Rozdział 49.2
Olimp, choć z pozoru przypominał raj, wyciągnięty ze stronic fantastycznych powieści, dla Nicka zawsze był przerażającym miejscem. Nie zwodził go widok urokliwych, wzniesionych w starogreckim stylu domków, rozchichotanych, spacerujących alejkami driad ani rozłożonych wokół amfiteatru muz. Odstraszała go sama świadomość, że była to siedziba bogów — grona nieśmiertelnych gości, którzy są tak starzy i znudzeni, że tracą cierpliwość i zainteresowanie po trzech sekundach, a ich jedynym, ulubionym zajęciem było znęcanie się nad herosami.
Każde odwiedziny Olimpu były opatrzone śmiertelnym jak wsadzanie palców do kontaktu ryzykiem, dlatego syn Apollina ograniczał wizyty do niezbędnego minimum. Nawet po tylu latach, gdy miał już wątpliwą przyjemność zapoznania się z istotami o wiele gorszymi od bogów, nadal czuł się tam niepewnie, chociaż obecnie w okolicy śladów po wszechpotężnych bóstwach należało szukać pod mikroskopem.
Olimp przypominał opustoszałe miasteczko na Dzikim Zachodzie tuż przed atakiem gangu Daltonów — brakowało jedynie niepokojącej muzyki w tle. Wiatr przechadzał się pustymi uliczkami, ogień nie palił się na trójnogach, okna przykryły grube kotary, a drzwi były zabarykadowane.
Nick westchnął. Sam nie wiedział, co wywoływało u niego taki parszywy humor.
Czy widok pozbawionego życia miasta, czy raczej myśl tego, co czekało go po drugiej stronie spiżowych drzwi?
Nie musiał nawet długo się nad tym zastanawiać, znał odpowiedź na to pytanie, ale próbował sobie wmówić, że było inaczej.
To był ten długo odwlekany dzień — koniec jego świata wypadający w koniec wszystkich świata.
Nie mógł dłużej zwlekać, czas wymykał mu się między palcami jak ziarnka piasku, a ostateczny termin zbliżał się wielkimi krokami. Nick wiedział, że nie była to najlepsza chwila, ale — jak zdążył zauważyć — dla niego żadna nie była dobra. Zawsze znajdował tryliard wymówek, a najskuteczniejszym argumentem, przemawiającym za odroczeniem wiszącego nad nim wyroku, była sama córka Zeusa, która jednym spojrzeniem wybijała mu z głowy wszelkie bzdurne marzenia o szczęśliwym związku. Syn Apollina nie rozumiał, czemu jeszcze nie dał sobie spokoju.
Dlaczego nadal wmawiał sobie, że istniała szansa na jakieś „my”? Dlaczego naiwnie wierzył w szczęśliwe zakończenie? Dlaczego nadal próbował strzelić sobie w stopę, choć doskonale wiedział, że w rezultacie zostanie kaleką do końca życia?
Dlaczego!?
Nick uśmiechnął się krzywo. Od dobrych kilkunastu miesięcy zadawał sobie podobne pytania i wreszcie znalazł pasującą do objawów odpowiedź, ale była ona tak żenująca, że zaczynał się czerwienić na samą myśl. Jednak w obliczu ostatnich wydarzeń uzmysłowił sobie, że życie było jak porcelanowa laleczka — piękne, ale również kruche. Łatwo można było je stracić, a podczas końca świata nie trudno było upaść i się roztrzaskać.
Z takim przekonaniem syn Apollina wjeżdżał windą na Olimp, ale gdy stanął przed wejściem do sali tronowej, stracił wiarę w słuszność swoich poglądów. Uznał, że to było głupie... on był głupi i żałosny, i tchórzliwy, i beznadziejny, i zdesperowany...
Nick energicznie pchnął drzwi do pomieszczenia. Szukając trafnie określających go epitetów, nie myślał nad tym, co robił. Świetnie się bawił, wymieniając swoje wady. Czuł się, jakby na nowo się poznawał. Nim dotarło do niego, że powinien zawrócić i uciec, był już na środku sali tronowej.
Jego raźne kroki echem odbijały się od marmurowej posadzki. Przystanął. Uświadomił sobie, że nigdzie nie widział Arianny.
Dlaczego jej nie widział? Gdzie na bogów znowu polazła?
Jedynie przy palenisku siedziała dziewczynka w brązowej sukience. Nick nie był szczególnie zaskoczony widokiem Hestii w takiej postaci. Wiele lat temu ta sama dziewczynka odwiedziła go w domu, przynosząc mu skromny podarek i upieczone nad ogniem pianki. Towarzyszyła mu przez całą noc, gdy on płakał nad swoim bratem, ściskając w dłoni ich ostatnią wspólną fotografię, której matki nie zdążyła zniszczyć w rozpaczliwym szale po stracie pierworodnego syna.
— Zdobyłeś się w końcu na odwagę? — Hestia uśmiechnęła się ciepło znad dogasającego ogniska. Jego moc słabła, podobnie jak bogowie. — Słychać cię było z drugiego końca sali.
Nick roześmiał się nerwowo i niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
— Przecież nic nie mówiłem — wymamrotał cicho, jakby jednak było to tak niewiarygodne kłamstwo, że aż mu było za nie wstyd.
— Nie musiałeś. — Otuliła się ciaśniej swoją szatą. Słaby płomień żółtym blaskiem oświetlał jej dziecinne oblicze. — Twoje myśli wystarczająco głośno krzyczały.
Syn Apollina spłonął rumieńcem. Gdyby położył się między burakami, nikt nie odróżniłby jego twarzy od tego warzywa. Przeklęci bogowie! Przy nich człowiek nie miał prywatności nawet we własnych myślach! Ich wścibstwo nie znało granic. Nick odchrząknął.
— Widziałaś gdzieś Ariannę? — zapytał. Nie mógł się bronić przed zarzutami, gdy bogini znała jego myśli lepiej niż on sam.
— To, czego szukamy, czasem znajduje się wyżej, niż sięgamy wzrokiem.
— A-ha — mruknął tępo Nick. Podrapał się po podbródku. — Że kurde...
I wtedy go olśniło!
Spojrzał w górę. Na środkowym tronie z platyny siedziała Arianna. Na tak wielkim, dopasowanym do siedmiometrowej postaci Zeusa siedzisku wyglądała komicznie jak rzucona w pośpiechu lalka. Oczy miała zamknięte, twarz bladą, a włosy rozczochrane. Nie poruszała się, Nick nawet nie widział, by oddychała. Nie mógł zrozumieć, jak tam wlazła — z ziemi, stojąc na palcach, z wyciągniętymi rękami nie byłaby nawet w stanie sięgnąć krawędzi siedzenia — a tym bardziej, jak tam wlazła i wciąż żyła. Bogowie nie lubili, gdy ktoś zasiadał na ich tronie. Wtedy czuli się jednocześnie zagrożeni i zmotywowani, by pozbyć się dybającego na ich cenny stołek konkurenta.
— Umarła? — zapytał niepewnie Nick. No cóż, to by rozwiązywało część jego problemów.
— Nie, mediuje.
Syn Apollina z niezrozumieniem spojrzał na drżącą z zimna Hestię. Był środek lata, a ona marznęła, siedząc przy ogniu. Nick nigdy nie wątpił, że bogowie są dziwni, lecz teraz użycie tego słowa byłoby niedpowiedzeniem i obrazą dla wszystkich dziwaków.
— Chyba medytuje.
— Nie, mediuje — powtórzyła bogini. Spokojny i pewny głos wykluczał możliwość popełnienia omyłki. — Jednak z mizernym skutkiem.
— Czego tam? — zawołała niespodziewanie Arianna, leniwie otwierając oczy. Lodowaty błękit jej tęczówek zmroził Nickowi skórę na karku.
— Zejdź na dół — wydusił syn Apollina przez ściśnięte ze strachu gardło. — Muszę z tobą porozmawiać.
— A nie możesz ty wyjść na górę? — Przewróciła oczami. Odpowiedź była równie oczywista co to pytanie. — Wiesz co? Nie odpowiadaj! Pewnie nie możesz, bo jak zawsze znajdziesz milion powodów, dla których nie powinieneś tego robić, a ja wcale nie mam ochoty tego słuchać.
Nickowi szybciej zabiło serce, gdy Arianna stanęła na krawędzi siedzenia. Zawsze czuł się gorszy od córki Zeusa, słabszy i mniej utalentowany, ale stojąc w jej monstrualnym cieniu, miał wrażenie, że ich umiejętności nie oddzielał niewielki uskok, lecz przepaść wielkości Wielkiego Kanionu. Emanująca z niej potęga przytłaczała, zdawało się, że nie było dla niej rzeczy niemożliwych... nie licząc pokonania Kronosa.
Córka Zeusa zeskoczyła i z lekkością baletnicy wylądowała tuż przed Nickiem. Owiewający go podmuch wiatru niósł ze sobą jej zapach, jakby próbowała mu uświadomić, że w sali tronowej nie było miejsca dla więcej niż jednego herosa i nie był tam mile widziany. Pozbawione emocji spojrzenie jedynie podkreślało niechęć dziewczyny do wszystkich istot żyjących. Każdy już dawno by uciekł. Każdy, ale nie Nick. Przybył na górę z postanowieniem, jasno przyświecającym mu jak gwiazda betlejemska Trzem Królom, i zamierzał je wypełnić, chociażby potem musiał ze wstydu rzucić się z Olimpu.
— Chodź ze mną.
Syn Apollina chwycił Ariannę za rękę i poprowadził ją do ogrodu oliwnego na tyłach pałacu. Usiedli na pierwszej marmurowej ławeczce, jak pokazała się w zasięgu ich wzroku. Nick zdjął rynsztunek z pleców i kurczowo ścisnął dłoń dziewczyny, jakby obawiał się, że mu ucieknie lub — co gorsza — sam to zrobi.
W ogrodzie panowała niezakłócana nawet szumem wiatru cisza, jakby wszystko zamarło i wstrzymało oddech przed poznaniem końcowego rezultatu. Czyżby próba nr 34345 miała w końcu zakończyć się powodzeniem? Sądząc po groteskowym wyrazie twarzy syna Apollina, myślał właśnie nad skutecznym sposobem na szybką śmierć, niż nad wyznaniem jej prawdy.
— Słuchaj, Nick — odezwała się Arianna zmęczonym głosem. — Zwykle uważam, że twoje zaniemówienia na mój widok są urocze, ale dziś kurde nie jestem na to w humorze. Więc albo to z siebie wykrztusisz, albo zamilcz na wieki.
— Gdyby to było takie proste — mruknął ponuro Nick. Zamilcz na wieki, wydawało mu się atrakcyjniejszą ofertą do wyboru.
— Jest proste, tylko ty tak niepotrzebnie to utrudniasz! — Westchnęła z rozdrażnienia. Jej cierpliwość była na wyczerpaniu i nie miała ochoty na zabawę w podchody. — Byłeś tam ze mną...
Nick mocniej ścisnął dłoń Arianny, gdy głos ugrzązł jej w gardle. Nie była w stanie nic więcej powiedzieć.
— Byłem i nie podoba mi się sposób, w jaki odreagowujesz całą sprawę. O ile twoja złość jest uzasadniona, to wyzierająca z twoich oczu pustka jest niepokojąca. Nie zamykaj tego w sobie.
— Muszę. — Potarła opuszkami palców przykrytą włosami bliznę na czole, jakby była przypomnieniem, jak kończyła się chwila nieuwagi. — Uwierz mi, nie chcesz, żeby to, co dzieje się w środku mnie, ujrzało światło dzienne. Nie chcesz.
— Ale ja chciałbym ci pomóc. — Wyprostował się i spojrzał w błękitne oczy dziewczyny. — Nie mogę patrzeć, jak się męczysz.
— Nie możesz mi pomóc. — Uśmiechnęła się przepraszająco. — Nie tym razem.
— Nie tym razem — powtórzył kwaśno syn Apollina. Wbił rozdrażnione spojrzenie w stojący naprzeciw krzaczek, jakby chciał, by płonący w nim gniew postawił drzewo oliwkowe w płomieniach. — Zawsze jest to samo. Tylko ja, ja i ja! I tak od pięciu lat! A gdzie miejsce dla mnie? Dlaczego nigdy nie liczy się to, czego ja chcę?
— O czym ty na bogów mówisz?
Nick odetchnął głęboko, założył ręce na piersi jak obrażone dziecko, któremu odmówiono deseru, i wzruszył ramionami. Wprawdzie to sam nie miał pojęcia, o co mu właściwie chodziło. Tak długo gnieździł to wszystko w sobie, aż pogubił się w chaosie nagromadzonych emocji. Rozmasował skronie, jakby miało mu to pomóc uporządkować myśli. Uważał się za niezgorszego uzdrowiciela, zdolnego poskładać do kupy, chociażby przeciętego w pół herosa, ale uleczyć sam siebie nie potrafił.
— Nieważne. — Lekceważąco machnął ręką, chcąc podkreślić nieistotność jego nagłego wybuchu. — To nic takiego, nie przejmuj się mną.
— Czasem nasze czyny mówią więcej niż słowa...
Nagle Nicka olśniło.
Znowu.
To jest to! Dlaczego wcześniej na to nie wpadł? Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał?
Zerknął na Ariannę. Miała zmarszczone brwi w konsternacji i przypatrywała mu się podejrzliwie jak jakiemuś wykraczającemu poza znane schematy zjawisku. Bruzda na czole pogłębiła się wraz z przedłużającą się ciszą.
Arianna wyglądała na zamyśloną, nieobecną. Nick wiedział, że byłam tam jedynie ciałem, duszą i myślami wciąż błądziła wokół tragicznie zmarłego Dylana. Odtwarzała scenę z City Hall Parku, rozważała ją kroku po kroku, sprawdzała, gdzie popełniła błąd i czy mogła uratować ich obu.
Nie mogła.
Gdyby Dylan nie przyjął tej strzały na pierś, teraz to on leżałby tam martwy.
Syn Apollina odchrząknął, zwracając na siebie uwagę dziewczyny. Zatonął w jej spojrzeniu błękitnych i niebezpiecznych jak morze przed sztormem tęczówek. Prowadzony przez silne, niezrozumiałe uczucie uczynił coś niespodziewanego, ale długo wyczekiwanego.
Pocałował ją.
Na bogów, zrobił to, nareszcie to zrobił! Nick nie mógł w to uwierzyć. Przyjemne ciepło rozpierało go od środka, rozlewając po całym jego ciele. Poczuł się lżej, jakby łańcuch mocujący kulę do jego nogi pękł i mógł wreszcie swobodnie się poruszać. Wszystko wkoło zaczęło blednąć, tracić znaczenie i schodzić na dalszy plan. Koniec świata, Kronos, obrona Olimpu, nadchodzący Tyfon — te wiszące nad nimi jak burzowe chmury starcia wydały mu się nieistotnymi, śmiesznymi problemami, którymi nawet nie warto się przejmować.
— Echem. — Nick gwałtownie odsunął się od Arianny. Zerwał się na nogi, poprawił materiał podkoszulka i z wyrzutem spojrzał na podśmiewującego się pod nosem Willa. — Nie chciałem ci przeszkodzić, bracie.
Nick prychnął. Oczywiście, że chciał mu przeszkodzić! Inaczej nie przyszedłby tu. Przecież musiał już z daleka ich zauważyć. Syna Apollina nieznośnie piekły policzki, ale sam nie wiedział, czy to z zażenowania, czy raczej ze złości. Wyprostował się, przeczesując dłonią włosy. Chłodnym wzrokiem zlustrował sylwetkę brata.
— Co się stało? — zapytał, spuszczając z siebie nadmiar powietrza. Nie miał ochoty wykłócać się z Willem, choć przypuszczał, że nierzadko i natrętnie jak mucha latająca koło ucha będzie wracał do tej sytuacji.
— Potrzebujemy uzdrowicieli, wszystkich rąk do pracy. — Zerknął na skołowaciałą, siedzącą na ławce dziewczynę, ale po jej wyrazie twarzy sądził, że nie miał, co liczyć na wsparcie z jej strony. — Mamy wielu rannych. Właśnie wnoszą ich na Olimp.
Nick przytaknął głową. Wcale nie miał ochoty nigdzie iść. Czuł, że nie powinien odchodzić i zostawiać Arianny samej w takim stanie bez słowa wyjaśnienia, ale tak naprawdę wiedział, że nie miał większego wyboru. Poszkodowani nie mogli czekać.
— Muszę iść — mruknął syn Apollina, przewieszając łuk i kołczan przez plecy. Odwrócił się do Arianny, ale ona wciąż tępo wpatrywał się w miejsce, w którym jeszcze nie tak dawno siedział. — Jak wrócę, to porozmawiamy. Nie zrób nic głupiego.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro