Rozdział 38
— Idź sobie!
Człowiek mały wzrostem, ale za to wielki pewnością siebie, zastąpił Ariannie wejście do Wielkiego Domu. Nie był dla niej zbytnio wymagającym przeciwnikiem, w ostateczności zawsze mogła go przeskoczyć, ale nowy zastępowy domku Apollina — dziwnym sposobem — kurczył całą jej odwagę jednym wilczym spojrzeniem.
— Nie wpuszczę cię do środka. — Michael Yew położył rękę na framudze drzwi, zagradzając przejście niczym kolejowy szlaban. — Nie możesz tu tyle razy przychodzić.
— Przyszłam sprawdzić, czy Nick już się obudził. — Zacisnęła dłonie w pięści, czując, jak prąd łaskocze ją w skórę. Ten krasnal aż prosił się, by naelektryzować mu włosy! — Może coś się zmieniło od mojej ostatniej wizyty?
— Powiedz mi... — Michael westchnął ze zniecierpliwienia. Był zastępowym od kilku dni, a już zaczynał żałować, że w ogóle zgodził się na przyjęcie tej niewdzięcznej posady. Zarządzanie nieusłuchanym rodzeństwem wcale nie było takie zabawne, jak mu się początkowo wydawało. — Co się może zmienić w ciągu pięciu minut?
— Wszystko. Można na przykład kogoś zamordować.
— Arianno. — Uprzejmy głos Chejrona wybawił przerażonego chłopaka od odpowiedzi. Michael skinął głową do centaura i zniknął w odmętach domu, do którego ona nie miała wstępu. — Wiem, że się martwisz, ale twoje wizyty mu nie pomogą, a tylko przeszkadzają pracującym uzdrowicielom.
— A-ale... — Zamilkła. Chejron miał rację, a ona nie mogła wymyślić żadnego rozsądnego argumentu, by podważyć jego słowa. — Rozumiem. Pójdę sobie znaleźć jakieś zajęcie na uboczu, by nikomu nie przeszkadzać nawet oddychaniem.
— Myślę, że kilkudniowy pobyt w domu dobrze ci zrobi. — Arianna spojrzała na niego nierozumnie. Ostatnio, gdy pomyślała o „domu”, wyrzuciło ją na drogę 25A. Teraz była już bardziej przezorna w doborze własnych myśli. — Dzwoniłem do twojej mamy, przyjedzie po ciebie w południe.
— Pójdę się spakować.
Po głębszej analizie uznała, że towarzystwo nudnych i normalnych śmiertelników będzie dla niej miłą odmianą po długotrwałym przebywaniu w świecie pełnym bogów, potworów i samych problemów. Wprawdzie w domu, tym prawdziwym, w którym się wychowała, nie była od ponad roku. Tęskniła za swoim pokojem, wieczornymi pogawędkami z matką przy kubku gorącej czekolady, a w szczególności za Dylanem, jego przesadnym optymizmem i wiecznym podekscytowaniem. Potrzebowała właśnie kogoś takiego, kto odwiedzie ją od czarnych myśli. Poczucie winy miażdżyło ją niczym prasa hydrauliczna. Nie mogła znieść samej siebie, wręcz brzydziła się własnych czynów oraz umiejętności, którymi jeszcze nie tak dawno się chełpiła i gdyby nie świadomość, że po śmierci nie czeka ją nic przyjemnego (wujaszek Hades o to zdba) już dawno ze sobą by skończyła, choć pewnie nawet to by jej nie wyszło. Tak, powrót do domu był doskonałym pomysłem. Tutaj i tak nikt jej nie potrzebował, wręcz jej nieobecność będzie jak zaczerpnięcie świeżego powietrza po zbyt długim przebywaniu pod wodą.
— Powiadomcie mnie, gdy Nick się obudzi albo gdyby mu się... — Te słowa nie chciały przejść jej przez gardło. Nie dopuszczała do siebie nawet myśli, że syn Apollina mógłby się już nigdy nie obudzić. Nie wybaczyłaby sobie tego. W końcu to z jej winy był nieprzytomny. — Powiadomcie mnie.
Punkt dwunasta Bethany zaparkowała nowiuśkim, błyszczącym jak nagrzana blacha słonecznego rydwanu autem u podnóża Wzgórza Herosów, niecierpliwie wyczekując nadejścia spóźnialskiej córki. Arianna jak na złość miała najwięcej spraw do załatwienia tuż przed wyjściem, przez co punktualne stawienie się w wyznaczonym miejscu było dla niej czymś niemożliwym do zrealizowania. Rzuciła plecak, wypchany rzeczami, jakich nie znajdziemy w wyposażeniu przeciętnego nastolatka, na tylne siedzenie, a ona sam usiadła w fotelu pasażera.
— Nie chcę tego słuchać — mruknęła Arianna, zapięła pasy, choć z jej przypadłością wychodzenia cało z opresji prawdopodobieństwo, że zginie akurat w wypadku samochodowym, było bliskie zeru, i wymownie spojrzała na matkę, która już otwierała usta, by się odezwać. — Nie chcę.
— Nawet nie wiesz, co chciałam powiedzieć.
Bethany odpaliła silnik, nawróciła i wyjechała na bitą drogę oznaczoną numerem 3-141. Nie spojrzała na córkę, choć mogło mieć to coś wspólnego, z tym że prowadziła auto, ale to oschłe powitanie po tak długiej rozłące raczej nie było powodem do zadowolenia.
— Oczywiście, że wiem! To, co Chejron powtarza mi od kilku dni. — Odwróciła się w stronę okna, ale nawet tam prześladowało ją zasmucone oblicze matki odbijające się w szybie. — A ja nie chcę tego słuchać, bo gdyby nie moja naiwność i głupota, to Nick nie leżałby tam teraz.
— Dobrze cię widzieć, Arianno. Cieszę się, że wreszcie wracasz do domu.
To były ostatnie słowa, jakie matka do niej wypowiedziała tego dnia. Resztę podróży przebyły w milczeniu. Arianna czuła się podle tym, jak potraktowała matkę, ale duma — ta sama, która nieustannie skracała jej życie o kilka minut — nie pozwalała jej na wyduszenie z siebie przeprosin. Ale próbowała! W głowie układała kwieciste zdania, ale każde brzmiało dla niej żałośnie i uwłaczająco, dlatego wszystkie jej próby ukończyły się tak samo: pochmurnym zmarszczeniem brwi i prychnięciem z oburzenia, co z kolei Bethany odbierała jako godne pożałowania przejawy niedojrzałości córki.
— Matko — odezwała się Arianna, zagrzebawszy całą swoją wyrośniętą jak ciasto drożdżowe dumę trzynaście metrów pod ziemią wraz z innymi przywarami, które tak perfidnie utrudniały jej wypowiedzenie dwóch prostych słów.
Bethany zaparkowałam auto na Lake Avenue, wyłączyła silnik i wyciągnęła kluczki ze stacyjki. Przez trzy i pół sekundy milczenia, podczas których pozornie podziwiała logo Lexusa na kierownicy, oczekiwała na dalszą wypowiedź córki, ale program Arianna.exe ponownie przestał działać, dlatego zgarnęła swoją torebkę i opuściła pojazd.
Arianna westchnęła z pożałowania dla własnej marnej egzystencji i poczłapała do domu. Cisnęła plecakiem pod ścianę, a tak na wszelki wypadek, gdyby w pośpiechu musiała się stąd ewakuować, i rozejrzała się po dobrze znanym jej mieszkaniu. Niewiele się tu zmieniło podczas jej nieobecności. W powietrzu wciąż dało się wyczuć rozkoszny zapach świeżo parzonej kawy o poranku, witający ciepło przybyszy niczym odźwierny w hotelu. Pary damskich butów na wszelką możliwą okazję, jaka tylko może przytrafić się człowiekowi, stały pod ścianą jak żołnierze na dziennym apelu. Szkolny plecak Dave'a smutno leżał na środku podłogi, zapomniany i omijany przez pozostałych członków rodziny do czasu aż znów będzie potrzebny.
Dave był już prawie dorosły i w jego przypadku wiek nie był tylko nic nieznaczącą liczbą w dowodzie. Arianna słyszała, że jej przybrany brat kąpał się już pięć razy w tygodniu, czesał włosy, a ponadto — trzymajcie się mocno w fotelach, bo to, co teraz usłyszycie, może być dla Was szokiem — używał dezodorantu i przebierał się nawet do dwóch razy dziennie. Rzadko bywał w domu, porzucił komiksy i gry komputerowe na rzecz wyjść z przyjaciółmi i koszykówki. Nie wiem, skąd wzięła się ta koszykówka, jeżeli jedynym sportem cieszącym się zainteresowaniem w ich rodzinie były od niepamiętnych czasów biegi do uciekającego autobusu.
— Wcześnie wróciłyście. Jak było...
Olivier podniósł wzrok znad kancelaryjnych dokumentów, uśmiechnął się do pasierbicy, ale wyłapując ostrzegawcze spojrzenie małżonki, ochoczo powrócił do wertowania wymysłu samego diabła — uzasadnienia wyroku sądu pierwszej instancji — które jeszcze przed chwilą miał ochotę zdeptać i wyrzucić przez okno albo raczej spalić (ochrona interesu klienta jedynym jego priorytetem), a dopiero potem wyrzucić.
Bethany umyła w tym czasie ręce i zabrała się do przygotowania obiadu, którego zapach tłamsił nawet wszechobecny aromat kawy. Arianna była wdzięczna za tą ciszę. Nie miała ochoty na rozmowę o błahostkach, o wiele bardziej wolała się ogłupić reklamami lecącymi w telewizji. Panujący sielski spokój był jedynie wstępem do nadchodzących atrakcji.
— To, co dziś jemy na obiad?
Znajomy głos rozbrzmiał w przestrzeni, dochodząc zewsząd i znikąd. Dopiero potem, gdy wypowiedziane pytanie wciąż brzęczało w uszach zdezorientowanych domowników, rozległ się grzmot, błysnęło oślepiające światło i na środku pomieszczenia pojawił się Zeus. Wyglądał dość niecodziennie, jakby wrócił z poligonu albo sklepu ze sprzętem militarnym. Miał na sobie spodnie khaki wpuszczone w skórzane martensy, sięgające połowy łydek niczym porządne greckie sandały, oraz obcisły podkoszulek. Arianna nie sądziła, że w garderobie ojca można znaleźć takie ekstrawaganckie stroje. Wiedziała, co mówiła. Nie tak dawno została zmuszona do wyprasowania wszystkich jego garniturów, gładkich, prążkowanych i bogowie wiedzą jeszcze jakich.
— Ktoś ty? — zapytał Olivier.
Ułożył przeglądane papiery w pedantycznie równym stosiku, podniósł wzrok i spojrzał pytająco na nieproszonego przybysza w jego domu. Bardzo nie lubił, gdy goście nie używali dzwonka ani nie pukali do drzwi, a tym bardziej bezczelnie materializowali się na środku jego salonu. To było niegrzeczne i nieuprzejme.
— Na mnie! — Zeus wyrzucił ręce w powietrze i pretensjonalnie spojrzał na osłupiałą Bethany, jakby chciał jej powiedzieć: „naprawdę wyszłaś za kogoś takiego?!”. — Nie widzisz podobieństwa do tych waszych muzealnych monumentów? — Zastygł w bezruchu w groteskowej pozie, jak te wszystkie kamienne rzeźby, ale zaraz lekceważąco machnął dłonią i ponownie skupił się na rozmówcy. — Masz rację, na żywo jestem niepomiernie przystojniejszy!
— T-ty j-jesteś... Zus!
Oblicze Oliviera śmiertelnie pobladło, ale raczej nie zdawał sobie sprawy, że przekręcenie imienia władcy Olimpu mogło być bardziej bolesne w skutkach niż jego nieuprzejmość.
— Nie no, nie wierzę! — Cały budynek zadrżał w posadach od nagromadzonej wokół Zeusa energii. Od eksplozji dzieliła ich maciupeńka iskra, o którą nie było szczególnie trudno w przypadku Gromowładnego. Ten to nawet o koktajlową słomkę w niewłaściwym kolorze się wkurzał. — Śmiertelnicy już różnie mnie nazywali, ale Zakład Ubezpieczeń Społecznych to już szczyt ludzkiej głupoty!!
— Panie, błagam, przebacz mu. — Arianna wyskoczyła z fotela jak wystrzelona ze scytyjskiego łuku, stanęła przed Zeusem i zgięła się przed nim z szacunkiem w parodii pokłonu. Jakoś nigdy jej to nie wychodziło. Guwernantka wychłostałaby ją za to linijką. Gdyby takową miała. — Twoja potęga go onieśmiela i nie wie, co plecie.
— Dobrze. — Rozpogodził się jak aura na zewnątrz. Zniknęły chmury, grzmoty, burze i inne dziwaczne zjawiska pogodowe. Zeus uwielbiał przytłaczać innych swą wspaniałością. — Na pewno o to chodziło.
— Co tu robisz, Zeusie?
Dźwięczny głos Bethany nie pasował do zaistniałej sytuacji pełnej elektryzującego napięcia, ale w niewyjaśniony jak okoliczności śmierci Kennedy'ego sposób jej nadludzki spokój ukoił gniew Zeusa, co nawet jego zaskoczyło. Zazwyczaj pomagał mu trzask piorunem piorunów w jakiegoś nieszczęśnika, a tu proszę, obeszło się bez przemocy, tabletek na uspokojenie i przypadkowych ofiar. Nie wiadomo, czy zaskoczyła go skuteczność tej metody, czy raczej przeraziła świadomość, że tak łatwo uległ wdziękowi śmiertelniczki, ale miał taką minę, jakby co najmniej kazano mu wysłuchiwać zrzędzenia Hery przez całą wieczność.
— Ariadno, musimy porozmawiać.
Chciała protestować, pikietować, zgłosić veto i wnieść przeciw, a nawet przywiązać się do kanapy jak ekolodzy do drzewa, byleby tylko postawić na swoim. Rozmowa z ojcem była ostatnim, czego teraz potrzebowała, ale że to był Zeus, a ten gościu nie przyjmował odmowy ani nie tolerował żadnych przejawów nieposłuszeństwa, pokornie przytaknęła głową i poczłapała za nim w stronę jej nowego pokoju.
Po latach próśb, gróźb, jęków i stęków wreszcie otrzymała lokum na własną wyłączność. Bethany uznała, że nie może dłużej gnębić Dave'a obecnością Arianny i przeniosła ją do małego pokoiku, dotychczas pełniącego funkcję całorocznego składu rzeczy bezużytecznych i nieprzydatnych. Oczywiście sama musiała tam posprzątać, przekopać się przez stos niepotrzebnych rupieci, zapakować je i wynieść na śmietnik, a że ostatni raz była tu ponad rok temu, nie zdążyła jeszcze tego zrobić.
— Ciekawy wystrój, taki... — Zeus ogarnął wzrokiem panujący rozgardiasz, zmierzył zakurzone zabawki stojące w kącie i ponownie spojrzał na swoją zażenowaną córkę. Rozczochrane lalki i niepełnosprawne misie nieco łagodziły jej wizerunek niezrównoważanego pogromcy podziemnych uciekinierów. — ...chaotyczny. Usiądź.
Podobnie jak podczas pierwszej wizyty Zeus wyciągnął wypasiony fotel z uchwytami na napoje chyba z kieszeni i usiadł na swoim „tronie na wszystkie okazje”, na środku pomieszczenia. Przedmioty, które jeszcze przed chwilą zalegały na podłodze niczym nowoczesny dywan dla leniwych, magicznie przeniosły się pod ścianę, tworząc najbardziej niestabilną wieżę na świecie, która nie miała prawa runąć. Zeus nie dał jej na to pisemnego upoważnienia.
— Skąd ten strój? — Arianna oparła się plecami o ścianę i założyła ręce na piersi, starając się nie wyglądać jak ci wszyscy dresiarze spod bloku, którzy tyle czekają, aby ktoś ich sprowokował. — Panie? — dorzuciła po chwili namysłu. Jedno słowo, a mogło tyle zdziałać.
— Byłem na olimpijskim poligonie — odrzekł Zeus. Arianna nie wiedziała, że coś takiego istnieje, jej ojciec pewnie też nie, ale jego słowo było prawem, dlatego bogowie, a w szczególnie Ares, mogli się już cieszyć prywatnym terenem do ćwiczeń wojskowych. — Oglądałem ostatnio taki film, w którym była banda komicznych śmiertelników. Ciągle się darli, wymachiwali plastikowymi patykami i doprowadzali mnie do szału, ale wdzianka mieli fajne, więc poszedłem je wypróbować.
— Zabrali ci lustro w komnacie?
— To co innego, gdy bomby spadają ci na głowę, otacza cię dzicz, a zewsząd atakują cię wrogowie.
Zeus podskoczył w miejscu, jakby co najmniej siedział na minie-pułapce i obrzucił badawczym spojrzeniem wszystkie cztery ściany, jak gdyby była to kolejna gra komputerowa przeniesiona do jego własnego, stworzonego na potrzebę chwili świata.
— Ojcze, nadchodzi wojna, a ty bawisz się w Battlefield, China Rising?
Zdeprymowana mina Zeusa była bardziej groteskowa niż całe jego zachowanie, ale Arianna zachowała powagę kamiennej mogiły. Nie chciała się w niej znaleźć przedwcześnie.
— Nawet nie wiesz, jaka to świetna zabawa — prychnął Zeus. — Nie masz za złamaną drachmę wyobraźni.
— Wybacz, ale jakoś nie mogę sobie wyobrazić, jak potężny władca Olimpu skrada się przez amazoński busz z karabinem w ręce, strzelając bogowie wiedzą do czego!
— Masz z tym jakimś problem?
Niebezpieczny błysk, który przeciął błękitne tęczówki Zeusa, był wystarczającym powodem do zakończenia tej bezsensownej dysputy i skutecznym przypomnieniem, z kim Arianna miała do czynienia. Z wyrośniętym, wiecznym dzieckiem, którego ojciec nie połknął w dzieciństwie, matka nigdy nie dała mu klapsa, a próby przemówienia mu do rozsądku mogły, ba! na pewno, by się skończyły wyjątkowo nieszczęśliwie i pechowo dla takiego farysa.
— Skądże. — Pokręciła przecząco głową. Trzeba wiedzieć, kiedy się wycofać, a Zeus i tak miał do niej nadzwyczaj dużo cierpliwości. — Na drugi raz uważaj tylko na jadowite węże i udanych łowów!
— Jeszcze jedno takie słowo i to na ciebie będę polował następnym razem, Ariadno — rzucił oschle Zeus. Zupełny brak entuzjazmu Arianny wymazał cały jego dobry humor jak gąbka szkolną kredę z tablicy. — Co się wydarzyło w Obozie Herosów?
— Dionizos wszystko ci powiedział? — mruknęła posępnie Arianna.
Naiwne wierzyła, ze Pan D. zachowa pozyskane wiadomości dla siebie. No cóż, nadzieja matką głupich, ale nie powinno nas to dziwić. Mało to niepodważalnych dowodów na swoją głupotę dała nam córka Zeusa?
— Myślałaś, że nie zauważę takiego perwersyjnego wygięcia atmosfery? To moja domena, moje królestwo i moja... córka. Co tam się stało?
Arianna nie mogła mieć mu za złe, że próbował odgrywać przypisaną mu przy jej urodzeniu rolę. Nie był dobrym ojcem i nikt nie miał do tego żadnych wątpliwości, ale mimo to siedział teraz tu przed nią, z miną wyrażającą wielkie nic, bezwiednie gładził swoją równo przystrzyżoną brodę i niecierpliwie czekał, jakby jego obecność nie była niczym dziwnym ani zaskakującym.
— Mam poważny problem — oświadczyła śmiertelnie poważnie i zaskakująco szczerze. Naga prawda, bez żadnego sarkazmu i ironii. — Kro... dziadek znalazł we mnie słaby punkt i to dosłownie w środku mnie, a ja nie jestem w stanie się przed nim bronić.
— Dlaczego?
— Bo broń, którą dotychczas skutecznie używałam, okazała się bezużyteczna przeciw niemu.
— Jaka broń?
Arianna mentalnie przewróciła oczami. Liczyła, że ominie ją to niewygodne pytanie, lecz ponownie jej płomienne nadzieje wypaliły się błyskawicznie niczym zapałka.
— Mój gniew — wyznała niechętnie.
Oderwała wzrok od twarzy ojca i spojrzała na swoje wierne towarzyszki niedoli. Znoszone tenisówki przeszły z nią cały Labirynt Dedala, przeżyły czystkę gumisiów, odwiedziły dno oceanu i zwiedziły Podziemie. Miały bardziej burzliwą historię niż połowa herosów!
— Kierując się gniewem, nie jesteś o wiele więcej warta niż on — powiedział twardo Zeus, jakby nie chciał pozostawić wątpliwości, czyje postępowanie go rozczarowało. — Nienawiść dodaje sił, pomaga osiągnąć cel, ale sprawia również, że przestajesz dostrzegać to, co w życiu jest najważniejsze. Zapominasz, kim jesteś i zatracasz się w ułudzie zniekształconego świata.
— Nie mogę nic z tym zrobić...
— I to jest twój największy problem. — Zeus zerwał się z miejsca wraz z silnym podmuchem wiatru, który prawie nie wgniótł Arianny w ścianę. Jednak to rozczarowanie pobrzmiewające w głosie ojca zabolało ją bardziej niż wszelkie cielesne obrażenia, które kiedykolwiek odniosła. — Rezygnujesz, zamiast walczyć. Gra toczy się dalej, póki na planszy wciąż stoi król, ale on nie zwycięży bez wsparcia pionków.
— Ojcze, ja skrzywdziłam... — Głos jej się załamał. Te słowa nie chciały ponownie przejść jej przez gardło. Były trudne i bolesne niezależnie od upływu czasu.
— Tego wyszczekanego dzieciaka? — podsunął Zeus, unosząc jedną brew w niezrozumiałym dla Arianny geście. Wyglądało na to, że on również zaliczał się do tej kolosalnej grupy osób, zwanej „wszystkimi”, do której ona nie została zaproszona.
— Skąd wiesz?
— Apollo ostatnio nie mówi o niczym innym. Ciągle powtarzał, że cię... czekaj, jak on to powiedział? Ach tak, że cię roztopi.
— Roztopi?
Arianna zmarszczyła brwi w konsternacji. Nie była to groźba, której mogła się obawiać. Była raczej śmieszna i niedorzeczna niźli poważna. Zresztą z jej niespotykaną przypadłością nawet bogowie coś by sknocili przy próbie uśmiercenia jej. Wyczerpałby się prąd w piorunie piorunów, zmarli ogłosiliby tygodniowy strajk albo coś w tym rodzaju. W jej przypadku nawet śmierć byłaby splotem nieoczekiwanych wypadków niż zaplanowanym czynem.
— Ciśnie tobą w stronę tej żółtej kuli, którą śmiertelnicy zwą słońcem.
— I dlaczego tego nie zrobił?
Wbrew pozorom na ustach Arianny pojawił się głupawy uśmiech. Jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić jak bóg w postaci przystojnego nastolatka chwyta ją za fraki i ciska nią w stronę wschodzącego słońca, a jego żar roztapia ją jak woskowe kredki. Trzeba przyznać, że miałaby malowniczy koniec z ostatnim pięknym widokiem na budzący się świat do życia.
— Stwierdził, że jednak cię lubi. — Zeus spojrzał na córkę takim wzrokiem, jakby nie rozumiał, o czym Apollo mówił. Zazwyczaj spotykał się z niekończącymi się zarzutami, oskarżeniami i zażaleniami na jego nieusłuchaną córkę, a tu proszę, taka miła odmiana! — Uznał, że w inny sposób odpłacisz mu za tę zniewagę.
— Cóż za braterska wspaniałomyślność!
— Ariadno. — Ostry głos Zeusa ponownie przypomniał jej, że tonęła po uszy w tarapatach. — Zbliża się wojna, sama dobrze o tym wiesz. Pomniejsze bóstwa odwracają się przeciw nam, wrogów przybywa nam z dnia na dzień i nie mogę pozwolić, by potencjalna broń, która może przesądzić o losach zachodniej cywilizacji, wpadła dodatkowo w ich ręce, rozumiesz?
— Tak, ojcze — przytaknęła głową w geście przyjęcia informacji, choć raczej nie była zagorzałym zwolennikiem eliminacji kłopotliwych jednostek. Trzepnięcie jej piorunem piorunów mogło rozbawić tylko Pana D.
— Przemyśl wszystko, co ci powiedziałem i pamiętaj, to kim naprawdę jesteśmy, określają nasze czyny, a nie słowa.
Zeus zniknął w błysku rażącego światła, a jedynym śladem po jego wizycie był gryzący zapach ozonu w powietrzu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro