Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 41.2

125 ulica na nowojorskim Harlemie była zatłoczone jak sklepy w czarny piątek. Morze ludzi przelewało się przez chodnik, a smród spalin ulatujący z przejeżdżających samochód dotkliwie gryzł w gardło niczym kwas. Tłum się nie zmniejszał, choć warunki i pora nie sprzyjały wieczornym spacerom, no, chyba że ktoś był wielbicielem ujemnych temperatur i nieba zasnutego chmurami, to proszę bardzo!

Szyld z napisem „Apollo” dumnie górował nad okolicą, przyciągając zaintrygowane spojrzenia turystów, ale wywieszona karteczka na drzwiach „nieczynne” bezwzględnie przeganiała ich marzenia o zwiedzeniu teatru — wpisanego do rejestru zabytków Nowego Jorku — od wewnątrz. Kilku z nich się zatrzymało, zrobiło pamiątkowe zdjęcia i poszło dalej. Cała reszta beznamiętnie mijała teatr, nie zaszczycając go nawet przelotnym spojrzeniem, nie licząc dwóch chłopców, którzy od dobrych dwudziestu minut stali jak rzeźby lodowe i uważnie obserwowali budynek z drugiej strony ulicy.

— Gapiąc się, nie sprawisz, że te drzwi magicznie się otworzą — odezwał się Dylan.

Opierał się plecami o ścianę pomiędzy dwoma witrynami sklepowymi. Ręce miał założone na piersi, a dłonie wciśnięte pod pachy, starając się nie przegrać pojedynku ze straszliwym potworem — mrozem — który próbował odgryźć mu palce. Temperatura spadała proporcjonalnie do tego, jak się ściemniało, a słońce praktycznie już zniknęło na horyzoncie, zaborczo zabierając za sobą również ciepło. Jednak Dylan zdawał się jedynym przeciwnikiem zimy w okolicy. Ludzie żwawo maszerowali chodnikiem, śmiejąc się i ochoczo rozmawiając, jakby nie było lepszego ubawu niż brnięcie przez śnieg po pas... No dobra, przesadzam. Jedynie lekka warstwa puchu pokrywała płytki i zaraz zmieniała się pod stopami w mlaskające błoto, ale było naprawdę mroźnie jak na standardy Nowego Jorku!

— Marudząc, nie sprawisz, że się pośpieszę — burknął ironicznie Nick z drugiego końca chodnika. Oddzielała ich rzeka nieustannie płynących śmiertelników, ale jakoś nie przeszkadzało im to w prowadzeniu sprzeczki. — Postaraj się, żebym nie zaczął żałować, że ci pomogłem.

— To nadal jest dla mnie wstrząs, niemal taki jak odkrycie waszego świata.

Dylan od zawsze przeczuwał, że za tymi wszystkimi dziwacznymi stworzeniami, ludźmi przebranymi w zwiewne stroje jakby uciekli z rzymskiej łaźni, kryło się coś więcej. Nie mogli być jedynie wytworem jego bujnej wyobraźni. Nikt nie mógłby wymyślić czegoś takiego, nikt nie był aż tak nienormalny! Prawie przez trzynaście lat żył w przekonaniu, że kompletnie zbzikował. Nigdy nie mógł znaleźć rzetelnego dowodu na potwierdzenie istnienia tego, co widział. Dopiero gdy spotkał gadającą do siebie dziewczynę z czadowym, błyszczącym jak sztabka złota kompasem, niewskazującym północny, i przerabiającą zmutowanego dzika na wieprzową pieczeń, uświadomił sobie, że nie był jedynym, który miał nierówno pod sufitem. Byli też inni, równie pechowi, co on. Poznanie córki Zeusa było jednym z niewielu szczęśliwych momentów w jego życiu. Nie dopuszczał do siebie nawet myśli, że mógłby więcej nie zobaczyć tej wybuchowej dziewczyny, rozwalającej ze złości piorunem Monopol, dlatego wciąż tkwił na tym zamarzniętym sybirze, czekając, aż syna Apollina podzieli się z nim swoim genialnym planem.

— Ale mógłbyś mi powiedzieć, jak włamanie do Apollo Theatre ma nam pomóc?

Nick rzucił mu wściekłe spojrzenie z naprzeciwka. Z przekleństwem na ustach podniósł się z kucek i nie zważając na śmiertelników stojących na jego drodze, przepchnął się w stronę Dylana z taką miną, jakby zamierzał ponownie użyć swojego łuku niczym broni ostatecznej zagłady.

— Krzycz głośniej — wycedził przez zaciśnięte zęby. Jego twarz była niemal tak blada jak śnieg topniejący w jego włosach. — Niech zatrzyma nas policja, nim zdążymy chociażby się zbliżyć!

— Na co czekamy?

— A czy ty mi powiedziałeś, co planujesz? — Nie czekał na odpowiedź Dylana. Pociągnął go za materiał rażącej w oczy jaskrawym kolorem kurtki i poprowadził go wzdłuż chodnika. — Nie! Ale ja jestem tym mądrzejszym, więc pytaj.

— Po co tu jesteśmy? — Dylan zignorował jego prowokacyjny komentarz. Może nie był wybitnie inteligentny, ale wiedział, że Nickowi czasem trzeba ustąpić. Inaczej mogliby się tu przekomarzać do końca świata i jeden dzień dłużej. — I dlaczego akurat o tej godzinie?

— Bo mój ojciec jest dziwny. — Wymownie spojrzał na blednący firmament. Chwilę mierzył go zdegustowanym wzrokiem, nim wreszcie westchnął ze zrezygnowania. — No wiesz, on jest bogiem słońca. Mówią, że za bardzo mu przygrzało i przez to taki jest.

— To twój ojciec, nie powinieneś tak o nim mówić.

— W każdym razie jest to czas, gdy kończy robotę. — Wskazał na zachód, gdzie słońce mozolnie chowało się za horyzontem. — Droga do celu jest już prosta, więc włącza autopilota. Rydwan bezstresowo sobie leci przed siebie, a on może robić, co chce, bez obawy, że Staruszek po powrocie rąbnie go piorunem. Zeus nie lubi, gdy inni bogowie zaniedbują swoje obowiązki.

— A-ale... p-prze-ecież... Słońce....

— Nieważne — przerwał mu ostro Nick.

Nie było czasu na zagłębianie się w astronomię, metafizykę i inne dziedziny nauki, których przeciętnych nastolatek nie miał prawa rozumieć. Nick po tylu latach nadal miał problemy ze zrozumieniem tego wszystkiego, a co dopiero ktoś, kto o świecie greckich bogów dowiedział się przez przypadek w wieku trzynastu lat. Nawet przez trzysta by tego nie ogarnął.

— Musisz tylko wiedzieć, że jest to moment, w którym najłatwiej się z nim skontaktować, bo jest wtedy najbliżej śmiertelników. Kręci się po mieście, odwiedza zoo w Central Parku, kradnie samochody na Bronxie i takie tam.

— Skąd o tym wszystkim wiesz?

— Brat mi o tym powiedział.

Nick pośpiesznie odwrócił się do Dylana plecami. Nie chciał, by zauważył jego wciąż niezagojoną ranę, krwawiącą za każdym razem, gdy tylko wspominał brata. Machnął na Dylana ręką i przeprawili się na drugą stronę ulicy. Nick poprowadził ich wąskim, ciemnym jak podziemny tunel przesmykiem, biegnącym pomiędzy ścianami budynków. Nie używał go od dobrych paru lat, ale wciąż doskonale pamiętał, gdzie należało skręcić, by wyjść na niewielki plac na tyłach teatru. Również tutaj czas zdawał się zatrzymać. Śmieci walał się po ziemi, niezapomniane jedynie przez wiatr, wirujący z nimi w nieskończonym, zwariowanym tańcu. Wokół piętrzyły się odrapane, zniszczone ściany, pogrążając to miejsce wiecznym cieniu.

— Nadal nie rozumiem, dlaczego akurat Apollo Theatre?

Obrzucił Dylana skonsternowanym spojrzeniem. Przez niechciane wspomnienia zalewające jego głowę praktycznie zapomniał o jego obecności. Westchnął ze zrezygnowania. Nie chciał wyciągać demonów z przeszłości, zbyt długo je tak więził, by teraz mógł pozwolić im wymknąć się spod kontroli, ale ten gamoń nie zamierzał odpuścić, póki nie otrzyma satysfakcjonującej odpowiedzi. Wolał to mieć już za sobą.

— A myślisz, że jak poznali się moi rodzice? Moja matka niegdyś tu pracowała. Spędziłem tu połowę dzieciństwa. To miejsce jest powiązane z moją rodziną.

— Jak się poznali?

— Apollo jest też patronem sztuki, wiesz o tym, prawda? — Dylan twierdząco przytaknął głową. Może nie był znawcą mitologii greckiej, ale takie podstawowe informacje to chyba każdy znał!? — Zobaczył moją mamę, jak występowała podczas jednej ze sztuk. Przez jakiś czas po prostu przychodził na każdy jej spektakl, siadał w pierwszym rzędzie i ją obserwował. Mama wspominała, że cały czas ją rozpraszał, zapomniała przez niego tekstu roli i nieustannie się myliła, ale mimo to on przychodził co tydzień i zajmował to samo miejsce. Mama zaczynała się obawiać, że sobie go wymyśliła. Za każdym razem, gdy chciała z nim porozmawiać, on znikał, jakby rozpłynął się w powietrzu. Wreszcie Apollo przestał się wygłupiać, mama dowiedziała się, że jest bogiem, a reszta jakoś się potoczyła. To tak w skrócie, zadowolony?

— Owszem — przyznał Dylan, choć zupełnie nie rozumiał, dlaczego Nick stał się nagle taki otwarty i wylewny. Spodziewał się raczej krótkiego „odwal się” na jego pytanie, a nie takiej pięknej historii. — A jak dostaniemy się do środka?

— Mam swoje sposoby. Rób, to co ja.

Nick poprawił kołczan i łuk przewieszony przez plecy. Uważnie rozejrzał się wkoło, czy aby na pewno nikogo nie było w pobliżu, nie licząc myszy chowających się po dziurach, wziął rozbieg i popędził w stronę ceglanego muru teatru. Ugiął kolana, wybił się w powietrze i jedną stopą odbił się od ściany. Przez ułamek sekundy przypominał trochę szalonego parkurowca wykonującego backflipa, nim wreszcie uczepił się metalowego pręta, będącego pozostałością po drabinie, i zawisł z dwa metry nad gruntem. Z dziecinną łatwością podciągnął się na rękach, sięgnął do parapetu niewielkiego okna, pchnął szybę i wlazł do środka.

— Teraz twoja kolej! — krzyknął, wychylając się na zewnątrz, by spojrzeć na stojącego z rozdziawioną buzią Dylana.

— Zgłupiałeś?! — Potrząsnął głową z niedowierzaniem. Nie powtórzyłby tego, nawet gdyby odtworzyłby całą scenę w zwolnionym tempie. — W przeciwieństwie do ciebie nie wychowałem się w cyrku i czasem skakanie przez skakankę bywa dla mnie groźne!

— To jak chcesz wejść do środka? Przenikniesz przez zamknięte drzwi?

— Tego też nie potrafię. Mogę spróbować, ale nie sądzę, by mi się udało.

— Bogowie, niech będzie, nie ruszaj się stamtąd.

Dylan wzruszył tylko ramionami. Czy Nick naprawdę sądził, że spróbuje staranować drzwi swoją głową? Uśmiechnął się do siebie pod nosem, już nawet zdążył sobie to wyobrazić. Ta myśl rozbawiła go do tego stopnia, że nawet nie zauważył, gdy drzwi się uchyliły, a na ich progu stanął zdegustowany Nick, mierząc go wzrokiem pełnym politowania.

— Skąd wiedziałeś, że okno będzie otwarte? — zapytał, nim syn Apollina zdążył mu wytknąć tą godną pożałowania ułomność fizyczną.

— A co chcesz napisać moją biografię? — Wciągnął go do środka i ostrożnie zamknął za nim drzwi, sprawiając, że biegnący przed nim korytarz pogrążył się w mroku. — Dlaczego o to pytasz?

— Jestem po prostu ciekaw, jak zostałeś włamywaczem. — Zamrugał kilkukrotnie powiekami, starając się przyzwyczaić do nowych warunków. Po chwili mógł już dostrzec niewyraźne kontury otaczających go przedmiotów. — Tego też was uczą w obozie?

— Strażnik nigdy nie chciał mnie tu wpuszczać, mówiąc, że to jest teatr, a nie plac zabaw. Musiałem znaleźć inny sposób.

— Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, jak kilkulatek wykonuje taki fenomenalny skok!

— Wcześniej była tam drabina, geniuszu — burknął pochmurnie Nick. Przewrócił oczami, czego Dylan i tak nie mógł zobaczyć, i poprowadził go w stronę wyjścia na scenę. — Wprawdzie nie dotykała ziemi, ale była umieszczona na tyle nisko, że przy odrobinie sprytu i chęci mogłem przez nią dostać się do środka.

Dylan nie odpowiedział, starając się skupić na drodze. Nie widział najlepiej w ciemności, ale podążając za Nickiem, udało mu się dotrzeć do celu bez większych komplikacji i kolizji ze ścianą. Opustoszała sala teatralna wydawała się ogromna, krzesełka na widowni w zastraszającym tempie zdawały się mnożyć w oczach, a panujący półmrok i pustki wywoływały dziwne uczucie melancholii i zdołowania. To miejsce było stworzone dla rozrywki, a mimo to Dylan odczuwał przytłaczające przygnębienie.

— Przez lata tu przychodziłem.

Spojrzał na Nicka pytająco. Przecież nie zdał mu jeszcze żadnego pytania, a ludzie nie zwykli mu się żalić z własnej, nieprzymuszonej woli. Jednak syna Apollina nie zwracał na Dylana uwagi. Wyglądało na to, że mówił bardziej do siebie niż do niego. Jego głos był nieobecny, odległy, jakby ponownie przeniósł się w przeszłość i przed oczami widział młodszą wersję siebie, stojącą w miejscu, w którym obecnie on się znajdował.

— Spędzałem tu długie godziny, w milczeniu oczekując na mojego ojca. Gorliwie wierzyłem, że wreszcie przybędzie, jeśli tylko wytrwale będę na niego wyczekiwał. — Nerwowo przestąpił z nogi na nogi, a deski żałośnie jęknęły pod ciężarem jego ciała, brzmiąc jak zbolałe skomlenie rozczarowanego dziecka. — Nigdy się nie pojawił. — Westchnął i spojrzał na Dylana. Sam nie rozumiał, dlaczego w ogóle mu to mówił. — Niedawno się dowiedziałem, że ojciec mnie obserwował przez cały ten czas, gdy tu przychodziłem. Czekał tylko, aż w jakiś sposób go zawołam, odezwę się do niego, ale ja zawsze uparcie milczałem.

Dylan otworzył ust, by odpowiedzieć, choć sam nie wiedział, co mógłby powiedzieć. W takich sytuacjach człowiek nigdy nie wie, jak powinien się zachować, a zwykłe „przykro mi”, wydawało mu się oklepane i niestosowne. Na jego szczęście Nick nie oczekiwał od niego współczucia ani też żadnego responsu, położył mu dłoń na ramieniu i poprowadził go na samą krawędź sceny.

— Słuchaj, nie wiem, czy miałeś już... osobliwą przyjemność spotkać bogów, ale...

— Przedstaw mnie, Dylan, Nie Odzywaj Się Niepytany, a tak żeby nie wprowadzać chaosu.

— Nick, Zaraz Stracę Wszystkie Zęby. — Jego usta mimowolnie wykrzywiły się w uśmiechu na samo wspomnienie tego zdarzenia, choć wtedy z toporem na karku nie było mu tak do śmiechu. — Widzę, że również miałeś zaszczyt zostać osobiście tytułowanym przez Ariannę?

— Spotkałem już Hefajstosa.

— To chyba była jedyna dobra rada, jaką Arianna ci w życiu udzieliła. Usiądź tam — wskazał na pierwszy rząd na widowni — i się nie odzywaj. Póki będziesz milczał, ojciec nie będzie zwracał na ciebie uwagi. Pamiętaj, że wiele bogów nie wygląda ani nawet się nie zachowuje, jak na ich status olimpijczyka przystało, ale nigdy nie zapominaj, że mogą cię zamienić w karalucha i rozdeptać. Pan D. jest w tym specjalistą.

— I co teraz?

— Kazałem ci przecież milczeć!

Obrzucił Dylana piorunującym spojrzeniem. Stanął na środku sceny i odetchnął głęboko. Cholernie się denerwował, bogowie wiedzą tylko czym, ale żaden z relaksacyjnych sposobów, jakie zdążył dotychczas poznać, nie pomagał mu zapanować nad drżącymi dłońmi ani sercem obijającym mu się o żebra.

— Ojcze, wiem, że mnie słyszysz. Wiem, że jesteś zajęty i wiem, że nie powinienem, ale pilnie potrzebuję twojej pomocy.

Odczekał kilka zdających się trwać całe wieki sekund i rozejrzał się po scenie. Z zawodem stwierdził, że nic się nie zmieniło. Zalała go fala rozczarowania i rozgoryczenia. Nie był nawet wściekły na ojca — dobrze poznał się na kapryśnej, przewrotnej naturze bogów — tylko na samego siebie, gdyż to jego porażka była wyrokiem śmierci dla Arianny. Niespodziewanie, gdy już w myślach za to doznane upokorzenie wieszał się na sznurze konopnym, za plecami usłyszał jakiś szmer. Zerknął za siebie przez ramię i wytrzeszczył oczy ze zdumienia na widok swojego ojca. Jednak to nie sama obecność Apolla tak zdziwiła jego syna, tylko raczej jego kuriozalny, wyciągnięty jak ze średniowiecza strój.

— O! Julio, jeśli miara twej radości, równa się mojej, a dar jej skreślenia, większy od mego: to osłódź twym tchnieniem powietrze i niech muzyka ust twoich objawi obraz szczęścia, jakie spływa na nas oboje w tym błogim spotkaniu. — Nick nierozumnie wzruszył ramionami, gdy napotkał sugestywne spojrzenie ojca. — Teraz twoja kolej, synu.

— Nie będę grał Julii! — prychnął, oburzając na samą sugestię, że miałby wcielić się w damską rolę.

— Niech będzie. — Apollo wywrócił oczami, zniknął i pojawił się po przeciwnej stronie, owinięty szalem i z peruką na głowie. — Miłość, słowo, czucie bogatsze w osnowę niż w słowa, pyszni się ze swojej wartości, nie z ozdób, żebracy tylko rachują swe mienie. Mojej miłości skarb jest tak niezmierny, że i pół sumy tej nie zdołam zliczyć.

— Ojcze, proszę cię — wtrącił Nick, nim Apollo zdążył po raz drugi wcielić się w rolę Romea. — Możemy porozmawiać?

— Jasne. O co chodzi?

Apollo ponownie rozpłynął się w powietrzu, by po kilku sekundach pojawić się w tym samym miejscu w zupełnie innym stroju. Tym razem postawił na szykowny ubiór w kolorze zgniłej zieleni prosto z żołnierskich koszar: spodnie khaki i podkoszulek. Całość dopełniały ciężkie buciory, pas jak na granaty i nieśmiertelnik na szyi. Bandanka na czole utrzymywała jego włosy z dala od oczu, a biel jego zębów gryzła się z czarną farbą na jego policzkach.

— Na brodę Hadesa! Gdzieś ty był?

— Na polowaniu, oczywiście. Mówiłem, że jestem zajęty. — Nick bezwiednie przytaknął głową. Nie chciał zagłębiać się w szczegóły, ale jak jego ojciec był na polowaniu, jeśli nawet nie miał przy sobie broni? Czyżby te wszystkie potwory obijał pięściami po pyskach? — Co się stało?

— Nie mów, że nie wiesz.

— Oczywiście, że wiem! Chcesz wybielić zęby, ale matka ci nie pozwala, twierdząc, że jesteś za młody!

— Właś... zaraz, że co? — Spojrzał na szelmowsko wyszczerzonego Apolla. Gdyby wszyscy mieliby takie uśmiechy, stomatolodzy musieliby szukać nowej profesji! — Skąd ci to przyszło do głowy? Zresztą nieważne, nie chcę nawet wiedzieć. Muszę odnaleźć Ariannę.

— Chcesz jej w końcu wyznać, co ci leży na sercu? Najwyższa pora! Myślałem, że już nigdy się tego nie doczekam.

— Chcę, żeby żyła — burknął zażenowany Nick. Nie chciał rozmawiać o swoich uczuciach, zwłaszcza z ojcem i to w towarzystwie tego śmiertelnika. — Ale nie mogę jej pomóc, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Ojcze, jesteś jedną osobą i pewnie też bogiem, który może coś widział.

— Może coś widziałem. — Apollo uśmiechnął się przebiegle, dla większego dramatyzmu zniżając głos do szeptu. — Może coś widziałem w Prospect Park na Brooklynie od strony Parkside Ave. Przecznicę dalej znajduje się taka super knajpka z kuchnią karaibską!

— Powiedziałeś o tym komuś?

— Bogowie, Nick, przecież wszyscy o niej wiedzą!

— Nie mówię o kuchni karaibskiej! — Nick aż sapnął z rozdrażnienia. Ignorancja bogów za każdym razem była tak samo irytująca. — Czy Zeus o tym wie?

— Życie mi miłe — powiedział nieśmiertelny facet! — Ostatnio Staruszek jest w wybitnie parszywym humorze i wali piorunami w każdego, kto zbliży się do niego na odległość dwóch metrów, a moja fryzura jest szczególnie wrażliwa na ten przeklęty prąd.

— Arianna się ucieszy, gdy się dowie, że wyżej wyceniłeś swoje włosy niż jej życie. — Apollo zrzedła mina i wyglądał nawet na odrobinę zawstydzonego swoimi słowami. Nick uznał to za niebywały progres, bo bogowie to takie wyrośnięte, wieczne dzieciaki, które ciężko przymusić do przemyślenia ich karygodnego zachowania. — A ona była gotowa wyrzucić Luke'a za burtę, by bronić twojego imienia.

— Nie wiedziałem, że to ona. Ot co, heros zmagający się z grupą potworów. — Entuzjastycznie wzruszył ramionami, powtórnie przechodząc w tryb beztroskiego boga, dla którego życie półbogów stanowiło jedynie formę przejściowej rozrywki. — Nic nadzwyczajnego, nie takie rzeczy już widziałem. Gdybyś żył tyle lat co ja, to byś wiedział, o czym mówię. Dopiero później, gdy Staruszek omalże rozniósł Olimp, uświadomiłem sobie, czego byłem świadkiem, ale na działanie było już za późno.

— Dziękuję, ojcze. Muszę iść.

— Poczekaj, synu. — Nick zatrzymał się i nierozumnie spojrzał na ojca. Dowiedział się tego, co potrzebował, nie mógł więcej tracić czasu. — Nie wiem, co dokładnie tam się znajduje. Dziadulo użył mocnych, pradawnych zaklęć, które nie pozwalają nam — bogom — nawet tam się zbliżyć.

— Byłeś tam?

— Owszem, znaczy chciałem, ale nie mogłem podejść. Jednak wy, herosi, możecie chodzić i robić, co chcecie. Musisz być ostrożny. — Nick uśmiechnął się dumnie, gdy Apollo położył mu dłoń na ramieniu. Czekał na ten dzień, odkąd dowiedział się, kim był i kto był jego ojcem. — Dziadulo jest w pobliżu i na pewno nie jest sam. Nie daj się zabić, mój synu.

— Postaram się, ojcze.

— I uratuj Ariannę, nie tylko jesteś jej to winien, ale również dzięki temu zyskasz wdzięczność Zeusa, a to zawsze jest potężny przywilej dla każdego herosa.

— Gdyby go tylko obchodziło, co się nią dzieje.

— Obchodzi, bardziej niż powinno i jest skłonny to przyznać. Dlatego jest taki wściekły. Nie dość, że zniknęła jego córka, to dodatkowo on, najpotężniejszy z bogów, władca Olimpu, jest kompletnie bezradny, a nie ma nic gorszego niż bezsilność.

— Skąd ja to znam? — mruknął do siebie Nick. Przecież nim tu przyszedł, sam czuł się sfrustrowany przez swoje zagubienie i bezczynność. Jak nikt inny mógł zrozumieć Zeusa. — Jeszcze raz dziękuję, ojcze.

— Niech bogowie ci sprzyjają. Na mnie możesz liczyć i na kilku innych pewnie też. — Apollo stanął na krawędzi sceny, uniósł ręce jak do błogosławieństwa i uśmiechnął się, jakby pozował na okładkę Forbsa. — Byliście wspaniali, dziękuję, dobranoc!

— Co ty robisz? — Spojrzał z powątpiewaniem na ojca. Teoria z udarem słonecznym coraz bardziej nabierała sensu. — Przecież nikogo tu nie ma.

— Jak to nie? Przyjrzyj się jeszcze raz!

Nick westchnął ze zrezygnowania, odwrócił się w stronę widowni i prawie nie dostał zawału. Bo faktycznie wszystkie miejsca były pozajmowane, a do tego przez setki rozczochranych, podekscytowanych Dylanów w tej śmiesznej czapce z pomponem na głowie. Przetarł oczy ze zdumienia, a gdy ponownie je otworzył, Apollo zniknął, zabierając ze sobą również stado sobowtórów.

— Dzięki bogom, to tylko iluzja.

— Uwielbiam twojego ojca! — Dylan zerwał się na nogi i z ekscytacji klasnął w dłonie. Milczał niewyobrażalnie długo jak na jego standardy, teraz musiał nadgonić straty. — Czy mogę jeszcze kiedyś go spotkać? Chciałbym...

— Pośpiesz się. — Nick machnął na niego ręką, powstrzymując wylew setek niepotrzebnych słów. — Nie mamy całej wieczności, musimy iść, nim... — Urwał, słysząc odgłos zbliżających się kroków rozbrzmiewających na korytarzu. Zaklął pod nosem. Wiedział, że nie mogło im się wszystko udać tak łatwo. — Pięknie, tego nam brakowało! Mam nadzieję, że masz w skarbonce śwince kasę na kaucję?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro