Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3

Arianna próbowała się podnieść z ziemi, nie pamiętając nawet, kiedy się na niej znalazła. W jednej chwili stała, a już w następnej leżała przykryta gruzem, kurzem i innymi wyziewami chowającymi się w murach szkoły. Przytłumione krzyki innych uczniów dochodził do niej z oddali, w głowie jej się kręciło, a w uszach nadal dzwoniło po odrzucie. Nauczyciele nieporadnie próbowali zapanować nad powstałym chaos takimi głupimi frazesami, jak: proszę o spokój lub posłuchajcie mnie.

Powiedzcie szczerze, czy kiedykolwiek takie słowa komuś pomogły?

No cóż, wydaje mi się, że nie, a na pewno w przypadku zgrai rozwrzeszczanych dzieciaków nie były szczególnie pomocne.

Nikt nie rozumiał, co właściwie przed chwilą się wydarzyło. Wszyscy biegali, krzyczeli, płakali i panikowali, lecz nikt nie zwracał uwagi na autentyczną przyczynę tego zamieszania.

Nieważne, jak bardzo niedorzecznie by to brzmiało, ale sponsorem dzisiejszych atrakcji był wybryk natury. W dziurze pojawił się ogromny byczy łeb, prychający parą z nozdrzy niczym lokomotywa. Potwór miał na rogi nabite kawałki cegieł, co może wyglądałoby zabawnie, gdyby nie para czarnych oczu z nienawiścią przeczesująca pomieszczenie. Dzieciaki przebiegały obok niego, potykając się o rozrzucony gruz i strzępy szkolnego wyposażenia, ale żaden z nich nawet nie spojrzał na tę szkaradę. Co było trochę dziwne.

Po pierwsze: był wielki i paskudny.

Po drugie: nie był byczkiem Fernando, jakie spotykało się na farmach.

A po trzecie: zagradzał całe przejście i po prostu nie dało się go nie zauważyć.

A jednak. Nikt go nie widział poza Arianną!

Willey wypadł z łazienki, ze skrzekliwym świstem wciągając powietrze do płuc. Wykonał dziwny znak na wysokości piersi, jakby odprawiał egzorcyzmy, i odszukał wzrokiem koleżankę. Liczył, że jednak go nie posłuchała i uciekła albo przynajmniej ruszyła się z miejsca, nie dając się przywalić ścianą. Ciężki sprzęt zostawił w kieszeni innych spodni.

— To nie czas na odpoczynek. Wstawaj — szepnął, ciągnąc dziewczynę za przedramię, by postawić ją na nogi. W tym samym czasie potwór w całości przelazł przez dziurę. Zahaczył rogami o sufit i lampy. — Musimy uciekać.

— Nie możemy zostawić tu wszystkich tych dzieciaków na pastwę tego... czegoś. — Arianna pobieżnie otrzepała spodnie i wycofała się pod samą ścianę, nie spuszczając nieoczekiwanego przybysza z oczu. — Wyśmiewali się ze mnie przez pół życia, ale wydaje mi się, że rozszarpanie na strzępy przez rozwścieczonego zwierza, to zbyt okrutna zemsta za te wszystkie upokorzenia, nie sądzisz?

— Nie martw się. — Willey pociągnął ją za sobą w stronę wyjścia. Arianna nie stawiała się zanadto. Wszędzie lepiej niż tutaj. — Przyszedł po ciebie.

— I dlaczego mam się z tego powodu nie martwić? — Arianna wbiła wzrok w jego plecy. To był najgłupszy powód, jaki w życiu słyszała. — W tym momencie powinnam zacząć się martwić!

Willey wyprowadził ich na zewnątrz. W oddali już było słuchać przeraźliwe wycie syren alarmowych, jakby co najmniej wysadzono Biały Dom, a nie jedną ze ścian w państwowej szkole. Kwestią czasu było, aż tu przybędą i o wszystko oskarżą Ariannę. Przecież tylko ona miała na tyle szczęścia, by znaleźć się na miejscu zbrodni!

— Dlaczego on nas nie widzi? — zapytała, gdy nie otrzymała żadnego responsu na poprzednią wypowiedź. Miała wystarczająco dużo pytań w zanadrzu, by zadawać je do końca swojego życia. — Podobnego potwora widziałam w swoim śnie. Tam zachowywał się identycznie.

— Nie podobnego. — Willey musiał poczuć się odrobinę lepiej, czując promienie słoneczne na twarzy i wiatr we włosach, gdyż zdobył się na coś na kształt krzywego uśmiech. Arianna na świeżym powietrzu czuła się wyśmienicie i nawet goniący ich stwór nie wydawał się od razu taki straszny. — To był ten sam. — Truchtem pokonali drogę dzielącą ich do bramy, a następnie ukryli się za autem w momencie, gdy stwór wychynął swój paskudny pysk z budynku. — Ma słaby wzrok i słuch, dlatego posługuje się węchem.

— Logiczne — mruknęła Arianna. — Dlatego na to nie wpadłam.

Willey wychylił się za krawędzi, by ocenić, w jak bardzo beznadziejnej sytuacji się znaleźli. Musiało być źle, bo wyglądał, jakby zaraz miał wyzionąć ducha. Arianna zrobiła głęboki wdech, próbując okiełznać narastającą w niej panikę. Serce boleśnie tłukło jej się w piersi, jakby chciało się uwolnić od pechowej właścicielki i uciec jak najdalej stąd. Potwór obwąchał schodki, na których jeszcze przed chwilą stali, i wbił rozjuszone spojrzenie dokładnie w miejsce, w którym znajdowała się ich prowizoryczna kryjówka. Bardzo nie lubił, gdy kolacja uciekała mu z talerza. Wtedy nie dość, że był wściekły, to dodatkowo głodny.

— Co się dzieje? — spytała, widząc  jak jej pechowy kolega robi się zielony na twarzy.

Willey otworzył usta, ale z jego  gardła wydobył się tylko mało bohaterski jęk przerażenia. Potrząsał głową, jakby dzięki temu toczący się na jego oczach koszmar nie okaże się rzeczywistością. Arianna błyskawicznie dodała do siebie pasujące elementy. Nie zamierzała umierać w szkole i to z powodu czegoś, co jedynie było wymysłem jej wyobraźni... bardzo realnym, ale jednak wymysłem! Prowadzona dziwnym uczuciem gniewu, który niespodziewanie wypełnił ją od środka, pchnęła Willeya na ziemię. Sekundę później auto, za którym się kryli, wystrzeliło w powietrze i z okropnym hukiem tłuczonego szkła wylądowała parę metrów dalej.

— Schabowy! — rozdarła się Arianna. Im więcej zniszczeń to dziwadło dokona, tym większe problemy będzie miała. — Ślepy jesteś... — Urwała, zdawszy sobie sprawę, że faktycznie tak było. — To zamiast w siłownię zainwestuj w okulary!

Willey jęknął przeraźliwie.

— Biegiem! — wrzasnął jedynie, odwrócił się na pięcie i zaczął uciekać, krzycząc do dziewczyny przez ramię, by się pośpieszyła.

Arianna nie zamierzała zostać w tyle. Nie lubiła przegrywać, a tym bardziej z własnymi słabościami, choć ich szansa na ucieczkę przed rozwścieczonym potworem równała się zeru. Ale może ze Schabowym się uda? Nie zdążyła jednak się o tym przekonać, gdyż widząc płonące nienawiścią oczy bestii, wzięła przykład z kolegi i biegiem puściła się wzdłuż uliczki.

— Musimy się wmieszać w tłum — wysapał Willey. — Tam twój zapach nie będzie, aż tak dobrze wyczuwalny.

Arianna prychnęła z oburzenia. Stwierdzenie „twój zapach” zabrzmiało jej nieco obraźliwie, jakby chłopak w ten delikatny sposób chciał jej uprzejmie wytknąć niedbałość o higienę osobistą, ale obecnie miała większe problemy na głowie, goniące ją z szybkością odrzutowca Air Force One, dlatego puściła ten komentarz mimo uszu. Nawet nie odwracała się za siebie. Przecież koszmar nie stanie się rzeczywistością, póki go nie zobaczymy na własne oczy, ale ogłuszający ryk oraz dźwięk gruchotanych samochódów był wystarczającym dowodem na istnienie tego potwora. Arianna znowu miała ochotę nawrzeszczeć na tę cholerną bestię, by była odrobinę bardziej ostrożna. Wyrządzone szkody pójdą na jej bogate konto przewinień, a lista jej rzekomych grzechów była już wystarczająco długa, by dopisywać do niej kolejne punkty. Miała za co iść do więzienia na kolejne trzysta lat.

W samo południe, na ulicach Nowego Jorku, zawsze było tłoczno. Tego dnia nie było wyjątku od tej reguły. Zabiegani ludzie mknęli do swoich obowiązków albo właśnie byli w trakcie ich wykonywania. Potrącali się po drodze nawzajem, ale nikt też nie miał czasu, by przeprosić. Pospolity problem współczesności — życie w nieustannym pędzie. Żółte taksówki i czarne, biznesowe BMW stały w korku do najbliższych świateł. Kierowcy wychylali głowy przez okna, by odetchnąć od zaduchu panującego w środku. Kolorowe bilbordy górowały nad głowami przechodniów, zachęcając do kupienia najróżniejszych produktów. Producenci nawet z paczki chusteczek potrafili zrobić reklamę, ściągającą miliony klientów. Było tłoczno i gwarnie, czyli całkiem normalnie, jednak nikt nie spodziewał się problemów, które na nich sprowadziła niepozorna, niezauważona dziewczyna.

— Jedźmy autobusem — zaproponowała Arianna. Sapnęła z wysiłku i otarła rękawem szkolnego mundurka spocone od biegu czoło. Nie była długodystansowcem, raczej sprinterem. — Do mamy jest jeszcze kawałek. Spory. Za duży, by dotrzeć tam na nogach, uciekając przy tym przed moim stalkerem.

— Masz rację. — Willey rozejrzał się za autobusem, który powinien zawieść ich prosto do pracy Bethany. — Pośpiesz się, zgubiliśmy go. — Usadowili się na tylnych siedzeniach pojazdu, nerwowo wyglądając przez małe okienko. Na razie było spokojnie. — Chyba się nam udało.

— Jesteś tego pewien? — Wskazała na przeciwległy koniec ulicy, gdzie pojawił się wściekły stwór, przy okazji potrącając parę samochodów, które z kolei zaczęły na siebie wjeżdżać, tworząc istny karambol. — Przestań, mam wystarczająco dużo na sumieniu!

— Trochę mu to zajmie, nim ponownie cię znajdzie. — Autobus ruszył z szarpnięciem i stękiem silnika, powoli oddalając się od centrum zamieszania. — Udało się.

— Gadaj, co tu się dzieje!? — Arianna szarpnęła chłopaka za rękę. Teraz gdy uleciała z niej adrenalina jak powietrze z dziurawej opony, poczuła, jak te wszystkie absurdalne zdarzenia ciążą jej na ramionach i boleśnie tłuką się o czaszkę, domagając się jej atencji. — Willey, spowiadaj mi się tu natychmiast.

— Uspokój się — wymamrotał. Odwrócił się w stronę okna, udając, że wszystko było w najlepszym porządku. — Wytrzymaj jeszcze kilka godzin.

Zrezygnowana Arianna opadła na fotel, rozmasowując pulsujące od złości skronie. Po jej strachu nie został już ślad, teraz była jedynie wściekła. Chciało jej się krzyczeć na samo słowo „tajemnica”. Miała dość, ale z drugiej strony, Willey, choć z natury strachliwy, wyglądał na upartego i raczej nie zdradziłby jej sekretu, nawet gdyby próbowała go do tego zmusić.

Z każdym przejechanym metrem ryk potwora cichł, aż w końcu całkowicie umilkł, a powietrze znów wypełniło się normalnymi dźwiękami: pomrukami samochodowych silników, ich klaksonami czy pogwarem rozmowy staruszek siedzących w pierwszym rzędzie. Tam miały lepszy widok na ludzi na ulicy i większe plotkarskie możliwości.

— Dlaczego coś, co niebezpiecznie przypomina Minotaura, chciało mnie zabić?

Willey wstrzymał powietrze w płucach. Gorączkowo coś do siebie wymamrotał pod nosem, zachowując się, jakby wypowiedzenie nazwy potwora miało go tu zwabić.

— Lepiej o tym nie rozmawiać ani teraz, ani nigdy, bo niepotrzebnie ściągniemy na siebie ich uwagę.

— Dlaczego mówisz ICH? To znaczy, że jest ich więcej?

— Nie bądź śmieszna — prychnął Willey. — Myślisz, że tylko to miałaś takiego pecha, by gonił cię potwór z Podziemia?

Arianna nie była w stanie wyobrazić sobie wyrazu swojej twarzy, ale musiał być przekomiczny, jeżeli Willey w takim momencie się roześmiał. Tak, bardzo zabawne, może wtedy, gdy to nie jego goniły potwory z najgorszych koszmarów. Dziewczyna miała w głowie istny chaos, setki pytań, ale kompletny brak sił na wysłuchiwanie bzdurnych odpowiedzi, które nie miały dla niej najmniejszego sensu.

— Wiesz co? — mruknęła gniewnie, przymrużając powieki, jakby światło raziło ją w oczy. — Faktycznie ty to lepiej nic już nie mów. Nie chcę tego słuchać ani teraz, ani nigdy.

Willey pokiwał tylko głową, ale coś w jego oczach zaniepokoiło Ariannę. Bo to coś niewyobrażalnie przypominało współczucie dla jej przyszłego losu.

***

Księgarnia, w której pracowała Bethany, znajdowała się na spokojnej alejce, niedaleko Time Square. Przyjemne miejsce, pełne przytulnych kawiarenek, małych butików i piekarni, z której wydobywał się rozkoszny zapach świeżych wypieków. Obowiązywał tutaj bezwzględny zakaz wjazdu dla aut. Droga została wyłożona kamieniem, który przetarł się od tysięcy stóp codziennie przemierzających tę uliczkę. Było tu niezwykle cicho i spokojnie jak na realia Nowego Jorku, aż nie do pomyślenia było, że zaledwie trzy przecznice dalej znajduje się centrum pielgrzymek turystów z całego świata, przesiąknięte odorem spalin i kolorami neonów.

Arianna w swojej mało zachwycającej okazałości stanęła przed księgarnią. Nigdy nie była molem książkowym ani innym insektem pożerającym kolejne strony opowieści. Nie miała do tego cierpliwości, a tym bardziej nie potrafiła skupić na tyle długo, by przeczytać zdanie do końca ze ZROZUMIENIEM. Jej czytanie nie miało najmniejszego sensu jak gaszenie pożaru wiaderkiem benzyny, dlatego w razie konieczności sięgała po książki porażające raczej ilością obrazków niż tekstu.

Rozejrzała się po spokojnej okolicy, a tak, aby się upewnić, czy zza najbliższego zakrętu nie wyskoczy im rozwścieczony Minotaur-taran, rozwalający wszystko, co tylko mogło się rozpaść na części pierwsze. Jednak po uliczce nieprzerwanie płynęli tylko turyści, z aparatami zawieszonymi na szyi i w skarpetkach do sandałów. Ich obco brzmiące słowa nieustannie rozpraszały Ariannę, która miała nieodpartą ochotę, by stanąć w miejscu i poobserwować obcokrajowców. To była świetna rozrywka! Nigdy nie wiadomo, czego mogłeś się po nich spodziewać. Byli zagubieni w nowym miejscu, a zarazem lepiej obeznani we wszystkich atrakcjach Nowego Jorku.

Willey zapewniał ją, przysięgając na całą gamę znanych mu bóstw, że jak na razie byli bezpieczni. Arianna nie miała ochoty na sprzeczki, przerzucanie się słowami i podważanie jego argumentów, dlatego oświadczyła, że mu wierzy i na tym skończyła się dalsza, jeszcze nierozpoczęta dysputa. Zresztą nie chciała znać szczegółów. Kolejne niemieszczące się w głowie wiadomości mogły wywołać poważne zwarcie w przewodach i wtedy nawet żółw o kulach nie miałby najmniejszego problemu, by ją dogonić.

Cichy dzwoneczek wiszący nad drzwiami radośnie ogłosił nadejście potencjalnych klientów, których należało bezzwłocznie obsłużyć ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do ust i klaserem kuszących okazji, by czasem nie pośpieszyli do konkurencji. No cóż, tu nic takiego się nie wydarzyło. Powitały ich przygnębiające pustki. Arianna znalazła się w ziemskim raju swojej matki. Półki uginały się od ilości i ciężaru ksiąg. Każdy egzemplarz znajdował się na swoim miejscu, a wielki napis „promocja” na czerwonym tle, który mogła rozszyfrować nawet Arianna ze swoim ciężkim przypadkiem dysleksji i lenistwa, zachęcał do zakupu ulubionych tomików.

— Nie powinno być tu tak pusto — mruknęła Arianna, rozglądając się za jakimś śladem swojej wiecznie uśmiechniętej matki. — Powinna stać za ladą, od progu witając nas groźnym spojrzeniem i pytaniem „Co tym razem zrobiłaś?”.

Willey uśmiechnął się niewyraźnie, wymamrotał pod nosem coś, co zabrzmiało, jak „tylko nie panikuj”, i z miną nieomylnego znawcy nowojorskich księgarni poprowadził ją w stronę zaplecza, skąd dochodził przytłumiony szmer radiowego odbiornika.

— ...na razie nie są znane przyczyny wybuchu — mówiła zarówno z przejęciem, jak i fascynacją prezenterka znajdująca się na miejscu wypadku.

Arianna nie musiała pytać i nawet nie chciała tego robić, by wiedzieć, o co chodziło. Oczywiście, że mówili o niej! Przecież dyrektorka szkoły z miłą chęcią zwaliła na nią całą winę. Zrobiłaby to także wtedy, gdyby nie było jej tego dnia na zajęciach. To nie problem. Znalazłaby milion innych powodów, które przekonałaby nawet prezydenta Stanów Zjednoczonych do wydania listu pościgowego za Arianną. Bethany pochylała się nad radiem, prawie dotykając go uchem, jakby miało jej to pomóc odszyfrować wrzaski dochodzące z tła. Jednak jej mina jasno sugerowała, że nie do końca wierzyła w podawane, mocno naciągane i ukoloryzowane informacje.

— Policja już jest na miejscu zdarzenia, bada ślady i przesłuchuje świadków. Już teraz możemy państwu przekazać, że główną podejrzaną jest uczennica szkoły Arianna Mason, która niejednokrotnie sprawiała problemy wychowawcze. Nikt nie wie, co stało się z dziewczynką, ale widziano, jak uciekała z miejsca zdarzenia...

— Wystarczy — mruknął ponuro Willey.

Wyglądał tak, jakby to jego posądzono o wysadzenie połowy dzielnicy. O nim to nawet nie wspomniano, jakby w ogóle nie istniał, albo — co gorsza — uznano go za uprowadzonego przez Ariannę! Bethany krzyknęła z zaskoczenia (a może była po prostu zdumiona, że jej córka wciąż żyje), natychmiast wyłączyła radio i podbiegła do niej, zamykając ją w niedźwiedzim uścisku.

— Tak bardzo się martwiłam! — wykrzyknęła, ucałowała córkę w czoło i pobieżnie sprawdziła, czy nic jej się nie stało.

— Ja tego nie zrobiłam! — Arianna wyrwała się z uścisku matki. Dopiero teraz (co można uznać za skandaliczny popis jej mozolnie pracującego mózg) do niej docierało, o co właściwie została oskarżona i co może jej za to grozić. Poprawczak był najłagodniejszym wyrokiem z możliwych. — To Minotaur. Taki wielki byk z rogami i pilną potrzebą wizyty u kosmetyczki! To on to zrobił, przysięgam ci, choć brzmi to bardzo niedorzecznie nawet jak na mnie, a co gorsza oni... — tu pewnie miała na myśli wszystkich ludzi — ...jakimś cudem go nie widzieli, ale on to wszystko zrobił!

— Uspokój się, Arianno. Wierzę ci — powiedziała Bethany, kładąc córce rękę na ramieniu. Ten gest jak zawsze podziałał na nią kojąco jak zimna woda na poparzenie. — Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś?

Bethany srogo spojrzała na Willey, który ze strachu pożerał właśnie podkładkę pod kubek. Arianna wytrzeszczyła oczy. Uznała, że nic ją dziś bardziej nie zdziwi niż to.

— Chciałem — jęknął Willey, jakby miał się zaraz rozpłakać. Widocznie w jego kulturze pożeraczy-podkładek, niewykonanie telefonu równało się z najgorszą zbrodnią. — Ale dzwonienie przez iryfon jest strasznie irytujące. Trzy razy zerwało połączenie, nim wreszcie skontaktowałem się z Chejronem, uprzedzając o naszym wcześniejszym przybyciu, a potem sprawy się skomplikowały i nie miałem już za wiele do powiedzenia.

Arianna nie zrozumiała ani jednego słowa. „Co to jest iryfon? Kto to jest Chejron? I niby gdzie przybędziemy wcześniej?”. Pytania same cisnęły jej się na język, ale podobnie jak ostatnio doszła do wniosku, że wcale nie chciała tego wiedzieć. Po co? Jeżeli odpowiedzi będą tak samo niezrozumiałe, jak pytania. Wolała pozostać nieświadoma, niż główkować nad zagadką ponad jej intelektualne możliwości. Wszystkie takie były, ale ta to już przerastała wszystkie inne i nawet Arystoteles musiałby uznać się za pokonanego. Za to Bethany wszystko doskonale zrozumiała, przytaknęła głową i usiadła na krześle. Potrzebowała chwili na opanowanie nerwów. Wydawała się okropnie zmęczona i wyprana z emocji, wręcz jakby lada moment miała się rozpłakać.

— Rozumiem — westchnęła, spoglądając na swoją zdezorientowaną córkę. Była taka niewinna i bezbronna, chociaż drzemała w niej wielka moc, o której nie miała pojęcia. — Zadzwonię do Dave’a, że trochę się spóźnię i odwiozę was.

— A moje rzeczy? — zapytała Arianna, z niesmakiem patrząc na swój szkolny mundurek. Zrobiło jej się niedobrze na samą myśl, że miałaby przez całe wakacje chodzić w jednym stroju i to jeszcze w takim okropnym.

— Spokojnie. Teraz najważniejsze jest twoje bezpieczeństwo.

Bethany podeszła do staromodnego telefonu na widełkach z kręconym sznurkiem, wybierając domowy numer. Zaledwie po dwóch sygnałach odezwał się podekscytowany głos Dave'a. Wrzeszczał przez dwadzieścia sekund, nim wreszcie udało się dojść do głosu.

— Chejron wszystko ci wyjaśni.

Willey uśmiechnął się nieporadnie. Pocieszanie nigdy mu nie wychodziło. Co by nie powiedział, zawsze było źle! Dlatego zazwyczaj milczał, zjadając to, co akurat wpadło mu pod rękę. Ale Arianna wyglądała, jakby pilnie potrzebowała kilku nie do końca szczerych słów na poprawienie humoru. Typu „będzie dobrze” i „wszystko się ułoży”. Zazwyczaj niewiele miało to wspólnego z rzeczywistością, ale pokrzywdzeni przez zrządzenia losu czuli się lepiej. Psychologia, ludzie, psychologia!

— Nie jestem pewna, czy chcę znać jakiegoś Chejrona, a tym bardziej prawdę.

Na zewnątrz pociemniało, podobnie jak w tęczówkach Arianny, zupełnie jakby one też zaszły chmurami. Kolejny zbieg okoliczności, prawda?

— Musisz poznać prawdę — odezwała się Bethany, narzucając na plecy kurtkę. Zabrała ze stolika dokumenty i kluczki do samochodu, upychając je do kieszeni spodni. — Zbyt długo zwlekałam, a teraz jesteś w niebezpieczeństwie.

— Prawda wcale by ją nie uchroniła, wręcz przeciwnie — wtrącił Willey. Bethany zamknęła księgarnię i skierowała się do tylnego wyjścia, gdzie czekał na nich samochód. Arianna po raz ostatni spojrzała na pomieszczenie. Nigdy więcej miała tu już nie wrócić.

***

Z powodu kilkunastu kolizji, powstałych z „niewyjaśnionych” przyczyn, praktycznie cały Nowy Jork był zakorkowany. Dziennikarze na bieżąco informowali o wydarzeniach z miasta, wymyślając coraz to nowsze i zaskakujące głupotą powody, wyjaśniające kraksy, poczynając od kuriozalnego zbiegu okoliczności, a kończąc na zmasowanym ataku terrorystycznym.

Gdzieś tam — w tłoku podawanych wiadomości — dało się wyłowić nazwisko Arianny jako zbuntowanej nastolatki, próbującej obalić cały system szkolnictwa, wywołując powszechną histerię wśród mieszkańców Manhattanu. Najzabawniejsze w tym wszystkim było jednak to, że nikt nawet nie zbliżył się do prawdziwej przyczyny tego zamieszania. No, przecież nikt o zdrowych zmysłach nie oskarży o katastrofy mitologicznego potwora wyciągniątego prosto z mitów od Dedalu i Labiryncie! Przecież to śmieszne! Nawet Arianna miała nie małe problemy z oswojeniem się z tym, co widziała na własne oczy. Minotaur rzucający autami, jakby były to samochodziki Hot Wheels. No, proszę! Nawet w snach nie widuję się takich cudów!

Arianna od kilku godzin siedziała, wpatrując się w nagrzane blachy mijanych aut. Nie odezwała się słowem od czasu, gdy opuścili księgarnię. Zmartwiona Bethany z niepokojem spoglądała na córkę w lusterku. Miała okropne wyrzuty sumienia. Wiedziała, że nie powinna okłamywać ją przez tyle lat. Wszelkie pytania na temat ojca zbywała lub ignorowała. Odkładała tą rozmowę na przyszłość. Chciała, jak najdłużej chronić córkę przed potwornym światem, do którego od urodzenia należała, zapewnić jej bezpieczeństwo i namiastkę normalnego dzieciństwa. Teraz już wiedziała, że popełniła niewybaczalny błąd, tak długo trzymając córkę w błogiej niewiedzy. Zderzenie z prawdą okazało się dla Arianny jeszcze bardziej bolesne, prawie zabójcze!

Zaczęli powoli wytaczać się z miasta. Słońce już stykało się z ziemią na zachodzie, rozpaczliwie walcząc z rozprzestrzeniającym się mrokiem. Arianna zaczynała się już niecierpliwić. Od dwóch godzin oglądała ten sam nudny bok żółtej taksówki. Klient na tylnym siedzeniu dostawał już białej gorączki. Wrzeszczał do telefonu i żwawo wymachiwał rękoma, jakby jego niekończące się krzyki miały uwolnić go z pułapki, w której się znalazł.

Niespodziewanie Ariannę tknęła niedająca się zignorować potrzeba, by zainteresować się swoją cudowną bransoletką. Nigdy nie sądziła, że błaha biżuteria będzie tak ją przyciągać. Nie przypuszczała też, że te mitologiczne bzdury okażą się prawdą ani też, że będzie uciekać przed Minotaurem i to wszystko jeszcze przed obiadem. W ogóle jej całe życie było kłamstwem i katastrofą, ale przynajmniej miała czadową bransoletkę! To mi pocieszenie!

Przywieszka w kształcie chmury zdawała się zachłannie przyciągać ostatnie promienie słoneczne, jakby ładowała baterię. Arianna dokładnie pamiętała, jak poczuła przypływ nieokreślonej mocy, gdy po raz pierwszy bransoletka znalazła się na jej nadgarstku. Było w niej coś magicznego, coś potężnego, coś, co przerastało swoją mocą nawet napotkane potwory.

— Nie!

Arianna podskoczyła w miejscu, słysząc rozdzierający krzyk Willeya tuż przy swoim uchu. Zamarła z ręką w powietrzu. Po chwili namysłu prewencyjnie cofnęła ją, by nie dać tak łatwo zwieść na pokuszenie.

— Nawet nie wiesz, co chciałam zrobić, a wydzierasz się, jakbyś co najmniej zgłupiał.

— Nie dotykaj tego. Nawet o tym nie myśl.

— Niby dlaczego nie? — Przenikliwie spojrzała na Willeya, aż wcisnął się w fotel, żałując, że w ogóle postanowił się odezwać. — Skrywa w sobie tajemnicę, którą muszę niezwłocznie odkryć, chociażby z nudów.

— Właśnie dlatego nie powinnaś jej ruszać. Nie rozumiesz?

— Ani trochę — przyznała prostolinijnie. — Ale nie powinno was to dziwić. Nie muszę chyba wskazywać palcem, kto miał przede mną tajemnice?

— Nie wiem, jak dokładnie to działa. — Wskazał na nadgarstek Arianny i pośpiesznie odwrócił wzrok, jakby nie chciał mieć nic do czynienia z czymś takim. — I lepiej żeby tego nie testować tutaj ani nigdzie, gdzie jest tylu śmiertelników w pobliżu.

— A co niby się stanie?— Podniosła rękę. Z bliska przyjrzała się błyszczącej jak sztabka złota bransoletce. Była piękna w swojej prostocie. — Wiesz, jak ona działa?

— Podobno daje ci to, co w danym momencie najbardziej potrzebujesz. No wiesz, jak lampa Alladyna, tylko z niekończącą się ilością życzeń.

— Świetnie się składa! — Uśmiechnęła się przebiegle. Takiej rozrywki właśnie teraz potrzebowała. — Jestem głodna. Hm... chętnie zjadłabym frytki z hamburgerem!

Nim ktokolwiek zdążył ją przed tym powstrzymać lub chociaż zaprotestować i przygotować się na najgorsze, Arianna potarła kciukiem powierzchnię chmury, intensywnie myśląc o swoim zamówieniu i przeklinając kolejkę do kasy. A tak żeby wszystko odbyło się zgodnie z tradycją!

— Arianno, to było skrajnie nieodpowiedzialne.

Głos Bethany przerwał przedłużającą się ciszę, podczas której kompletnie nic się nie wydarzyło. Z przyganą spojrzała na córkę w lusterku, ale ona zupełnie nie zwracała na nią uwagi. Arianna poczuła się zawiedziona, liczyła na jakieś bardziej spektakularne zakończenie po tym, co się dziś wydarzyło. Już miała wrócić do bezsensownego wpatrywania się w mijane samochody, gdy jej bransoletka nieznacznie zawibrowała, wypluwając z siebie trzy zestawy prosto z McDonalda.

— No i proszę! — Uśmiechnęła się triumfalnie, każdemu podając po jednym pakunku. — Ma nawet błyskawiczną dostawę. Smacznego!

Arianna była okropnie głodna, dlatego niezbyt długo zastanawiała się nad pochodzeniem jedzenia i natychmiast zabrała się do zaspokojenia wymagań swojego żołądka. W zestawie Willeya —  niejedzącego mięsa — znalazły się nawet wegetariańskie posiłki, dlatego i on wkrótce przestał jęczeć i narzekać. Wszyscy byli zadowoleni. Tylko jedzenie potrafi tak uszczęśliwić człowieka!

Panujący względny, typowy spokój, zakłocany jedynie sporadycznymi klaksonami i pomrukami silników, pozytywnie wpłynął na nastrój Arianny. Zapomniała, że jeszcze nie tak dawno otarła się o śmierć, a jej matematyczka była najbrzydszym dziwadłem, jakie w życiu widziała. Rozmawiała i żartowała, ciesząc się ze wspólnych chwil spędzonych w towarzystwie matki. Kobieta była dla niej najważniejszą osobą w życiu i choć ją okłamała, nie potrafiła się na nią długo gniewać. Jednak taki stan nie trwał szczególnie długo. Niespodziewanie Willey zakrztusił się własnymi słowami, krew całkowicie odpłynęła z jego twarzy, a trzymane jabłko wypadło mu z dłoni i potoczyło się pod przednie siedzenie.

— Jest tutaj.

Nikt nie musiał pytać, kogo miał na myśli, a jeżeli ktoś miał jeszcze jakieś obiekcje, przerażający ryk rozrywający powietrze, rozwiał wszelkie wątpliwości, gdyby ktoś takowe miał. Arianna rozejrzała się po okolicy, by zorientować się, jak bardzo tragicznie było ich położenie. Jechali właśnie wzdłuż wybrzeża. Ciemne wody morza zlewały się na horyzoncie ze sklepieniem, szumiąc uspakająco. Samochody żółwim tempem poruszały się do przodu, przez co auto Bethany stawało się idealnym, praktycznie nieruchomym celem dla rozjuszonego Minotaura.

— Nie dam rady wyjechać! — Bethany desperacko uderzyła w klakson, lecz poza kilkoma wybrednymi wyzwiskami, nie otrzymała niczego więcej. — Rusz się, imbeclu!

— Zbliża się — jęknął przerażony Willey, wyciągając z kieszeni piszczałki.

Ręce tak mu się trzęsły, że nie był w stanie przyłożyć instrumentu do ust, by zagrać im zawczasu żałobny marsz. Arianna wstrzymała oddech. Nie miała już dużo czasu, by podjąć decyzję. Zresztą nie miała za wielu opcji. Jej pole manewru zostało ograniczone jedynie do dwóch wariantów. Mogła tu zostać i wtedy zginęliby wszyscy lub uciec i wtedy zginie tylko ona. Żadne wyjście nie napawało ją szczególnym optymizmem. Kolejny ryk potwora pośpieszył ją w działaniu. Wyskoczyła z pojazdu, nim zdążyła dojść do wniosku, że był to beznadziejny pomysł i zawrócić.

— Arianna!

— To jedyny sposób! — odkrzyknęła do matki. — To mnie chce dopaść!

Arianna przyśpieszyła. Wiatr gwiżdżący jej w uszach porwał ze sobą odpowiedź matki. I bardzo dobrze! Arianna obawiała się, że kobieta mogłaby ją nakłonić do zmiany zdania. Potężna sylwetka Minotaura pojawiła się horyzoncie, wyraźnie odcinając się na tle blednącego firmamentu. Potwór potrzebował niecałych trzech sekund, by namierzyć swoją ofiarę. Arianna przeklnęła pod nosem swoją głupotę — inaczej nie mogła tego określić — i zmusiła się do dalszego biegu. Wybrzeże zbliżało się ku niej z każdym postawionym krokiem, podobnie jak doganiający ją potwór. Potarła kciukiem powierzchnię chmury, a w jej dłoni pojawiła się półtorametrowa włócznia z grotem wykonanym z tego samego metalu co miecz.

Arianna powoli docierała do krawędzi klifu. Nie był to dla niej jednak dobry powód, by zwolnić. Przymknęła powieki, starając odnaleźć swoją odwagę, którą chyba zostawiła na siedzeniu tego nieszczęsnego samochodu. Nie musiała się odwracać, by wiedzieć, że Minotaur zbliżał się do niej z prędkością pociągu towarowego. Stanowczo zacisnęła palce na trzonie broni, odbiła się od krawędzi i skoczyła do morza, rzucając włócznią do potwora, który był już za jej plecami.

Widok rozciągającej się przed nią wody uświadomił Ariannie, że zwariowała i popełniła błąd. Było wyżej, niż się tego spodziewała. Bezwładnie runęła w dół z mało bohaterskim krzykiem na ustach. Bolesnie uderzyła w taflę morza, a ostatnie, co usłyszała, to rozpaczliwy krzyk matki.

***

Wszystko mnie bol.

To była pierwsza myśl, która nawiedziła Ariannę, gdy tylko uchyliła ociężałe powieki. Ponad jej głową rozciągało się bajecznie piękne, rozgwieżdżone niebo. Leżała nieruchomo, na nic więcej nie miała siły. Do jej otępiałego umysłu dochodziły wesołe śpiewy, ale były zbyt ciche i niewyraźne, by mogła odróżnić od siebie słowa. Wszystko brzmiało dla niej jak przyjemne dla ucha bełkotanie.

Próbowała się poruszyć. Jej dłonie natrafiły na coś miękkiego. Po chwili uświadomiła sobie, że to piasek, a jej stopy nadal obmywała chłodna woda. Błogo uśmiechnęła się do siebie. Zadowalała ją myśl, że nie zabiło ją uderzenie ani też nie utonęła. Nie rozumiała, jak to możliwe, ale przecież nie będzie narzekać! Odetchnęła głęboko i dopiero wtedy zauważyła dziwaczną postać, która się nad nią pochylała. Mokre włosy miała przyklejone do ładnej twarzyczki, w której wyróżniały się oczy, zdecydowanie nienależące do człowieka.

— Spokojnie, drogie dziecko — szeptała nieznajoma, głaszcząc Ariannę po dłoni. W momencie, gdy to powiedziała, w oddali usłyszała pośpiesznie zbliżające się kroki i potęgujące się głosy. — Pomoc już jest w drodze.

— Już dobrze. Jesteś bezpieczna — powiedział mężczyzna o przerzedzonych brązowych włosach, rozstrzępionej bródce i tweedowej marynarce. — Witamy w Obozie Herosów!

Nim Arianna ponownie straciła przytomność, zdążyła tylko zauważyć, że mówiący mężczyzna był w połowie koniem. A myślała, że nic ją w życiu już nie zaskoczy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro