Rozdział 40
Atmosfera na Lake Avenue była iście elegijna, brakowało tylko odegrania marszu pogrzebowego, by osiągnąć apogeum grobowego klimatu. Bethany niespokojnie spacerowała po niespotykanie zabałaganionym salonie, nieustannie poruszając się między oknem, ukazującym widok na denerwująco spokojną ulicę, a kanapą, na której pracował jej małżonek, czytając akta ze sprawy, którą aktualnie się zajmował. Urzędowe papiery podzielone na dziewięć grubych tomów napawały go odrazą i zmęczeniem. W takich chwilach notorycznie zadawał sobie pytanie: „Gdzie ja miałem głowę, wybierając prawo?”. Olivier nie mógł się skupić na swoich obowiązkach, gdy Bethany kręciła się obok niego jak wściekła osa, potrącając go za każdym razem, gdy zaczynała całą procedurę bezcelowego krążenia od początku.
Od trzech dni nie wychodziła z mieszkania. Restaurację w jej imieniu prowadziła jedna z jej zaufanych, zaradnych pracownic, dając Bethany zbawienny czas na wykonywanie miliona bezproduktywnych czynności, które w żaden sposób jej nie pomagały, wręcz pogarszały jej stan i pogrążały ją w coraz większej rozpaczy. Olivier nie mógł patrzeć, jak jego żona marnieje w oczach, nieuchronnie ugina się pod ciężarem niepokoju i rosnącej w niej paniki, ale jak bardzo chciałby jej pomóc, tak również był kompletnie bezradny.
— Kochanie, proszę cię. — Chwycił małżonkę za rękę, nie pozwalając jej na powtórną wędrówkę w stronę okna, jakbym tym razem szczęście miało się do niej uśmiechnąć, a ta męczarnia zakończyć. — Wiem, że się martwisz, ale powinnaś się położyć i odpocząć.
— Jak możesz tak w ogóle mówić? — Spojrzała na niego z oburzeniem i wyrwała dłoń z niezbyt stanowczego uścisku. Powróciła na swoje strategiczne miejsce przy oknie i rozejrzała się po okolicy. Niestety ponownie się rozczarowała. — Moja córka zaginęła, a ty każesz mi odpoczywać? Nie mogę usiedzieć w jednym miejscu, a co dopiero leżeć!
— Bethany. — Głos Olivera zadrżał z podirytowania. Pokłady jego cierpliwości również miały granice. — Mówisz tak, jakby jej zniknięcie zupełnie mnie nie obchodziło. Może i Arianna nie jest moją córką, ale tak ją traktuję i martwię się o nią nie mniej niż ty. Staram się tylko myśleć rozsądnie.
— Bogowie, co mi po twoim rozsądku!? — wybuchła krzykiem Bethany. Gwałtownie wyrzuciła ręce w powietrze, by po chwili pozwolić im bezwładnie opaść wzdłuż ciała i zawiesić ramiona. Odczuwana bezsilność odbierała jej jakąkolwiek chęć do życia. — Może w twojej pracy jest to przydatna cecha, ale teraz zupełnie mi nie pomaga.
— Jeszcze niczego nie wiemy, proszę, nie wyciągaj więc pochopnych wniosków. Żyjesz w tym świecie dłużej niż ja. — Mówiąc „w tym świecie”, Olivier bezsprzecznie miał na myśli wszystko, co wiązało się z grecką mitologią, co jeszcze kilka lat temu miał za wymysł zacofanych, nierozwiniętych intelektualnie ludzi starożytności. — I doskonale wiesz, jaki on jest, nieprzewidywalny i zaskakujący. Może po prostu jakieś nieoczekiwane komplikację zatrzymały Ariannę w drodze powrotnej i niedługo wróci.
— Od pięciu dni nie ma z nią kontaktu! Wyruszyła na misję, prostą, ograniczającą się do podróży między dwoma miejscami. Powinna już wrócić, nawet w przypadku, gdyby pojawiły się jakieś problemy.
Olivier westchnął i nic już nie powiedział. Wziął do ręki dokumenty, zawierające informacje uzyskane w wyniku prowadzania śledztwa w postępowaniu przygotowawczym, starając się skupić na przesłankach, które doprowadziły do wniesienia aktu oskarżenia, jednak jego myśli wciąż uciekały w kierunku sprawy związanej ze zniknięciem Arianny.
Pięć dni temu z odgórnego rozkazu — pewnie kogoś z grona wiecznie znudzonych i nieśmiertelnych — i za poleceniem Chejrona, Arianna została wysłana na misję, by zbadać tajemnicze zniknięcia broni z prywatnego arsenału należącego do Aresa. Córka Zeusa miała jedynie dotrzeć na miejsce, rozeznać się w sytuacji, bez podejmowania zbędnego ryzyka, wrócić do Obozu Herosów i zdać relację z obserwacji.
Co mogło pójść nie tak?
Jednym słowem: wszystko!
Z wiadomości, jakie otrzymali od Chejrona — gościa, który był centaurem i jeździł w wózku inwalidzkim, co nadal Olivierowi nie mieściło się w głowie — Arianna nigdy nie dotarła do celu, a ślad po niej zaginął. Bethany o całym zdarzeniu dowiedziała się dwa dni po sprawie i od tego czasu żyła jak w koszmarze, nie jadła, nie spała i popadła w paranoję.
— Nie wybaczę sobie tego, jeśli coś jej się stało.
Bethany pośpiesznie otarła rękawem łzy, spływające jej po policzkach. Nie chciała płakać, póki istniała nadzieja na szczęśliwe zakończenie.
— To nie twoja wina. — Podszedł do żony i czule przytulił ją do piersi. Innej formy pomocy i wsparcia nie mógł jej obecnie zaoferować. — Przecież nie mogłaś tego przewidzieć, nikt nie mógł.
— To były ciężkie miesiące dla Arianny. Od incydentu w obozie z tym piorunem, praktycznie się nie uśmiechała, mało się odzywała, a ja byłam zbyt zajęta pracą, by spróbować z nią porozmawiać i dowiedzieć się, co ją gnębi. Może potrzebowała pomocy, a mnie przy niej nie było?
— Nastolatki nie lubią się dzielić swoimi problemami z rodzicami. Sądzą, że są w stanie poradzić sobie samodzielnie. Twoja interwencja mogłaby tylko pogorszyć sprawę.
— Od prawie pół roku nie odzywała się do swojego przyjaciela, Nicka, pamiętasz go? — Olivier twierdząco przytaknął głową. Jak mógł go zapomnieć, jak przez jakiś czas mieszkali nawet pod jednym dachem, zaraz po tym, jak Arianna wysadziła w powietrze jego rodzinny dom?! Takich rzeczy się nie wymazuje się z pamięci, chociaż bardzo by się chciało. — Ten chłopak jest dla niej ważny, bardziej niż jest skłonna to przyznać przed samą sobą. Bez niego została sama, zagubiona, sfrustrowana i gnębiona przez poczucie winy.
— Nigdy nie dała tego po sobie poznać.
— Bo jest zupełnie taka sama jak jej ojciec. — Olivier zmarszczył brwi w zamyśleniu. Wieść, że poprzednim partnerem Bethany był Władca Olimpu wciąż zdumiewała go tak samo, nieważne, ile razy by to usłyszał. — Zbyt dumna, by przyznać się do swoich słabości i poprosić o pomoc. Myśli, że zawsze musi być silna, wytrzymała i nieustępliwa, inaczej nikt nie będzie jej poważał. I w końcu niemiłosiernie uparta, będzie trwała przy swoim do samego końca.
— Może poprosisz o pomoc... no wiesz, tego z góry?
— Nie będę go o nic prosić. — Stanowczość w głosie kobiety, aż zaskoczyła Oliviera. Spojrzała na nią z nieumiejętnie skrywanym osłupieniem, próbując odczytać jej myśli z zdeterminowanego wyrazu twarzy. — Tylko wytargam go za tą wypielęgnowaną brodę z samego Olimpu, nawet jeśli miałabym potem za to odpokutować w Podziemiu, i zmuszę go do odnalezienia naszej córki.
— Nie wydaje mi się, żeby był to dobry pomysł. Nawet wypowiadanie takich myśli na głos jest niebezpieczne.
Bethany wyswobodziła się z uścisku męża i odwróciła się w stronę brzmiącego dziwnie znajomo głosu. Początkowo jej wzrok padł na wchodzącego do mieszkania Dave'a, który właśnie pozbywał się wierzchniego, oblepionego topniejącym śniegiem okrycia i szkolnego plecaka. Bethany, patrząc czasem na niego, miała wrażenie, że chłopak przeszedł ekstremalną metamorfozę w ciągu jednej nocy. Zmiana w jego zachowaniu i zewnętrznym wyglądzie zaszła tak niespodziewanie, że pozostali domownicy przez długie tygodnie zbierali opadłe szczęki z podłogi i przyzwyczajali się do nowej odsłony jego charakteru.
Następnie jej wzrok powędrował w stronę naładowanego pozytywną energią Dylana, również wracającego ze szkolnych zajęć. Przy rosłym, dobrze zbudowanym Davie o poważnym wyrazie twarzy, przypominał trochę przedszkolaka, który nawdychał się gazu rozweselającego. I, mimo że Dylan miał wrodzoną skłonność do ładowania się w problemy i mówił zdecydowanie za dużo, jak na granice cierpliwości przeciętnego człowieka, to Bethany nie zapomniała, kto wspierał i rozweselał jej córkę przez ostatnie tygodnie i dlatego zawsze szerokim uśmiechem witała Dylana na Lake Avenue.
Jednak głos ostrzegający ją przed obrazą wyczulonego na wszelkie obelgi Zeusa nie należał do wspomnianej dwójki. Trzeci z przybyłych chłopaków był idealną kopią swojego ojca, opalony i smukły, z rozczochranymi od wiatru blond włosami i czarującym uśmiechem zdolnym zawrócić każdej dziewczynie w głowie. Nick trzymał się na uboczu, opierał się o ścianę w salonie i trzymając jedną dłoń na rączce łuku, nieufnie spoglądał na śmiertelników, jakby był gotów ich zaatakować, gdyby tylko któryś z nich spróbował się do niego zbliżyć. Bethany nie potrafiła stwierdzić, kogo obecność bardziej ją zaskoczyła.
— Dave, mówiłeś, że nie wrócisz wcześniej niż przed jedenastą. — Olivier jako pierwszy otrząsnął się z konsternacji. Spojrzał wyczekująco na syna, licząc, że udzieli mu zadowalającą odpowiedź, choć odrobinę wyjaśniającą całą sytuację. — Co się zmieniło?
— Te dwa głąby mogą okazać się przydatne. — Machnął ręką, wskazując zarówno na Dylana, jak i Nicka, przy czym ten drugi wyglądał, jakby chciał być wszędzie, byle nie tutaj. — Dlatego do nich zadzwoniłem i ich tu przyprowadziłem. Może coś wiedzą.
— Nie mogę was do niczego zmusić — odezwała się Bethany, rozpaczliwie walcząc z drżącym od emocji głosem. Była niewymownie wdzięczna Dave'owi za zaangażowanie i pomoc, ale mimo wszystko nie była na tyle okrutna, by wysługiwać się kimś, kto wcale nie miał ochoty na współpracę. — A tym bardziej prosić, byście narażali życie.
— Jest obiad? — zapytał Dave, nie chcąc dać komukolwiek kolejnej szansy na negowanie ich przydatności w poszukiwaniach. — Od rana nic nie jadłem.
— Również bym coś zjadł, zanim skopię kilka foczych tyłków! — Bethany parsknęła śmiechem. Podziwiała entuzjazm Dylana, ale przypuszczała, że jego ponowne spotkanie z telchinami, może zakończyć się podobnie, jak ostatnim razem. — Czy to nie będzie problem, gdybym został? W sierocińcu serwują dziś grochówkę, nie żebym narzekał, ale smakuje ona jak pomyje z warzywami.
— Oczywiście, że możesz zostać. U mnie zawsze jesteś mile widziany.
Onieśmielony serdecznym zaproszeniem Dylan wymamrotał jakieś podziękowania i pośpieszył do kuchni za Dave’em, zarzucając go tryliardem komicznych pytań, dotyczących jego ostatniego meczu koszykówki. Olivier, wyłapując sugestywne spojrzenie małżonki, także opuścił pomieszczenie, tłumacząc swój pośpiech kwestiami bezpieczeństwa. Pozostawienie Dylana samego w otoczeniu ostrych narzędzi i urządzeń elektrycznych było skutecznym przepisem na tragedię. Bethany milczała do czasu, aż pozostała w salonie sama z synem Apollina.
— Ciebie również zapraszam, jedzenia starczy dla wszystkich.
— Dziękuję, nie jestem głodny — mruknął, odwracając wzrok od przemęczonej i zmartwionej twarzy kobiety. Nie mógł na nią patrzeć, nie czując się przy tym podle.
— Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało. — Nick zdębiał z zażenowania. Biorąc pod uwagę okoliczności, to on powinien wypowiedzieć te słowa, ale jakoś te wyrazy wsparcia nie chciały przejść mu przez gardło. — To musiał być naprawdę ciężki czas dla ciebie, ale mam nadzieję, że ten incydent nie odbił się szczególnie na twoim zdrowiu.
— J-ja... nic mi nie jest. — Wyprostował się, nabierając powietrza w płuca. Wspomnienia z tamtych dni wciąż były dla niego kłopotliwe i upokarzające. — Już się po tym pozbierałem.
— Co tutaj robisz?
— Dave do mnie zadzwonił, znaczy do mojej mamy, bo sam nie mam przecież telefonu. Powiedział, że to ważne. — Prychnął pod nosem z irytacji. Wciąż nie mógł uwierzyć, że tak łatwo dał się oszukać zwykłemu śmiertelnikowi. — Myślałem, że dowiedział się czegoś więcej, ale jak się okazało, oczekiwał, że to ja mu pomogę.
— Rozumiem.
Bethany przytaknęła głową i wymusiła na sobie delikatny uśmiech. Starała się nie okazywać rozczarowania i rozgoryczenia. Nie chciała obarczać Nicka swoimi zmartwieniami. Sam już wystarczająco dużo przeszedł w swoim życiu i to wyłącznie z winy jej córki.
— Na pewno nie chcesz zostać?
— Powinienem już iść. — Nick przewiesił łuk przez plecy i odwrócił się w stronę drzwi. Jednak nie wyszedł, nie mógł tak po prostu uciec. — Wiem, że to nie jest właściwa chwila i to co powiem, może wydać się okrutne, ale nie mieszajcie się do tego.
— A myślisz, że dlaczego jedyne, co robię przez ostatnie dni, to stoję przy oknie i wypatruję powrotu Arianny? — Bethany uśmiechnęła się przez łzy spływające jej po policzkach, które natychmiast otarła. Nic nie mogła poradzić na to, że na samo wspomnienie córki chciało jej się wyć z rozpaczy. — Boję się cokolwiek zrobić z obawy, że tylko jej zaszkodzę.
— Oni są niebezpieczni, śmiertelnicy nie mają z nimi szans. Chejron wysłał na poszukiwania najlepszych herosów, znajdą ją.
„O ile jeszcze żyje”.
Te słowa same cisnęły się Nickowi na język, ale nie mógł ich wypowiedzieć na głos. Patrząc na roztrzęsioną matkę Arianny, nie potrafił odebrać jej ostatniej, wątpliwej nadziei, trzymającej jej przy zdrowych zmysłach.
— Może Zeus będzie mógł nam pomóc?
— Nie ma go na Olimpie. — Przecząco pokręcił głową. — Zbliża się wojna, bogowie już nie wmawiają sobie, że jest inaczej i ciężko się z nimi skontaktować.
— Powiedz mi, czy on mógłby nam pomóc? Wiem, że może wydać ci się to dziwne, ale Zeus mnie usłyszy, gdziekolwiek się teraz znajduje. Nie musi być na Olimpie.
— Bogowie są ograniczeni przez starożytne zasady — odpowiedział asekuracyjnie Nick. — Nie mogą mieszać się w życie herosów, zwłaszcza swoich dzieci. Nawet gdyby chciał, obawiam się, że niewiele mógłby zrobić.
— To mamy bezczynnie siedzieć i czekać na cud?
Dylan wkroczył do salonu, nawet nie próbując ukrywać, że podsłuchiwał. Może nieumyślnie, ale jednak był ukrytym przez ścianę świadkiem tej konwersacji.
— A co ty możesz, śmiertelniku? — prychnął obelżywie Nick. Wypluł z siebie te słowa niczym najgorsze wulgaryzmy. — Zabiją cię, gdy zaczniesz węszyć tam, gdzie nie trzeba.
— Percy Jackson, syn Posejdona, ma ratować Ariannę, tylko dlatego, że ty zachowujesz się jak obrażony smarkacz!
Syn Apollina zacisnął dłonie w pięści. Drgnął niespokojnie w miejscu, ale ostatecznie opanował wrzący w nim gniew i powiedział tylko:
— Uważaj na słowa.
— Przez lata to ona wyciągała cię z tarapatów, przekładała twoje życie nad swoje! — Oskarżycielsko wymierzył palcem w pierś Nicka, jakby ten niepozorny ruch był ostatecznym gestem najcięższego kalibru, obarczającym go winą. — A teraz gdy to ona potrzebuje pomocy, ty umywasz ręce. Jesteś tchórzem i to wcale nie dlatego, że teraz uciekasz. — Nałożył buty, sięgnął po puchową kurtkę z wieszaka i ubrał na głowę czapkę ze śmiesznym pomponem. — Nie chcesz pomóc, to przynajmniej się nie wtrącaj. Pójdę sam.
Nick był zbyt zszokowany zasłyszanymi oskarżeniami, by próbować go powstrzymać przed podjęciem tej samobójczej misji. Odprowadził Dylana wzrokiem do drzwi, a następnie w milczeniu wypatrywał się w miejsce, w którym widział go po raz ostatni. Wprawdzie mogli już uczcić jego pamięć minutą ciszy. Nick przez kilka sekund toczył zacięty bój z własnymi myślami, nim wreszcie przeklął pod nosem po starogrecku i wybiegł z mieszkania za Dylanem.
***
Słowo „katastrofa” realistycznie nie oddawało tragizmu rozpaczliwej sytuacji, w której znalazła się Arianna. Chyba nawet w słowniku nie znaleźlibyśmy odpowiedniego, obrazowo ilustrującego jej położenie wyrazu. Pierwszy raz w swojej przewrotnej i ryzykownej karierze półboskiej osoby Ariannę zaczęły nachodzić niedające się zignorować wątpliwości, czy dożyje swoich szesnastych urodzin albo chociażby następnego dnia. Siedząc zamknięta nie wiadomo gdzie, w pomieszczeniu ciemnym i niepoznanym jak czarna dziura, myślenie o jutrze czy blasku słońca była dla niej boleśnie niemożliwie. I to nie dlatego, że w tak parszywym humorze nie potrafiła sobie wyobrazić tej radosnej żółtej kulki, codziennie pojawiającej się o świcie na wschodzie niczym płomienna nadzieja na poprawę sytuacja, tylko z powodu niewyobrażalnego bólu, jaki odczuwała przy każdym, najmniejszym ruchu. Samo oddychanie było dla niej wyzwaniem z pokroju zdobycia Mount Everest, czymś, z czym nie mogła sobie poradzić na dłuższym odcinku czasu. Od tego cierpienia aż ją modliło, a spędzenie wieczności na Równinie Kar wydawało się wakacyjnym wypadem na plażę. Bolało ją dosłownie wszystko! Od części ciała, których nie potrafiła nazwać po wnętrzności, zupełnie jak spadła z Olimpu prosto na dno Tartaru, a na sam koniec przebiegło po niej stado Imprezowych Kucyków w metalowych chodakach.
Arianna przygryzła dolną wargę i spróbowała się podnieść z zimnej, poklejonej od jej własnej krwi śmierdzącej podłogi. Leżała odkąd ją tak rzucono, jednak ile czasu upłynęło od tego zdarzenia, to już nie potrafiła obiektywnie stwierdzić.
Mięśnie ramion zadrżały jej z wysiłku, gdy oparła na nich swój ciężar ciała. Stłumiła chcący jej się wyrwać z gardła rozpaczliwy szloch bezsilności i oparła się plecami o ścianę. Bijący od niej chłód dał Ariannie chwilowe wytchnienie od cierpienia, pozwolił jej zapomnieć o odniesionych obrażeniach i przygnębiającym upokorzeniu, jakie odczuwała.
Uśmiechnęła się żałośnie pod nosem. Na bogów, była córką Zeusa, a dała się przechytrzyć i sponiewierać jak jakiś laik, nędzny amator nie wiedzący, za który koniec trzymać miecz! Arianna odetchnęła głęboko i otarła grzbietem dłoni krew cieknącą jej po policzku. Syknęła z bólu, gdy natrafiła opuszkami palców na paskudną ranę, biegnącą od linii włosów na środku czoła, aż do lewego ucha.
Od tego rozcięcia rozpoczął się jej powolny upadek z piedestału autofilii, a zderzenie z rzeczywistością okazało się dla niej opłakane w skutkach i rozerwało ją psychicznie na strzępy. Nie była niezwyciężona! Dla jej wrogów było to jednak odkrycie godne wynalezienia internetu, które dodało im potrzebnej odwagi, poprawiło ich morale i zmieniło nastawienie, a co gorsze doprowadziło Ariannę do tej impasowej sytuacji.
Była na skraju wytrzymałości, cierpliwość wykorzystała już dawno temu i przy obranym postanowieniu trzymała ją tylko duma, który nie pozwalała jej krzyknąć, błagając o litość. Tego właśnie oczekiwano od córki Zeusa — posłuszeństwa i oddania. Tylko pod takim warunkiem mieli ją stąd wypuścić, inaczej pozostanie tu do końca swoich dni, czyli krócej niż by tego chciała.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro