty na nowe znajomości i bezpośredni. Takiej osoby Arianna właśnie w swoim życiu potrzebowała.

Po wizycie w zbrojowni i oddaniu wypożyczonego miecza Arianna udała się prosto do Wielkiego Domu. Był znacznie większy, niż początkowo się wydawał. Miał cztery piętra pomalowane na niebiesko z białymi wykończeniami jak w eleganckim kurorcie nadmorskim. Na dachu znajdowała się chorągiew w kształcie mosiężnego orła.

Arianna zamierzała odzyskać swoją własność, źródło swojego szczęścia i umiejętności. Bransoletka była siłą, której jej zabrakło w starciu z Nickiem. Nie mogła ponownie dopuścić do takiego upokorzenia. Na werandzie zastała jedynie Pana D. w zabawnym dresie w cętki. Karty leżały rozrzucone przed nim na stole, jakby w furii cisnął nimi o blat po kolejnej przegranej partii.

Arianna nie chciała mu przeszkadzać w popijaniu dietetycznej coli i narzekaniu na jego marną egzystencję. Już miała go ominąć, gdy jej wzrok przykuł przedmiot lewitujący nad jego boską ręką. Złota bransoletka połyskiwała w blasku słonecznym, wręcz zdawała się świecić. Pan D. intensywnie się w nią wpatrywał się jak zahipnotyzowany. Cokolwiek go gryzło, było to ponad jego umysłowe możliwości.

— To moje! — krzyknęła, próbując pochwycić bransoletkę w powietrzu, lecz ona złośliwie odpłynęła poza zasięg jej rąk, kierowana przez głupawo wyszczerzonego Dionizosa.

— Zastanawiałem się, kiedy po to przyjdziesz.

Wymownie westchnął, jakby oczekiwał przez całe stulecia, a nie przez dwie doby.

— Zadziwiające, to pan myśli? Sądziłam, że tylko narzeka. — Arianna zakryła dłonią usta i opadła na wolne krzesło po prawicy kierownika obozu. — Doprawdy to odkrycie godne wynalezienia prądu.

— Humor ci nie dopisuje? — Sugestywnie uniósł jedną brew. Błyskające w jego załazawionych oczach złośliwe ogniki zdradzały, jak nieszczęście Arianny niezmiernie go  cieszyło. — To wyobraź sobie, że ja tak muszę cierpieć przez najbliższe lata!

— Mogę dostać ją z powrotem? — Wyciągnęła rękę, chociaż nawet nie się łudziła, że jej prośba mogłaby zostać spełniona. — Czego pan chce?

— Skąd ją masz?

— Nie ukradłam jej.

— Nie podejrzewałbym cię o to. Nie byłabyś zdolna nawet przynieść ulotki bez wyrządzenia chaosu.

— Dostałam ją od mamy. — Zazgrzytała zębami z rozdrażnienia. Pan D. był jak wielkie, rozkapryszone dziecko, które cię zniszczy z czystej złośliwości. Wolała nie ryzykować starcia z kimś, kogo nie mogła pokonać. — Jest już pan usatysfakcjonowany taką odpowiedzią?

— Rozczarowany twoją głupotą — prychnął, uśmiechając się szerzej, w miarę jak Arianna czerwieniała ze złości. Wyraźnie czekał na jej wybuch, urozmaicający jego ponurą rzeczywistość. — Skąd niby zwykła śmiertelniczka miałaby wziąć taką bransoletkę?

— Kupiła ją na bazarze za pięćdziesiąt centów?

— Ukryta jest w niej mała cząstka mocy — kontynuował Pan D., zupełnie ignorując jej odpowiedź. — Nikły ubytek dla boga, ale potężny zastrzyk siły dla herosa.

— To dlatego czuję się bez niej...

— Nikim?

Spojrzał na nią zaczerwienionymi oczami. Widok złości, malującej się na jej twarzy, był wystarczającą nagrodą za jego tortury. Pstryknął palcami i bransoletka bezdźwięcznie upadła na blat stołu. Arianna nie wykazała żadnej chęci, by ją odzyskać.

— Słabo, czuję się bez niej słabo — burknęła, zaciskając dłonie w pięści pod stołem.

Zaczęła się zastanawiać, jak bardzo Zeus musiał nienawidzić herosów, że zesłał im do obozu Pana D. — najgorszego boga z możliwych. Miała to być kara dla niego, ale o wiele dotkliwiej cierpieli półbogowie.

— Powinnaś czuć się zaszczycona, niewielu ma szansę skosztować ułamka boskiej mocy.

Wstał z miejsca, postękując niczym osiemdziesięcioletni staruszek, choć zapewne miał na karku jakieś kilka wieków. Ale i tak był zaliczony do młodego pokolenia bogów!

— Panie D. — Niechętnie odwrócił się przodem do Arianny, kilkukrotnie mrugając powiekami, jakby był zaskoczony, że wciąż tu tkwiła. — Pan, wie kto, jest moim ojcem?

— Bierz co twoje i zajmij się swoimi obowiązkami.

Głos Pana D. zabrzmiał jakoś tak upiornie, że nawet Arianna nie miała odwagi się z nim sprzeczać. Porwała ze stołu bransoletkę, ledwo ją dotknęła, a od razu poczuła przypływ energii, i odeszła, nim Dionizos zamienił ją w coś łatwego do rozgniecenia.

***

Zatłoczony jak pchli targ domek Hermesa nie był najlepszym miejscem na prowadzenie głębokich, wewnętrznych kontemplacji, zwłaszcza przed południem — w porze obiadowej — gdy większość herosów chroniła się przed upalnym słońcem w zaciszu czterech ścian.

W takich momentach Arianna niewymownie tęskniła za swoim ciasnym pokoikiem na Lake Avenue, który była zmuszona dzielić ze swoim niechlujnym bratem. Ale lepszy Dave i jego komiksy niż tabun nadpobudliwych, szybko nudzących się herosów, bawiących się spiżowymi mieczami zamiast zabawkami. Przy braciach Hood nie dało się nudzić, podobnie jak odpocząć, dlatego Arianna, by uniknąć konfrontacji z innymi dzieciakami, udała się w miejsce, gdzie nikt o zdrowych zmysłach nie wybrałaby się tam w środku dnia — na plażę.

Wody zatoki Long Island w promieniach prażącego jak lampa w solarium słońca mieniły się niczym kryształ. Przyjemnie szumiące fale, rozbijające się o wybrzeże, nieco uspokoiły rozszalałe myśli Arianny. Z żałosnym westchnięciem usiadła na piasku. Zapatrzyła się w horyzont, ale zaledwie po kilku minutach biernego wgapiania się w dal, zaczęła doskwierać jej nuda i gorąc. Jej wzrok mimochodem powędrował w stronę nadgarstka, mogła rozwiązać dwa problemy za jednym zamachem.

— Chcę colę prosto z lodówki i... parasol plażowy!

Bransoletka okazała się o wiele bardziej wydajna niż dżin z lampy Aladyna. Spełniała więcej niż trzy życzenia, a przy zawieraniu umowy nie było żadnych haczyków zapisanych drobnym druczkiem. Arianna uśmiechnęła się do siebie pod nosem, rozłożyła śmiesznie kolorowy parasol nad głową i otworzyła puszkę z napojem. O ile Pan D. mówił prawdę (a wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby kłamał z czystej złośliwości lub po prostu z nudów), jej niepozorna bransoletka była nie tylko źródłem niewyobrażalnej mocy dla śmiertelników, ale również bezcennym podarkiem od ojca.

Arianna nie wiedziała, która myśl bardziej ją ekscytowała. Jednak skłaniała się ku pierwszemu wariantowi. Potęga. Tak, podobała jej się perspektywa osiągnięcia tego, czego nie udało się żadnemu innemu herosowi, a z taką mocą mogło to być dziecinnie proste.

Nie chciała myśleć w tym momencie o swoim ojcu. Ten temat zawsze niweczył jej dobry humor na jakieś sto pięćdziesiąt lat. Przez całe swoje dotychczasowe życie wręcz go nienawidziła. Za to, że ich opuścił jeszcze przed jej narodzinami, nigdy nie dzwonił do niej z życzeniami urodzinowymi i nie było go, gdy najbardziej potrzebowała jego wsparcia. Bethany starała się, jak tylko mogła, by stworzyć pozory normalnej, szczęśliwej rodziny i zastąpić jej obu rodziców. I zazwyczaj jej to perfekcyjnie wychodziło, ale czasem bywały momenty, że nic nie mogło zastąpić pustki w sercu Arianny.

Teraz słupek ukazujący poziom jej niechęci do ojca nieco się skurczył. Cenny podarek i świadomość, że jej ojciec był bogiem i z tego powodu nie był obecny w jej życiu, odrobinę złagodził gniew Arianny, ale jednak wciąż było mu daleko do Najlepszego Taty Roku.

— Arianno, możemy porozmawiać?

Uniosła nieprzytomny wzrok na górującego nad nią Chejrona. Przy jego centaurzej postaci czuła się malutka jak mrówka. Wstała z ziemi, by nie czuć się tak marnie, otrzepała spodnie z piasku i niechętnie przytaknęła głową na znak zgody. Wcale nie miała ochoty na tę rozmowę, no ale nie wypadało jej również odmówić, bynajmniej dlatego, że Chejron od początku był dla niej życzliwy.

— Domyślasz się, dlaczego przyszedłem?

— Zapewne chciałeś tylko zapytać, jak sobie radzę w tych pierwszych dniach? — Uśmiechnęła się szeroko. Doskonale wiedziała, że nie był to powód jego wizyty, ale co jej tam szkodziło spróbować odwlec nieuniknione? — Jest świetnie, dziękuję.

— Nie tak to zabrzmiało. — Zerknął w stronę bransoletki na jej nadgarstku. Na jej widok westchnął ze zrezygnowaniem i ponownie spojrzał na Ariannę. — Rozmowy z Panem D. bywają męczące.

— Nie tylko rozmowy, jego sama obecność jest męcząca. Nie wiem, kogo Zeus bardziej ukarał, jego czy nas.

— Arianno, proszę, staraj się być bardziej wyrozumiała i staranniej dobieraj słowa. Bogowie są potężni i szybko tracą cierpliwość.

— Ja bym powiedziała bardziej: dziecinni, gdyby kto mnie pytał — wymamrotała, uśmiechając się niewinnie. Wzruszyła tylko ramionami, gdy napotkała srogie spojrzenie strażnika moralności Chejrona. — Ale przecież nikt mnie nie pyta, więc nie powiem.

— Czy Pan D. coś ci powiedział odnośnie do twojej bransoletki, którą pożyczył ode mnie bez pozwolenia i również frywolnie ci ją oddał? — Zacisnął dłonie na rączce trzymanego łuku i profesjonalnie opanował złość, nim zdążyła przekroczyć dozwolone granice. Przecież był nauczycielem, nie mógł wybuchać jak odbezpieczony granat. — Panu D. zdarzają się takie nieprzemyślane odruchy.

— Nic takiego nie powiedział. — Nonszalancko wzruszyła ramionami. Wolała przemilczeć detale ich uroczej pogawędki. — Coś tam napomknął, że jest potężna, a ja jestem głupia. Nic ciekawego ani nowego nie wyjawił.

— Bogowie bywają czasem skrajnie nierozsądni. — Wyprostował się i spojrzał na Ariannę z góry, wyraźnie ważąc, ile jej słów było prawdą, a ile jedynie półprawdą. — Twój ojciec jest szczególnym przykładem ich niefrasobliwości przez to, że zdecydował się podarować taki potężny przedmiot w ręce śmiertelników, którzy niejednokrotnie udowadniali, że są podatni na wpływy i manipulacje.

— Wiem, że może nie jestem wyjątkowo inteligentna, ale potrafię zadbać o swoje rzeczy — obruszyła się Arianna. Taki zarzut wydał jej się bezpodstawny i uwłaczający. — Zrobię, co trzeba, by nie trafiła w niepowołane ręce.

— A skąd pewność, że twoje są odpowiednie? — Arianna otwarła usta, ale nie odpowiedziała. Chejron miał rację, bransoletka mogła stać się przyczyną katastrofy, będąc również w jej posiadaniu. — Tego właśnie najbardziej się obawiam.

— To znaczy, że muszę ją oddać?

— Nie, bogowie brońcie, nie o to mi chodziło, drogie dziecko.

— Ale tak to zabrzmiało — mruknęła ponuro. Była świadoma, że nigdy nie należała do szczególnie odpowiedzialnych osób, ale była przekonana, że jakaś błyskotka nie przekraczała jej skromnych możliwości.

— Musisz tylko być ostrożna i najlepiej nikomu nie zdradzaj jej tajemnicy.

— Spokojnie, nie zamierzam wywiesić kolorowego banneru na drzwiach do jedenastki. Na drugi dzień już pewnie bym jej nie miała. Nie rozumiem tylko, skąd u mojego ojca taka nagła troska o mnie? Co się stało, że dopiero po ponad dekadzie przypomniał sobie o moim istnieniu?

— On zawsze się o ciebie troszczył. — Arianna prychnęła ironicznie pod nosem. Rzeczywistość brutalnie przeczyła prawdziwości słów Chejrona. — Jego możliwości są wyraźnie ograniczone, ale dbał o ciebie najlepiej, jak potrafił.

— Czyli na niewiele go stać — odparła posępnie. Nie widziała, kim był jej ojciec, ale nie mógł być szczególnie potężny, jeśli nie radził sobie nawet z rodzicielstwem.

— Nie pojmujesz jeszcze wielu rzeczy, dlatego nie rozumiesz, o czym mówię. Wiem, że jest ci ciężko, Arianno, ale wyobraź sobie, że każdy heros przechodził przez to samo.

— A niektórzy wciąż przez to przechodzą — burknęła, nawiązując do tych wszystkich nieokreślonych dzieciaków, mieszkających pod dachem jedenastki, tylko ze względu na ignorancję ich boskiego rodzica. Ta myśl, że mogłaby zostać tam na zawsze, pogorszyła jej i tak już parszywy humor.

— Działanie bogów czasem ciężko zrozumieć, ale wbrew temu, jak ich czyny wydają się bezsensowne, musimy je akceptować. Myślę, że jeszcze ktoś chciałabym z tobą porozmawiać.

Odwróciła się w kierunku wskazywanym przez Chejrona, natrafiając na nieśmiało uśmiechającego się Willeya. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby Willey nie był w połowie człowiekiem, a w połowie kozą.

Chejron odgalopował z szybkością samochodu wyścigowego, najprawdopodobniej pobijając rekord w najszybszym starcie z miejsca. Arianna przekrzywiła lekko głowę i uważnie zlustrowała Willeya badawczym spojrzeniem. Nigdy by nie przypuszczała, że ten nieśmiały chłopak pod czapką chował rogi, a w butach kopyta. Wprawdzie nie mogła uwierzyć, że wcześniej nie zorientowała się, że Willey miał taki kozi problem. Nie znała go zbyt długo, jednak wolałaby w mniej drastyczny sposób dowiedzieć się o tym, że był satyrem.

— Zamierzałeś mi w ogóle o tym powiedzieć? — spytała sucho. Nie lubiła, gdy koledzy mieli przed nią tajemnicę, wtedy czuła się jak wyrzutek wykluczony z towarzystwa. — Czy dopiero gdy skoczyłam z klifu, żeby was uratować, zdałeś sobie sprawę, że można mi zaufać?

— Chciałem ci powiedzieć

— To dlaczego tego nie zrobiłeś? Chyba nie sądziłeś, że cię wyśmieję? — Spuściła wzrok na swoje zaciśnięte w pięści dłonie. Miała ochotę komuś przywalić. — Widziałam wystarczająco dużo dziwacznych rzeczy, by śmiać się z kozłonoga.

— Jestem satyrem.

— Myślałam, że reniferem. — Usiedli na piasku w cieniu parasola. Tkwili w ciężkiej, napiętej ciszy, zbyt zażenowani, by na siebie spojrzeć. — No... to dlaczego mi nie powiedziałeś?

— Miałem cię tylko obserwować, a w razie problemów ściągnąć do obozu. — Willey nabrał garść piasku w dłoń, podziwiał go w zdumiewającym skupieniu, nim wreszcie postanowił się ponownie odezwać: — Wszystko okropnie się skomplikowało. Sama zresztą widziałaś. Ale przybyłem z wyjaśnieniami najszybciej, jak mogłem.

— Przynajmniej już nie musisz udawać, że mnie lubisz.

Uśmiechnęła się kwaśno. Choć odkąd pamiętała, unikano jej niczym trędowatego, to wciąż nie mogła pogodzić się ze świadomością, że nie miała przyjaciół tylko z powodu swojego głupiego szczęścia pakującego ją w problemy. Prychnęła żałośnie pod nosem i sięgnęła po następną puszkę coli. Co prawda obozowiczom nie wolno było posiadać takich napoi, ale obecnie mało ją to obchodziło. Przecież jej za to nie wyrzucą. Nie mogli, to podobno był jej dom, a przynajmniej tak próbowano jej wmówić od momentu, gdy pojawiła się w obozie.

— Śmiało, częstuj się. — Rzuciła Willeyowi puszkę. Nie miała nic przeciwko temu, by ją zjadł. Przynajmniej po ich zbrodni nie zostaną żadne ślady. — Nie musisz tu ze mną siedzieć. Możesz iść do kogoś, kogo lubisz.

— Przestań tak mówić, przez to czuję się jeszcze gorzej. Cieszę się, że się poznaliśmy i przykro mi, że tak długo nie powiedziałem ci prawdy.

— Przyzwyczaiłam się. — Machnęła lekceważąco dłonią. — A moja mama wiedziała?

— Tak. — Energicznie potrząsnął głową, aż czapka zsunęła mu się z rogów. Z przyzwyczajenia natychmiast ją poprawił. — Chejron się z nią skontaktował, a potem wysłał mnie, by cię odnalazł i bezpiecznie sprowadził do obozu.

— Bezpiecznie? — Arianna parsknęła śmiechem. Takie określenie było jak najbardziej nieadekwatne do tego, co przeżyła. — Lepiej by było, gdybyś użył słowa „cało”. Z tym bym się nie kłóciła.

— Czepiasz się szczegółów! Spektakularnie sobie poradziłaś i masz się czym chwalić!

— Czyli ty wszystkim rozpowiadasz, co tam się stało! — Willey niewinnie wzruszył ramionami. Czerwone wypieki na twarzy stanowiły wystarczający dowód jego winy. — I dobrze, przynajmniej ja nie muszę tego robić. Wyszłabym na narcyza.

— I tak wyszłaś. Ale to ja miałem najlepszy pomysł. — Widząc skonfundowaną minę Arianny, dodał: — Żeby uciekać.

— Mów: taktyczny odwrót — szepnęła konspiracyjnym szeptem Arianna, pochylając się w stronę satyra. — Ucieczka brzmi mało bohatersko.

— Podobnie jak kłamstwa.

Arianna zerknęła przez ramię w stronę roześmianego głosu, mającego czelność wtrącać się do ich pogawędki. Uśmiechnęła się szeroko na widok pogromcy jej marzeń, który stłukł ją na porannych zajęciach — Nicka. Tym razem nie był sam. Przyprowadził ze sobą ogromnego, ciemnoskórego chłopaka o groźnym spojrzeniu, rękach wielkich jak u boksera oraz dłoniach zrogowaciałych od nieustannej, ciężkiej pracy w zbrojowni.

— Chyba nie mieliście jeszcze okazji się poznać, to jest Charlie Beckendorf, syn Hefajstosa, a to Arianna, wypluta przez Starego Wodorosta. Charlie chciał się z tobą widzieć.

— Co się stało?

— Chejron wspominał, że masz problem ze znalezieniem właściwej broni. — Arianna przytaknęła głową, nie mogąc się nadziwić, jak taki wielki chłopak mógł mieć tak cichy i spokojny głos, kompletnie niepasujący do jego postury atlety. — Miecz to niezbędny element wyposażenia każdego herosa, ale jeżeli nie czujesz się pewnie z długą bronią, mogę stworzyć dla ciebie coś poręczniejszego.

— Miecze ze zbrojowni są źle wyważone i za ciężkie jak dla mnie. — Mimowolnie zerknęła na swoją bransoletkę, tam skrywała jedyny i idealny miecz, którym mogła walczyć. Niestety nikt nie mógł o tym wiedzieć. — Będę wdzięczna za jakiś sztylet.

— Zobaczę, co da się zrobić. Do tego czasu musisz zadowolić się ogólnodostępnym ekwipunkiem ze zbrojowni.

— Uzbroję się w cierpliwość. — Charlie uśmiechnął się przyjaźnie i odszedł, zapominając, że zostawił za sobą zażenowanego Nicka. — Skąd wiedziałeś, że tu jestem?

— Twoja urażona duma krzyczy, aż słychać ją w naszym domku.

— Będziesz mi to wypominał do końca życia?

— I jeszcze przez jeden dzień w Podziemiu!

— Miałam cię zaprosić, byś z nami usiadł, ale jednak się rozmyśliłam.

— Macie colę! — krzyknął podekscytowany Nick. Nie czekając na przyzwolenie, usiadł obok Arianny i poczęstował się jednym napojem z jej składziku.

— Właściwie to możemy mieć wszystko, czego zapragniemy! — Na pytające spojrzenie Nicka odpowiedziała tylko wzruszeniem ramion. Nie zamierzała zdradzać przed nim wszystkich swoich tajemnic.

***

Arianna przyjemnie spędziła wolny czas na plaży w towarzystwie Willeya i Nicka, aż do zmroku, rozmawiając, śmiejąc się i żartując. Przegapili obiad, ale żaden z nich nie żałował wspólnie spędzonego czasu. Rozstali się dopiero podczas kolacji, gdzie każdy domek musiał siedzieć przy swoim stole.

Ariannie w wybitnie dobrym humorze zajęła jedno z wolnych miejsc, ze wszystkimi witając się szerokim uśmiechem. Po posiłku i wspólnych śpiewach obozowicze mogli udać się na spoczynek. Jak gdyby herosi nie mieli wystarczająco problemów za dnia, to dodatkowo w nocy ich sny były wizjami.

Arianna znalazła się wśród wysokich drzew, rzucających ciemne, pokręcone kształty na polankę. Księżyc był spowity chmurami, lecz jakaś potężna siła czająca się w okolicy, nie pozwalała światłu tu dotrzeć. Pośrodku dróżki ktoś klęczał. Jego twarz skrywał nisko naciągnięty kaptur, ale ten ktoś wyraźnie był przerażony, dygotał na całym ciele. Rękoma zatykał uszy, chociaż w pobliżu nie było nikogo. Arianna śmielej podeszła bliżej, dopiero wtedy usłyszała ten przerażający głos, dochodzący zewsząd i znikąd.

— Ile razy zostałeś poniżony, zapomniany? Ile razy cię odepchnięto? Ile razy prosiłeś o znak, ale nigdy go nie dostałeś? — mówił głos, wrzynając się coraz bardziej w ciało słuchacza i zakotwiczając w jego sercu złość i nienawiść. Arianna nie miała pojęcia, o co chodziło, ani o czym mówił ten głos, ale wypełniłał ją tak wściekłość, że miała ochotę kogoś rozwalić. — Odpłacą nam za to wszystko. Zniszczę i obrócę ich świat w perzynę, a ty mi w tym pomożesz.

— Tak, panie — odparła postać skulona na ziemi.

Mimo że jego ciało nadal drżało, jego głos był pewny i pełen złości. Arianna chciała krzyknąć, by się opamiętał. Przecież nierozsądnie jest zawierać komitywy z kimś, kogo nie można zobaczyć, ale Arianna nie mogła się poruszyć ani nawet otworzyć ust, by coś powiedzieć.

— Najpierw musisz pozbyć się tej dziewczyny. Jest dla ciebie zagrożeniem. Drzemie w niej ogromna moc, której jeszcze nie przebudziła. Ma coś potężnego, coś, co pomoże mi powstać. Zabierz jej to i przynieś do mnie.

Arianna obudziła się na własnym posłaniu, zalana potem, w głowie ciągle słysząc ten przerażający śmiech. Rozejrzała się po pomieszczeniu, ale tej tej nocy żadne łóżko nie było puste.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro