Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 39.3

Ściana wydawała się miernym gwarantem bezpieczeństwa. Niestety Arianna nie posiadała żadnych błyskotliwych pomysłów w rękawie, które z większą szansą na powodzenie pozwoliłyby jej wykaraskać Dylana z kłopotów, dlatego musiała korzystać z ubogiej oferty oferowanej przez ścianę. Podpełza pod samą krawędź i ostrożnie wychyliła czubek głowy zza rogu. Sytuacja nie przedstawiała się tak tragicznie, jak początkowo przypuszczała.

Dylan wciąż żył! To już sukces, prawda?

Pilnowało go trzech telchinów, ale one nie stanowiły ani większego wyzwania, ani żadnego zagrożenia dla córki Zeusa. Mogła odhaczyć przewagą liczebną po swojej stronie niewidocznej listy, przedstawiającej wady i zalety każdego z obozów. Głos — początkowo brzmiący zupełnie obco dla Arianny — należał do wysokiego, stojącego jak na wojskowym apelu chłopaka, który nie był jej nieznany, pomimo że stał do niej tyłem. Frankie Elliot wciąż był koszmarem, śniącym się jej po nocach! Jeden dzień w jego towarzystwie był niczym miesiąc spędzony na Równinie Kar! Arianna uznała, że nie mogła już gorzej trafić.

— Skąd się tu wziąłeś? — ponowił swoje pytanie Frankie, zakładając ręce na piersi, jak osoba pewna swojego zwycięstwa i posiadanej przewagi. Patrzył na Dylana z wyższością i wyniosłością, jak na nędznego robaka, którego może zgnieść podeszwą buta, gdy zacznie się nudzić i poczuje się zmęczony jego egzystencją.

— ...pomyliłem parcelę? — Arianna słysząc to, uderzyła czołem w ścianę, starając się przy tym nie narobić za wiele hałasu. Dylan nigdy nie był wybitnym kłamcą, jeżeli w taki sposób chciał jej kupić trochę czasu, musiała się znacznie pośpieszyć. — Tak, nawet jestem o tym przekonany. Ciotka Augustyna nie mieszkała w takiej... rezydencji.

— Ciotka Augustyna? — Frankie uniósł brwi z rozbawieniem, jakby na świecie nie było nic śmieszniejszego niż imię odpowiednie dla siostry zakonnej. — Jak przeszedłeś obok Myszki i Miki?

— Myszki i Miki? Arianna nie uwierzy...

— Ariadna, córka Zeusa?

— To pseudonim sceniczny? — Dylan roześmiał się nerwowo, strzepnął z ramienia łapę telchina i popatrzył na Frankiego z powątpiewaniem w jego inteligencję. — Chodziło mi o moją pięcioletnią siostrę Ariannę. Uwielbia „Klub przyjaciół Myszki Miki”, a zwłaszcza tę piosenkę — odchrząknął, oczyszczając gardło — mysi sprzęt, mysi sprzęt, o to nasz mysi sprzęt!!!

— Nie wierzę — szepnęła do siebie Arianna, patrząc, jak jej przyjaciel robił z siebie debila, odprawiając jakieś niestworzone tańce z bajki dla dzieci. Zaczynała mieć wątpliwości, czy chciała się teraz do niego przyznawać.

— Zaraza, przestań natychmiast! — Frankie pośpiesznie machnął dłonią, nakazując swoim pomagierom zakończyć te niewyobrażalne tortury dla jego oczu. — Nie dziwię się, że węże uciekły, jak cię zobaczyły.

— Wprawdzie... — Zamilkł, wyłapując mordercze spojrzenia Arianny znad przeciwka. Przynajmniej miał na tyle rozumu, by odwrócić wzrok, nim Frankie połapał się, że ktoś czaił się za jego plecami. — Masz rację, uciekły. Bystry z ciebie her... chłopak.

— Widzisz przez Mgłę?

— Jasne, że tak, a co to za wyczyn?! — Nonszalancko wzruszył ramionami. Widzenie przez mgłę, nie było czymś, czym chwalił się w swoim CV. — Zresztą w Nowym Jorku mamy więcej smogu niż mgieł.

— Rozumiem.

Frankie podejrzliwie przymrużył powieki. Z jednej strony Dylan wydawał mu się kompletnym idiotą, ale jednak jego zachowanie i obecność tutaj wykluczały go z grona normalnych śmiertelników, którzy nigdy nie mieli styczności z jego światem. Coś było na rzeczy i on musiał dowiedzieć się co.

— Czyli twierdzisz, że znalazłeś się tu przez przypadek?

— Tak, właśnie tak twierdzę.

— Twierdzisz, że przez przypadek przelazłeś przez ogrodzenie, odstraszyłeś węże, przeszedłeś głównym korytarzem, potem tym pobocznym, zszedłeś do pracowni i również przez przypadek próbowałeś ukraść wszystkie plany? — Wskazał na zwinięte w podręczny rulon papiery, które z łatwością można było wziąć pod pachą i przebiegnąć z nimi cały maraton. — To właśnie próbujesz mi powiedzieć?

— Tak.

— Zabijcie go — nakazał, odsuwając się do tyłu, jakby nie chciał upaprać swoich wypolerowanych na błysk butów krwią, która zaraz miała znaleźć się wszędzie tylko nie w organizmie Dylana. — Za dużo przypadków w tej jego historii.

— Frankie! — Arianna wynurzyła się z mroku i trzymając pewnie miecz w dłoni, wyszła naprzeciwko tej bandy oszołomów. Było ich tylko czterech, mogła ich pokonać, o ile właściwie to rozegra, nie pozwoli się sprowokować, a Kronos nie wyskoczy jej spod stołu. — Byłam pewna, że nadal siedzisz zamknięty w szafie u Stevena.

— Mason, cóż za zbieg okoliczności. — Frankie jedynie przez ułamek sekundy wyglądał na zaskoczonego jej obecnością, ale już po chwili się zreflektował i uśmiechnął przebiegle, jakby wszystko było częścią jego gry, choć Arianna nie sądziła, by był na tak wysokim poziomie przebiegłości, by mógł ją przechytrzyć. — Doskonale się składa, mamy zaplanowane spotkanie z naszym panem.

— Tyle zostało z waszej wielkiej armii? — Uśmiechnęła się kpiąco i lekko przechyliła głowę, by lepiej widzieć trójkę telchinów, którzy chowali się za plecami Dylana, jak gdyby chcieli użyć go jak żywej tarczy w przypadku ataku. — Liczyłam, że Labirynt spadł wam wszystkim na głowę.

— Oddaj mi miecz. — Zgodnie z życzeniem wypuściła oręż z dłoni, który rozpłynął się w powietrzu niczym smużka dymu, nim zdążył opaść na posadzkę. Wzrok Frankiego powędrował do jej nadgarstka. Bransoletka była jej przewagą, której nie mogli jej odebrać. — A teraz bez sztuczek pozwolisz związać sobie ręce i udamy się na małą wycieczkę.

— Wypuść Dylana, a pójdę po dobroci.

— Wybacz. — Frankie bezradnie rozłożył ręce i uśmiechnął się przepraszająco. — Ale o losach waszej dwójki zdecyduje nasz pan.

— Wypuść Dylana — powtórzyła, ale uśmiech, który zazwyczaj przerażał jej przeciwników jak wysokość Willeya, zdawał się w ogóle nie wpływać na Frankiego. Był zbyt spokojny i pewny siebie jak na Frankiego, którego ona znała. — Inaczej będę stawiać opór i zrobi się nieciekawie.

— Proszę bardzo. — Machnął zachęcająco ręką, jakby uroczyście ustępował jej miejsca ze sceny, by dać jej pole do popisu. Nie wyglądał na przerażonego tym, że córka Zeusa mogła urządzić tu masakrę i poprzestawiać wszystkie cegły w budynku. — Ułatwisz nam tylko sprawę. To świetny pomysł, rozzłość się. Pokaż nam, jak bardzo jesteś wściekła!

— Co się z tobą stało, Frankie? — Arianna rozluźniła napięte ciało i odetchnęła głęboko. To, co kiedyś było jej mocną stroną, teraz stało się jej słabym punktem, w który jej wrogowie uderzali z premedytacją. — Dlaczego nie sikasz ze strachu na mój widok, a twój głos brzmi tak dziwacznie, jakbyś połknął gwizdek?

— Dojrzałem, tobie również by to nie zaszkodziło. — Odpowiedziała wzruszeniem ramion, starając się zapanować nad kipiącą w niej jak wulkan przed wybuchem złością. Nie mogła skutecznie spożytkować gniewu, nie narażając przy tym swojego przyjaciela na nieprzyjemne uboczne skutki znajomości z „tykającą bombą: Arianna”. — Bez tej piorunującej otoczki nie jesteś już tak groźna, co? Jesteś nikim i wreszcie to do ciebie dotarło. No dalej, nic nie powiesz?

— Wolę zaprezentować, co potrafi tak nikt jak ja.

Uśmiechnęła się nieco przerażająco i skoczyła na najbliższego telchina z prędkością niechwytną dla oka. Potwór zdążył jedynie mruknąć „o mamusiu”, nim zderzył się z niewyobrażalną siłą, która rzuciła go na przeciwległą ścianę. Arianna wypuściła powietrze z płuc, pozbywając się nadmiaru nagromadzonej negatywnej energii. Złowieszczo brzmiący głosik cicho szeptał w jej podświadomości, nakłaniając do uwolnienia niewyczerpanych pokładów złości i zmiecenia wszystkich w pobliżu w drobny pył. Odepchnęła od siebie trujące myśli, skupiła się na poradach przekazanych przez specjalistę od wariatów — Dionizosa, i postanowiła rozwiązać swoje problemy w bardziej tradycyjny sposób. Porwała ze stołu grube tomiszcze opatrzone tytułem: „Wielka księga śrubokrętów” i zdzieliła nim drugiego telchina w łeb, wkładając w to całą siłę ramienia i dynamikę nabraną w półobrocie. Telchin padł na ziemię, zaraz obok swoich zębów. Trzeci przeciwnik poddał się bez walki.

— I na co ci to było? — prychnął prześmiewczo Frankie. Gwizdnął na palcach, a do warsztatu błyskawicznie wlali się jak woda do dziurawej szalupy pozostali mieszkańcy tej rudery.

— Nawet na Animal Planet nie widziałem tylu fok w jednym miejscu jednocześnie! — Dylan z entuzjazmem rozejrzał się po pomieszczeniu. Z całej gromady to chyba on bawił się najlepiej. — Szkoda, że nie wziąłem aparatu! 

Arianna przewróciła oczami. Wskoczyła na drewniany stół, z wysokości oceniając, w jak bardzo beznadziejnie sytuacji się znalazła. Nie mogła z nimi wszystkimi walczyć, nie gdy wisiała na niej blokada „bądź przyjazny dla środowiska”. Przeczesała warsztat w poszukiwaniu czegoś... pomocnego. Jej wzrok zatrzymał się na olbrzymim piecu, którego nie dało się przeoczyć, nawet jeśli na jego froncie nie wisiał baner z napisem „wybierz mnie”. Uśmiechnęła się do siebie, w głowie dodając do siebie elementy tworzącego się planu. Odbiła się od krawędzi stołu i wskoczyła w tłum telchinów.

Jej skok nie przypominał raczej tych scen z koncertów, gdy piosenkarz rzuca się ze sceny, a jego fani z piskiem podniecenia łapią go i noszą na rękach po całej widowni. Wyglądało to nieco mniej spektakularnie. Telchinowie chcieli zgrywać odważnych, nieustraszonych i groźnych, ale gdy zobaczyli, opadającą na nich córkę Zeusa z zatrważającym błyskiem przecinającym jej tęczówki, rozpierzchli się jak stado strwożonych kurczaków. Arianna z gracją akrobaty lekko wylądowała na ziemi i pognała w stronę pieca, siekając mieczem każdego, kto był na tyle głupi, by podjąć samobójczą próbę zatrzymania jej.

— Dylan, rzucaj! — krzyknęła, zerkając na chłopaka przez ramię. — Teraz!

Dylan zrozumiał wcześniej niż Frankie, odepchnął barkiem stojącego za jego plecami telchina, chwycił rolkę zwiniętych papierów i cisnął nią w stronę Arianny. Dla większego dramatyzmu scenę wyobraźcie sobie w zwolnionym tempie. Plany kręcąc się w powietrzu, leciały w powietrzu nad wyciągniętymi łapami telchinów, skaczących jak podekscytowane nastolatki na koncercie Justina Biebiera, lecz one szczęśliwie umykały przed ich pazurami. Frankie krzyczał „łłłłłaaapppaaaćć ttttoooo”,  jednak jego przerażona mina sugerowała, że dobrze wiedział, że tę partię przegrał i jak to wszystko miało się skończyć.

Teraz wyłączmy już tryb slow-motion i wróćmy do normalnej prędkości. Arianna złapał plany, kopiąc przy okazji jakiegoś telchina w pysk, który miał czelność wepchnąć swe łapska w jej strefę komfortu. Rzuciła je do paleniska, jednocześnie kładąc drugą rękę na powierzchni pieca, by przekazać mu odrobinę potrzebnej energii, by pobudzić go do pracy. Arianna nigdy nie znała umiaru, za często popadała w skrajności w skrajność, dlatego nie powinno nikogo dziwić, że przelała w niego tyle mocy, że ogień buchnął aż do sufitu, prawie goląc jej głowy z wszystkich włosów. Ale ostatecznie odniosła sukces. Pionierskie plany na innowacyjną broń zostały strawione przez płomienie.

— Mam nadzieję, że wszyscy to widzieli, bo nie zamierzam tego powtarzać! — Arianna wykonała groteskowy ukłon w stronę oniemiałej publiki, która nerwowo wodziła wzrokiem od niej i z powrotem w kierunku formalnego przywódcy. — Dziękuję, dobranoc.

— Skończ te wygłupy, Mason. — Odwróciła się i uśmiech zamarł jej na ustach, gdyż Frankie trzymał sztylet z żelaza pod krtanią Dylan, czyli ten, który go przedziurawi, a nie przeniknie na drugą stronę. — Odpowiesz za to życiem. Masz szczęście, że nie mogę cię zabić, zrobiłbym to z przyjemnością. Od dnia, w którym się spotkaliśmy, działasz mi na nerwy!

— Teraz rozumiem, skąd ten wieczny grymas niezadowolenia na twojej twarzy. — Spojrzała na Dylana, który bezgłośnie poruszając ustami, próbował jej coś przekazać. Dla niej to brzmiało jak „podbojem dogramy”. — Aż już zaczynałam sądzić, że po prostu taki masz wyraz facjaty.

— Poddaj się! — Głos zadrżał mu z wściekłości, ale Arianna nie mogła się skupić, gdyż „podbojem dogramy” wciąż zaprzątało jej myśli. Czy ktoś mógłby jej to przetłumaczyć na ludzki? — Inaczej on zginie.

— O co ci, na hełm Aresa, chodzi?!

Frankie wyglądał na zdezorientowanego tym pytaniem. Był przekonany, że wyrażał się wystarczająco prosto i jasno jak dla kogoś z pokroju Arianny. Poniewczasie zorientował się, że to nie było pytanie skierowane do niego.

— Spokojem Dalajlamy, no! — burknął Dylan. — Miałem ci to Morsem przekazać?

Arianna parsknęła śmiechem i zapanowała nad myślami, wznosząc wokół siebie dźwiękoszczelną ścianę. Propozycja Dylana była ryzykowna, ale w obecnej sytuacji nie widziała innego wyjścia. 

„Musisz się wyciszyć, uspokoić i myśleć, o czymś, co go odstręczy, o czymś, czego szczerze nienawidzi”.

Słowa Dionizosa dzwoniły jej w uszach, a prześmiewczy wyraz jego twarzy migający przed oczami tylko ją irytował. Arianna poczuła się zagubiona i kompletnie bezradna. Nie mogła wymyślić, co odgrywałoby rolę stracha na wróble na Kronosa. I dopiero potem ją olśniło. Istniała tylko jedna osoba, którą pan tytanów nienawidził za sam fakt istnienia i obwiniał za przymusowe wakacje na dnie Tartaru.

Arianna zaczęła myśleć o swoim ojcu.

Nie przetrzymywała w pamięci szczególnie dużo szczęśliwych wspomnień z nimi związanych — Zeus nader często widniał raczej na jej czarnej liście — dlatego bez większych problemów odszukała potrzebne materiały do stworzenia antydziadkowej osłony. Przypominała sobie moment, gdy pierwszy raz spotkała się z Zeusem na Olimpie, jego niezrównaną potęgę, przy której czuła się miernie jak brzydkie kaczątko oraz nieopisaną radość, gdy została pochwalona. Wbiła twarde spojrzenie w nieświadomego zagrożenia Frankiego. Z kontaktu wystrzeliła wiązka prądu, trafiając go prosto w plecy. Siła ciosu rzuciła go na ziemię, z której już się nie podniósł.

— Nic mu nie jest! — zameldował Dylan, pochylając się nad nieprzytomnym chłopakiem. — To po problemie?

— Niekoniecznie. Mamy tu pół setki podproblemów — odkrzyknęła, unikając szponów rozdrażnionego telchina, który zaatakował ją tak niespodziewanie, aż prawie udało mu się ją zaskoczyć. No właśnie, prawie, zabrakło mu pół cala do szczęścia, co Arianna bezwzględnie wykorzystała. — Gwizdek!

— Co?

Dylan atakowany przez wcale nie mniejszą grupę wściekłych potworów porwał młotek z pobliskiej ściany, starając się nie zginąć w pierwszych dziesięciu sekundach walki. Jego starania dawały raczej mizerne rezultaty, gdyż wyglądał, jakby wyskoczył właśnie z niszczarki na papier, a z paskudnej szramy na policzku ciekła mu krew.

— Powiedz, że masz jeszcze ten cholerny gwizdek! — Córka Zeusa utorowała sobie drogę przez morze telchinów i stanęła u boku Dylana, starając się go uchronić przed rozszarpaniem na kawałki. — Jeżeli tak, to gwiżdż, jeżeli nie, to zacznij się modlić.

Dylan nie miał siły na sprzeczki ani dodatkowe pytania, które rozjaśniłyby mu zamiary Arianny, posłusznie zaczął przeszukiwać niezliczone kieszenie w liczbie dwóch, które jak na złość zdawały się nie mieć dna. Z radosnym okrzykiem „aha!” wyszarpnął znalezisko z kieszeni. Zamierzał podzielić się tą radosną nowiną z przyjaciółką, ale słowa ugrzęzły mu w gardle, gdy zobaczył Ariannę, wirującą w jedynym tańcu, do którego doskonale znała kroki. Poruszała się z gracją primabaleriny, dzielnością żołnierza i przebiegłością kieszonkowca. Miecz stanowił przedłużenie jej ręki, zupełnie jakby się z nim urodziła, krzycząc „zniszczę was, nędzne robale”. Każdy jej ruch był płynny, szybki, jak uderzenie błyskawicy, i niespodziewany. Zadawała takie ciosy, przed którymi telchinowie nie byli w stanie się obronić.

— Skończyłeś już podziwiać? — Arianna obróciła się do niego przodem ze wzrokiem wyrażającym głębokie politowanie. Chwyciła miecz oburącz i trzymające ostrze skierowane w swoją stronę, pchnęła nim tuż obok prawego biodra, spektakularnie trafiając telchina, stojącego zza jej plecami prosto w szparę w jego napierśniku. — Możesz mi pogratulować, a potem gwiżdż.

— Jasne — przytaknął, przykładając gwizdek do ust. Podobnie jak poprzednio nie wydał żadnego dźwięku. — Możesz to powtórzyć w zwolnionym tempie?

— Już tu jest. — Podążył za Arianny wzrokiem, ale nie zauważył nic, co potwierdzałoby jej teorię. — Przygotuj się na...

— Ucieczkę?

— Taktyczny odwrót! — burknęła, ciągnąc go za nadgarstek w stronę schodów, na których po sekundzie pojawił się spiżowy smok wielkości antylopy gnu. — Ładuj się na górę!

Smok ryknął ostrzegawczo. Telchinowie cofnęli się z przestrachem, zerkając w stronę nieprzytomnego Frankiego, jakby liczyli, że w swej nieświadomości wymamrota dla nich rozkaz. Arianna pozbyła się miecza i usadowiła się na grzbiecie smoka tuż za Dylanem, obejmując go w pasie, by z powrotem nie ześlizgnąć się na ziemię przy gwałtownym starcie.

Mimowolnie przymknęła powieki, gdy pęd powietrza zakuł ją w oczy, a rozmazujące się od prędkości otoczenie przyprawiło ją o mdłości. Miała tylko nadzieję, że smok nie wyrzuci ich ponownie w środek bagna i pozostawi na pastwę losu. Podróż nie była długa, zakończyła się tak samo niespodziewanie, jak zaczęła, ale tym razem Arianna tuż po wyrzuceniu w powietrze po awaryjnym hamowaniu zdążyła zahaczyć ręką o łeb smoka, zapanować nad własnym ciałem i zwinnie wylądować na dwóch nogach zamiast na głowie, jak to bywało podczas ostatnich wojaży. Rozejrzała się po okolicy. Otaczały ją wysokie niczym budynki sterty złomu, bezładu piętrzące się na całym terenie.

Była... na złomowisku.

— Robisz postępy. — Arianna uśmiechnęła się wdzięcznie do Hefajstosa, siedzącego na tronie ze złomu. Bawił się garścią metalowych części, bezwiednie składając i rozkładając mechanicznego pajączka. — Masz moje plany?

— No... Zniszczyłam je.

— Co zrobiłaś?!

— Spaliłam je w twoim piecu. — Nerwowo przestąpiła z nogi na nogę, poprawiła włosy i na koniec wzruszyła niewinnie ramionami. Nie bardzo wiedziała, czy lepiej zgrywać zawstydzoną, przerażoną czy jednak wyluzowaną, dlatego połączyła wszystkie elementy w całość i wyszło jej... co wyszło. — Gdybyś przekazał mi więcej szczegółów, ułożyłabym jakiś genialny plan, a tak to musiałam improwizować.

— Chciałem tylko, byś przyniosła mi te plany, bo ja byłem zajęty i nie mogłem tam iść — Arianna prychnęła, ale nic nie powiedziała. Określenie „iść” w przypadku bogów znaczyło tyle co magiczne pojawić się w obranym celu, bez kiwnięcia palcem! Widocznie nawet na to byli zbyt leniwi. — Nie sądziłem, że ktoś może tam rezydować.

— Nie ktoś, tylko ta kanalia Frankie i jego foczy pomagierzy, próbujący stworzyć coś dla Kro... naszego dziadka.

— No cóż. — Westchnął i podrapał się po dymiącej brodzie. Nie wyglądał na szczególnie zmartwionego poniesioną stratą, raczej śmiertelnie znudzonego. Na szczęście nie mógł umrzeć, Arianna nie chciałaby być tego świadkiem. — Powiem Zeusowi, że przez ciebie nie otrzyma nowej zabawki.

— Zabawki? Narażałam życie dla zabawki?

— Ale mam już świetny, nowy pomysł! Miecz z rękojeścią wyposażoną w emiter znaczy, że po uruchomieniu za pośrednictwem umieszczonego na rękojeści przycisku, emiter wytwarza energetyczne ostrze o długości jednego metra....

— Ale czad! — wyrwał się Dylan, błyskawicznie podrywając z ziemi, na której dotychczas zasłużenie odpoczywał po ostatnich wydarzeniach. — Chcesz stworzyć miecz świetlny jak ze Star Wars?

— Kto to?

Hefajstos spojrzał na niego przenikliwie. Jeżeli był zaskoczony jego obecnością, podekscytowanym dreptaniem w miejscu i makabrycznym wyglądem jak z linii frontu, nie dał tego po sobie poznać.

— To jest Dylan, Nie Odzywaj Się Nie Pytany! — Subtelnie trzepnęła swojego przyjaciela w ramię. Tyle razy już dziś oberwał, że Arianna nie miała serca, by zadawać mu więcej fizycznych obrażeń. — Proszę, wybacz mu, Hefajstosie, nasz świat ciągle jest dla niego czymś nowym i czasem nie potrafi się trzymać języka za zębami.

Hefajstos, choć nie wyglądał, również był bogiem, zasiadał na Olimpie i uczestniczył w rodzinnych kłótniach, i podobnie jak cała paczka nieśmiertelnych traktował ludzi jak śmieszne, nieporadne zabawki, które powinny ich szanować i bezgranicznie wielbić. Każde przejawy nieposłuszeństwa lub niewdzięczności z przyjemnością karano. Hefajstos nie był Zeusem, który był mistrzem w gnębieniu niewiernych, ale Arianna wolała nie nadwyrężać jego cierpliwości, a tym bardziej testować granic wytrzymałości i tolerancji.

— Śmiertelnik. — Córka Zeusa przytaknęła głową w geście potwierdzenia. — Nie chcę wiedzieć, jak się tu znalazł i dlaczego wygląda, jakby spotkał się z tym głąbem Aresem?

— Nie chcesz wiedzieć. Jego obecność to zupełny przypadek. Możesz go zignorować, dotychczas doskonale ci to wychodziło.

— No dobra, czas na mnie. Znalazłem to, czego szukałem. — Machnął ręką, a z kupki złomu wystrzeliły przeróżne metalowe elementy, wyglądające jak nowe, wyciągnięte prosto z wystaw sklepowych, i zniknęły, nim Arianna zdążyła dobrze im się przyjrzeć. — Użyj gwizdka po raz ostatni, zabierze cię do obozu.

— Po co mam tam wracać? Dopiero mnie stamtąd wyrzucono. — Wzrok Hefajstosa przyprawił ją o nieprzyjemne drapanie na karku. To mogło oznaczać tylko jedno. — Czy próbujesz mi coś powiedzieć?

— Uznałem, że chciałabyś tam się teraz znaleźć. — Spojrzał na nią wymownie, wcisnął skaczącego jak po przedawkowaniu kofeiny pajączka do kieszeni i wytarł dłonie w materiał przybrudzonych smarem spodni. — Musisz dokonać wyboru, twój śmiertelny przyjaciel nie może z tobą iść.

— Idź. — Dylan wyciągnął w jej stronę rękę, w której trzymał gwizdek. Uśmiechnął się pokrzepiająco. Chciał jej powiedzieć, że sobie poradzi, ale jego pokiereszowany i zakrwawiony wizerunek przeczył jego intencją i wzbudzał raczej litość. — Dam radę. Nie zabiły mnie gadające foki, to i żaden człowiek mi nie zagrozi.

— Przepraszam, że cię w to wciągnęłam. — Odebrała od Dylana gwizdek i zamknęła go w niedźwiedzim uścisku, ignorując jego rzeźniczy zapach, drażniący jej nozdrza. — Zadzwoń do mojej mamy. Niech cię stąd odbierze. Zrobisz to?

— Jasne. — Odsunął ją na długość ramienia i uśmiechnął się bajerancko. — Jej mina na mój widok będzie warta dzisiejszy atrakcji.

— Zairyfonuję do ciebie.

Arianna czuła się podle, pozostawiając swojego przyjaciela samego w tak niepewnym zdrowotnym stanie, ale musiała odwiedzić obóz, gdyż słowa Hefajstosa mogły dotyczyć tylko Nicka.

***

— Nie możesz tam wejść! — Zastępowy domku Apollina wyrósł przed Arianną jak spod ziemi, blokując jej wejście do Wielkiego Domu. — Przez kilka dni twojej nieobecności zasady się nie zmieniły!

— Słuchaj, krasnoludku, podobno królewna Śnieżka o ciebie pytała. — Zacisnęła dłonie w pięści tuż przed twarzą pobladłego Michaela. Miała naprawdę zły dzień i kompletny brak sił, by mocować się z potworem, czającym się w jej środku. — Więc albo pójdziesz ją teraz poszukać i zejdziesz mi z oczu, albo sprawię, że właśni bracia cię nie poznają.

— Pierwsze piętro, drugie drzwi na lewo.

— Nie mogłeś tak od razu? — Arianna uśmiechnęła się promiennie i przyjaźnie klepnęła go w ramię. — Rozchmurz się, już sobie idę.

Odwróciła się na pięcie i przekroczyła próg dotąd niedostępnego dla niej budynku. Skacząc po dwa stopnie, wbiegła po schodach na pierwsze piętro i wzrokiem odszukała właściwe drzwi. Nie zatrzymała się, od razu weszła do środka. Nie chciała dopuścić wątpliwości do głosu.

— Ty żyjesz! — Ulga, jaką odczuła, widząc noszącego wyraźne ślady ostatnich przeżyć Nicka w jednym kawałku, prawie zwaliła ją z nóg. Dopiero w tamtej chwili uświadomiła sobie, jak bardzo czuła się winna tego, co się stało i raczej nigdy tego sobie już nie wybaczy. — Tak się cieszę, że cię widzę!

— Szkoda, że ja nie mogę powiedzieć tego samego o tobie — burknął oschle Nick.

Poprawił koszulę okrywającą jego ramiona, chcąc zakryć wyblakłe wzory, wijące się po jego ciele niczym tatuaże stworzone przez pijanego tatuażystę. Uzdrowiciele obiecali mu, że za kilka tygodni będą tylko złym wspomnieniem.

— Rozumiem, że jesteś zły, masz do tego pełne prawo, ale...

— Rąbnęłaś we mnie piorunem! — Gniew pobrzmiewający w jego głosie zaskoczył Ariannę. Oczywiście, nie spodziewała się szczególnie radosnego powitania, cierpkie słowa oburzenia również byłyby na miejscu, ale furia Nicka była potężna i niebezpieczna, a tego córka Zeusa się nie spodziewała. — Mogłaś mnie zabić! To cud, że w ogóle żyję!

— Przesadzasz, nie było tak tragicznie.

Arianna uświadomiła sobie, że popełniła błąd, wypowiadając te słowa, gdy zauważyła irytację wymieszaną z niedowierzaniem, które przemknęły przez twarz chłopaka. Ale ona była mistrzem towarzyskich wtop i nietaktu, nie powinniśmy spodziewać się po niej niczego elokwentnego.

— Czy ty się słyszysz? — Nick aż poczerwieniał ze złości. Gdyby tylko mógł, to by wstał z tego cholernie wygodnego łóżka, aby nie wyglądać aż tak żałośnie i niedołężnie. Niestety wystarczająco jasno ostrzeżono go, czym może się skończyć nadwyrężanie przez niego sił, dlatego musiał uznać się za pokonanego w tej rundzie. — Powinnaś mnie przeprosić, a nie próbować mi wmówić, że to była moja wina!

— To był wypadek! Straciłam kontrolę, nie panowałam nad tym, co się działo. Nie zrobiłam tego specjalnie!

— Żadne to usprawiedliwienie.

— Dzięki nieocenionej pomocy Pana D. — Odchrząknęła, wypowiedzenie takich słów kosztowało ją więcej, niż to mogło się wydawać. Gdyby Dionizos to słyszał, byłby wniebowzięty! — Wiem, gdzie leży problem i co zrobić, by zapobiegnąć podobnym sytuacjom, ale wyleczenie mnie z tej przypadłości będzie dość ciężkie.

— To dobry powód, by trzymać się od ciebie z daleka.

— Zgad... że co? — Potrząsnęła głową, próbując obudzić się z koszmaru zwanego „życiem”. — Już raz przez to przechodziliśmy i obydwoje wiemy, jak to się skończyło. Wróciłeś do mnie z podkulonym ogonem!

— Nieprawda!

— Prawda!

— Nie! — Nick spłonął rumieńcem. Nawet on wiedział, że kłamał. — A nawet jeśli, to się więcej nie powtórzy!

— Zachowujesz się jak małe dziecko. Czego ode mnie chcesz?

Spojrzała wyczekująco na syna Apollina, usilnie walcząc ze swoją słabością, rozpaczą, rozczarowaniem i całą gammą innych emocji, których nawet nie potrafiła nazwać. Gdyby teraz Kronos postanowił ją zaatakować, byłaby bezbronna i zdana na jego łaskę i humory.

— Chcę... chcę, żebyś wyszła.

— Dobra! Jak sobie chcesz — burknęła i nie czekając, aż Nick zmieni zdanie, odwróciła się na pięcie i wyszła, trzaskając za sobą drzwiami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro