Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. Changes

Miasto Flagstaff w północnej części stanu Arizona było sennym, niczym nie wyróżniającym się miejscem jakie można minąć na trasie L40, która ciągnęła się aż do stanu Kalifornia. Jedyne czym Flagstaff mogło się poszczycić, było Obserwatorium Lowella, jedno z najstarszych obserwatoriów astronomicznych w Stanach Zjednoczonych. Po za tym nie miało nic szczególnego do zaoferowania. Stanowiło zazwyczaj jedynie przystanek w drodze do Phoenix, stolicy i jednocześnie największego miasta Arizony. Większość młodych ludzi uciekała z prowincji do wielkiego kotła pełnego hałasu i zgiełku, które wabiło swoimi neonami i obietnicami dostatniego życia. Tam, gdzie inni kierowali się ku południu, zostawiając za sobą największe cuda przyrody, on zapakowawszy zakupy na tylne siedzenie swojego białego wozu, ruszył w przeciwnym kierunku. 

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, sprawiając iż półpustynny krajobraz Arizony pokrył się fioletem i czerwienią. Miał przed sobą niewiele ponad półtorej godziny drogi. Jego celem był Rezerwat Hopi, który od niemal siedmiu lat stanowił coś na wzór domu. O tym, który opuścił, starał się nie myśleć. 

Sunąc po szerokiej dwupasmówce, jego wzrok co jakiś czas przyciągały skaliste wzgórza, które mimo wszystko nie mogły się równać z Monument Valley. Czerwone, wysokie formy skalne, będące pozostałością po morzu sprzed ponad dwustu milionów lat, skutecznie przyciągały turystów, oraz filmowców. Jemu jednak do szczęścia wystarczał krajobraz, który dla wielu wydałby się nudny i monotonny. Kamieniste, półpiaszczyste równiny zdobiły wysokie kaktusy, oraz ubogie kępy suchych traw. Mimowolnie pomyślał o tym, jak bardzo różnił się ów widok od miejsca w którym się urodził i wychował. Czasami, w chwilach tak rzadkich jak ta, pozwalał sobie na wspomnienia. Przed jego oczami nagle pojawiał się deszczowy las, osnuty niemal nieznikającą, mlecznobiałą mgłą. Wciąż potrafił przypomnieć sobie zapach ogrodu po deszczu, w myślach słyszał szelest mokrych liści poruszanych chłodnym, orzeźwiającym wiatrem. W Arizonie deszcz był rzadkością, a jeśli już się pojawiał, był silny, gwałtowny i pełen trzaskających na oślep piorunów. Nie miał nic wspólnego z delikatnym, trwającym czasami całe dnie, deszczem północnej Anglii. 

Jednak tamten świat, pełen zieleni, rzek i rzeczułek, wilgotnych mgieł, deszczu oraz wiatru, był już tylko wspomnieniem. Tak samo jak ludzie, którzy byli jego częścią. Półpustynne równiny kazały mu wierzyć, że jest w innym świecie. Palące słońce i suche powietrze powoli wypalały bolesne wspomnienia. Kurczowo trzymał się tej myśli i równie mocno zaciskał dłonie na kierownicy wiedząc, że pustynia nie pozbędzie się jednego. Czarnego, rzucającego się w oczy jak neon tatuażu, który wciąż nie pozwalał mu do końca zapomnieć. Był piętnem, oraz przypomnieniem wszystkich rzeczy jakich się przed laty dopuścił. Był brzemieniem, które spaliło wszystkie mosty jakie prowadziły do domu. 

*

Zapadł już zmierzch, gdy zaparkował przed sporych rozmiarów przyczepą kempingową. Keystone Cougar służyła mu za pełnoprawny dom i chociaż w przeszłości nie wyobrażał sobie mieszkać w czymś mniejszym niż dwór, teraz czuł się usatysfakcjonowany mając dla siebie niemal luksusowe, klimatyzowane kilkadziesiąt metrów. Przedsionek zbudował za kupione w mieście drewno, które własnoręcznie pomalował. Wciąż na jego widok czuł lekką dumę.

- Spokojnie, Nero - powiedział do psa, który podbiegł do niego i zaczął podskakiwać na widok swojego pana niosącego torby z zakupami. Zapach świeżego mięsa drażnił nozdrza głodnego zwierzęcia. 

Pies w tych okolicach był rzadkością. Półpustynne stepy ubogie w cień i wodę, nie sprzyjały rozmnażaniu się dziko żyjących watah. Pies był wilczurem z domieszką obcej krwi. Nie ujmowało to jednak jego wyglądowi, a dodawało siły. W tym przypadku skundlenie miało pozytywne skutki uboczne. Draco wciąż pamiętał małego szczeniaka, błąkającego się przy autostradzie. Nie wiedział dlaczego, ale postanowił zabrać ze sobą ledwo żywe stworzenie i poświęcił kolejne miesiące na pielęgnowanie i szkolenie psa tak, by ten pilnował przyczepy i nigdzie nie odchodził, gdy jego nie ma w domu. 

- Trzymaj - powiedział i rzucił w stronę psa olbrzymią, wołową kość, na której wisiało sporo mięsa. Uradowany wilczur w podziękowaniu zamachał ogonem jak śmigłem. 

 Draco minął psa i sięgnął do kieszeni spodni. Zatrzaskując za sobą drzwi rzucił klucze na stół i zaczął rozpakowywać zakupy. Spożywka jak zwykle wylądowała w lodówce, która pożerała niezliczoną ilość prądu. Mimo wszystko nie narzekał. Agregat na ropę i tak był o niebo lepszy, niż siedzenie przy świeczce lub ognisku. Chwycił za ostatnią schłodzoną puszkę piwa i wyszedł przed przyczepę. Wziął kilka łyków i odstawił puszkę na stojący bok wejścia stolik. Po chwili sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął zapaliczkę, oraz napoczętą paczkę Lucky Strike'ów. Zapalił papierosa, wziął głęboki wdech i spojrzał na wieczorne, usłane gwiazdami letnie niebo Arizony. 

Jedno mógł stwierdzić na pewno. Widok Mlecznej Drogi będącej tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki, niezmiennie zapierał mu dech w piersiach. Był to jeden z powodów dla których osiedlił się na obrzeżach rezerwatu Hopi. Późno w nocy, w zależności od dnia, mógł obserwować poszczególne planety i zastanawiać się, czy osiem godzin wcześniej ktoś na drugiej półkuli robił to samo co on w tej chwili. 

Wdech... wydech. Niedopałek papierosa wylądował w nieco przepełnionej już popielniczce. Chłopak uzupełnił psią miskę dużą ilością świeżej wody, chwycił za puszkę z piwem i wszedł do środka zamykając za sobą drzwi. Usiadł na skórzanej kanapie i włączył stojący naprzeciwko telewizor. Salon, mimo iż znajdował się w przyczepie i stanowił całość razem z kuchnią, przedpokojem i wejściem, był dosyć przestronny. Królowały w nim odcienie beżu oraz ciemnego brązu. Widać było, że właściciel musiał wydać na wyposażenie niemałą sumę. 

Prognoza pogody, która właśnie była nadawana na kanale czwartym, nie przyniosła mu zaskoczenia. Kolejny dzień miał być tak samo suchy, upalny i niemal bezwietrzny, jak dzisiejszy. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien podkręcić klimatyzacji, jednak szybko zrezygnował z tego pomysłu. Kolejną podróż po zaopatrzenie planował dopiero za miesiąc i wolał aby tak zostało. Monotonia mijanych dni w pewien sposób działała na niego uspokajająco. Nie działo się nic, co mogłoby zaburzyć ten przewidywalny ciąg jednakowych zdarzeń, więc po kilku minutach wpatrywania się w ekran, zasnął. Obudził się dopiero kolejnego dnia, gdy silne walenie do drzwi przyczepy niemal zerwało go z kanapy na równe nogi. 

*

Przez kilka chwil oceniał sytuację. Pies nie szczekał, więc scenariusze mogły być dwa. Albo jest tak źle, że zwierzę już nie żyło, albo wręcz przeciwnie. Podszedł do okna, lekko odchylił żaluzje i zmarszczył brwi. Wciąż miał na sobie wczorajszy, nieco przepocony t-shirt, ale nie dbał o to. Wyszedł przed przyczepę i zmrużył powieki, gdyż popołudniowe słońce było bezlitosne. Tuż przed nim stali dwaj wysocy, dobrze zbudowani mężczyźni z plemienia Hopi. Ich czarne włosy były długie i spięte w niskie kucyki. Cała reszta była zwyczajna. Tak jak on mieli na sobie t-shirty w nieco spranych kolorach i jasne dżinsy. 

- Byłbym wdzięczny, gdybyś przestał hipnotyzować mi psa - powiedział Draco w stronę jednego z mężczyzn. 

Nero siedział posłusznie przed niższym z Indian o imieniu Kele i wpatrywał się w jego twarz z wyraźnym zainteresowaniem. Raz po raz strzygł uszami, jakby słyszał coś interesującego, jednak z ust mężczyzny nie padło żadne słowo. 

- Ile razy mamy ci powtarzać, że w przeciwieństwie do ciebie nie używamy magii. Nie taką jaką znasz - odparł Kele. 

Wyraz twarzy Dracona zdradzał nieufność. Widok Kele oraz jego starszego brata, Mato, nie zwiastował niczego dobrego. Kontakt z rdzennymi mieszkańcami ograniczał do minimum, zresztą i oni wcale nie pragnęli lepszych stosunków. Wystarczyło, że co miesiąc płacił im należność za możliwość mieszkania na terytorium rezerwatu, do którego normalnie nie miałby wstępu. 

- O tego typu bzdurach możecie porozmawiać później - odezwał się starszy z braci. - Wpuścisz nas do środka, czy będziemy smażyć się na tym słońcu? - zapytał. 

Draco niechętnie otworzył drzwi do przyczepy i puścił niezapowiedzianych gości przodem. Tak jak przypuszczał, nie usiedli na kanapie czy w fotelach, ale stanęli w przejściu. Chłopak przecisnął się między mężczyznami i niby od niechcenia wyłączył ryczący od wczoraj telewizor. 

- Więc, o co chodzi? 

Bracia obrzucili się szybkim spojrzeniem i po chwili głos zabrał starszy z nich. 

- Wczoraj wieczorem nie wróciła do domu wnuczka wodza. 

- To on ma wnuczkę? - zdziwił się Draco, lecz szybko zamilkł. Miny mężczyzn były pełne powagi i gniewu. 

- Jessie pracuje w Prescott, w tamtejszym Walmarcie. Kończy zmianę dokładnie o ósmej, po czym wraca do do mieszkania we Flagstaff. Wiemy, że nie wróciła do domu, gdyż jej współlokatorka zadzwoniła do jej matki, po tym jak nie mogła się do niej dodzwonić i zapytała, czy Jessie przypadkowo nie postanowiła wpaść do rezerwatu. 

- Może pojechała gdzieś z kimś znajomym... - zasugerował Draco wstając. Nie chciał tego mówić wprost, ale uważał, że wnuczka wodza zaszalała i zwyczajnie urwała się ze smyczy. 

- Też tak z początku myśleliśmy, jednak coś nie dawało nam spokoju. Jessie nie jest typem imprezowiczki. Ciężko harowała, by wódz pozwolił jej na pracę oraz studiowanie w Prescott. 

- Zawsze marzyła, by w przyszłości przenieść się do Phoenix - dodał Kele, jednak szybko ucichł z obawy, że powiedział za dużo. 

Społeczeństwo rdzennych Amerykanów było niezwykle hermetyczne i rządziło się swoimi własnymi prawami. Zamknięci w rezerwatach ludzie, wciąż próbowali pogodzić nowoczesność państwa z tradycjami, wiarą i rytuałami, które towarzyszyły im od początku ich istnienia. Draco wiedział tylko tyle ile sam wyczytał z książek i zobaczył, a widział niewiele. Był świadomy, że pomimo iż Indianie stanowili mniejszość etniczną, również sami byli przesiąknięci uprzedzeniami. Cóż, nie było w tym nic dziwnego. Sam doświadczał wyobcowania z ich strony, co prawda pozwolili mu się osiedlić na ich ziemiach, jednak z dala od osad. Niemal na granicy rezerwatu. Był wyrzutkiem, ale dopóki płacił i nie sprawiał problemu udawali że zapomnieli o jego istnieniu. 

Mato i Kele na zmianę opowiadali o ich wyprawie do Prescott i odnalezieniu współpracownika Jessie, który widział moment jej uprowadzenia. Chłopak był przerażony, gdyż napastnicy zaatakowali ich na parkingu wciągając dziewczynę do Vana, a jemu grozili bronią. W szamotaninie jednemu z mężczyzn wypadła z kieszeni elegancka wizytówka. 

- "Unique Girls"? - przeczytał Draco biorąc do ręki wizytówkę. Wiedział, że gorzej być nie może. - I co ja niby mam z tym wspólnego? 

Tym razem starszy z braci nie zawahał się z odpowiedzią. 

- Chcemy, żebyś pomógł nam odzyskać wnuczkę wodza - odparł. 

Ręka Dracona która sięgała do lodówki po zimny napój, zawisła w powietrzu bez ruchu. Po chwili chłopak wyprostował się i odparł: 

- Nie mogę tego zrobić. 

Mato spojrzał na Kele, który wybiegł z przyczepy. Draco wolał już nic nie mówić. Nie chciał uczestniczyć w tak skomplikowanej sprawie. "Unique Girls" było klubem ze striptizem, który należał do miejscowego gangu. Ani policja z Prescott, ani funkcjonariusze z Flagstaff nie zamierzali zachodzić za skórę właścicielowi, który słynął z okrucieństwa nawet w Phoenix. Wiedział, że los dziewczyny jest już z góry przesądzony. Nikt nie będzie ryzykował wojny z gangiem dla Indiańskiej dziewczyny. Był to jeden z wielu czynników, przez które rdzenni Amerykanie nie darzyli sympatią białych. Mimo iż minęły lata i zmieniły się pokolenia, nawet teraz, w czasach współczesnych, życie kogoś z rezerwatu było mniej istotne niż przeciętnego obywatela. Draco uznał, że Jessie musiała być od dłuższego czasu obserwowana przez gang. Indiańska, młoda dziewczyna pracująca w Wlamarcie była niecodziennym zjawiskiem. Większość rdzennych kobiet od dziecka aż do śmierci mieszkało w rezerwacie, gdzie gang nie miał prawa się pokazać. Chyba, że chcieli zadrzeć z policją stanową, która miała obowiązek interweniować w takich przypadkach. Wolność jaką rodzina podarowała Jessie, odwdzięczyła się tragedią. 

Nagle drzwi przyczepy ponownie stanęły otworem, jednak tym razem pierwszy nie wszedł wysoki młodzieniec, a przygarbiony staruszek, którego długie włosy spięte rzemykiem, były białe niczym śnieg. Dopiero gdy starzec stanął pewnie w przejściu, do środka wszedł Kele. 

Mimo iż minęło kilka lat od ich ostatniego spotkania, Draco nie miał problemu w rozpoznaniu mężczyzny. Był on nikim innym, jak wodzem plemienia Hopi. Byli o wiele mniej liczni niż Apacze na południu stanu, czy Navajowie we wschodniej części Arizony, jednak wciąż stanowili pierwotną siłę tego regionu. To właśnie jego, niemal siedem lat temu Draco prosił o możliwość zamieszkania na obrzeżach rezerwatu. 

Mężczyzna który opierał się o drewnianą, ręcznie rzeźbioną laskę usiadł ciężko przy barku i spojrzał na Dracona swoimi czarnymi jak smoła oczami. Jego imię, Chetan, oznaczało jastrzębia i tak właśnie czuł się Draco. Niczym ofiara dostrzeżona przez drapieżnego ptaka. Nie było możliwości by wyśliznąć się z jego szponów. 

- Zostawcie nas samych - powiedział starzec do pozostałej dwójki. Mato i Kele posłusznie wyszli z przyczepy. 

- Czegokolwiek pan nie powie... - zaczął po chwili Draco, jednak mężczyzna uniósł dłoń i przerwał mu w połowie zdania. 

- Jeśli masz coś zimnego do picia, to nie pogardzę - odparł wódz Indian. - Siedzenie w klimatyzowanym samochodzie to jedno, a pragnienie to drugie - dodał, po czym opróżnił połowę szklanki którą postawił przed nim chłopak. Kostki lodu zabrzęczały uderzając jedna o drugą. - Już ci powiedziano, o co chcielibyśmy cię prosić? - podjął rozmowę mężczyzna. 

- Zaczynam wątpić w to, iż była to prośba - odparł Draco. 

Stary Indianin uśmiechnął się krzywo, co było na swój sposób przerażające. Jego poorana zmarszczkami, ciemna twarz skrywała w sobie niezliczone tajemnice. Po chwili spoważniał i spojrzał na przedramię chłopaka, na którym wciąż widniał Mroczny Znak. 

- I ty o nas i my o tobie wiemy tyle, ile trzeba wiedzieć - zaczął, stuknąwszy laską o podłogę. - Wiemy, że pochodzisz z Wielkiej Brytanii, wiemy że masz magiczne moce, których i nam nie brakuje, ale różnią się one od tego co znamy. Wiemy, że uciekłeś przed kimś i przed czymś, o czym nie chcesz wspominać, a i my wolimy nie pytać i wiemy, że jako nieliczny pracujesz dla Trzeciego Rządu, prawda? 

Draco zmarszczył brwi. "Trzeci Rząd"... Pierwszym Rządem dla Indian był ich własny. Prawo stanowione przez wodza i plemię. Zasady, religia, wierzenia i obrzędy. Drugim Rządem były władze państwowe. Tym nie ufali i żyli z nimi w wiecznym konflikcie, który nigdy nie miał mieć końca. Kompromis polegał na obopólnym niewchodzeniu sobie w drogę. Za to Trzecim Rządem nazywano Magiczny Kongres Stanów Zjednoczonych Ameryki, na którego czele stał Przewodniczący Kongresu. Z tym ostatnim Draco też widział się jeden, jedyny raz i ku jego uldze doszedł do własnej ugody. Ugody, za którą wiele lat musiał płacić i gdyby nie pomoc Indian, zapewne siedziałby w Azkabanie. 

- To nie ma nic wspólnego z pańską wnuczką - odparł chłopak, lecz mina wodza kazała mu myśleć co innego. 

- Klub należy do Bena Prestona. Według naszych informacji jest on magiczny, w takim samym znaczeniu, jak ty - powiedział Indianin, a po chwili dodał: - Jesteś nam potrzebny do zlokalizowania mojej wnuczki.

W tym ostatnim zdaniu kryło się więcej, niż pierwotnie można było usłyszeć. Draco wiedział, co mężczyzna miał na myśli. Wiedział, co kryło się pod powierzchnią. Jak zwykle w tego typu sprawach, rdzenni mieszkańcy Stanów Zjednoczonych mogli liczyć jedynie na szczęście, a tego było mało. Żaden ochroniarz nie wpuści do takiego klubu Indianina. Byli marginesem, z którym mało kto się liczył. Nawet meksykańska mniejszość mogła liczyć na większy posłuch i szacunek ze strony białych przedsiębiorców, nie wspominając już o dilerach narkotyków, czy gangsterach. Draco miał być ich białą twarzą, która otworzy szczelnie zaryglowane drzwi. 

- Co będę z tego miał? - zapytał po chwili zastanowienia. 

- Pół roku... Nie, rok, bez płacenia za grunt. Jeśli nam odmówisz, będziesz musiał się stąd wynieść - powiedział wódz oparłszy się o swoją laskę. 

"To by było na tyle w kwestii próśb", pomyślał gorzko Draco. Rozumiał co kieruje wodzem plemienia, rozumiał impas w jakim się znalazł, ale wciąż miał wątpliwości. Ben Preston nie był byle magiem z klubem nocnym. Stwarzał Amerykańskiemu Ministerstwu Magii nie lada problemy, zdradzał magiczne tajemnice ludziom do tego nieupoważnionym, w dodatku był niebezpieczny. Jednak i w tej sytuacji Draco zobaczył dla siebie szansę. Gdyby mu się udało, gdyby mógł doprowadzić Bena przed wymiar sprawiedliwości, może zyskałby całkowitą amnestię... Może wtedy mógłby zacząć marzyć o częściowej wolności, gdyż nie istniał już powrót do tego co było. 

- Dobrze - odparł po chwili. - Ale nie obiecuję, że od razu uda mi się ją odbić. 

Na twarzy wodza zamajaczył strach. 

- Jej honor... 

- Niech pan wybiera, jej honor, czy życie? - powiedział chłopak. Widział jak w mężczyźnie walczą sprzeczne uczucia i ideały. 

- Rób co trzeba - odparł Chetan zrezygnowanym tonem. - Mato i Kele będą... 

- Pojadę sam, niech Kele zajmie się moim psem - powiedział, po czym wyszedł przed przyczepę, zostawiając w środku milczącego starca. 

*

Opuszczając rezerwat towarzyszyło mu uczucie napięcia. Znał to aż za dobrze. To samo czuł przed laty, gdy musiał wykonywać polecenia dla kogoś, o kim starał się z całych sił zapomnieć. Po raz kolejny narażał się dla sprawy, która nie była w jego interesie. Po raz kolejny musiał słuchać rozkazów innych, by móc cokolwiek dla siebie ugrać. Odnosił wrażenie, że zmiany w jego życiu są jedynie powierzchowne. Jadąc L40tką zostawił za sobą zachodzące słońce, które odbijało się w czarnej karoserii Pick-up'a. Jego drugi samochód przez większość czasu stał pod białą płachtą i zbierał kurz. Ciemny wóz nagrzewał się o wiele szybciej niż biała karoseria, jednak w chwili w której dojedzie do klubu, będzie miej rzucał się w oczy. Z rezerwatu do Prescott trasa trwała ponad trzy godziny, najbardziej obawiał się drogi powrotnej i wolał nie zatrzymywać się we Flagstaff, w którym nie chroniło go prawo Indian. Mogło zdarzyć się wszystko, więc oprócz różdżki, wziął ze sobą także pistolet. Pozwolenie wyrobił stosunkowo niedawno i miał nadzieję, że nie będzie zmuszony do jego użycia. Colt M1911 był amerykańskim pistoletem samopowtarzalnym, kalibru 0.45 cala. Jednym z najpopularniejszych w tym kraju. Wiedział, że nie może wejść z nim do klubu, ale sam fakt, że pistolet znajduje się w samochodzie działał na niego uspokajająco. 

Droga minęła mu zaskakująco szybko. Światła Prescott jawiły się niczym morze świetlików, które powoli wyłaniały się z ciemności półpustynnych pustkowi. Wjeżdżając do miasta wybiła dwudziesta trzecia. Minął kasyno "Yavapai" i zatrzymał się przed klubem, który mieścił się kilka metrów od kasyna "Bucky". 

"Idealna miejscówka", pomyślał Draco parkując. Neon o wściekle różowym kolorze nie zostawiał żadnych złudzeń. "Unique Girls" zapraszało obietnicą pięknych dziewczyn i drogich drinków. Draco przez chwilę siedział w wozie, nie mogąc się zdecydować, czy zabrać ze sobą różdżkę, czy lepiej nie. Jeśli ochroniarze stojący przy wejściu postanowią go sprawdzić i odkryją magiczny artefakt, będzie spalony. Preston z pewnością uczulił ich na ten przedmiot. Różdżka, mimo wszystko, była bronią. Głośno westchnął i włożył różdżkę do schowka, tak samo jak pistolet. Idąc w stronę klubu czuł się całkowicie bezbronny. Minął stojącą na chodniku pijaną grupkę imprezowiczów. Ochroniarz zmierzył go wzrokiem i ocenił od stóp do głów. Po chwili był już w środku i pluł sobie w brodę, jednak nie mógł już cofnąć się do samochodu. 

Głośna muzyka drażniła mu uszy. Półmrok przeplatany migoczącym światłem na chwilę zdezorientował. Przy długim barze co chwilę kotłowali się klienci, którzy kupując drinki szybko wracali na swoje miejsca przed scenami, na których tańczyły niemal nagie dziewczyny. Nie wszystkie wyginały się na metalowych rurach. Niektóre próbowały przyciągnąć uwagę siadając okrakiem na krześle podczas tańca, innym wystarczały elementy garderoby, jak długie, pierzaste szale boa. Draco nie wiedział od czego zacząć. Nie mógł tak po prostu pytać o Indiańską dziewczynę, dodatkowo w takim miejscu jej tożsamość na pewno została zmieniona. 

Usiadł w jednej z lóż, przy ostatniej wolnej scenie. Ledwo to zrobił, światła skierowały się na podest, a zza czerwonej zasłony wyszła dziewczyna o jasnych, falowanych włosach. Miała na sobie jedynie skąpą, koronkową bieliznę, która w strategicznych miejscach była wyszywana czarnymi cekinami. Poruszała się zmysłowo w takt muzyki i kilkukrotnie zawirowała na rurze. To, co rzuciło się Draconowi w oczy, to fakt, że tancerka ani razu nie spojrzała w jego stronę, jakby chciała oddzielić ich od siebie niewidoczną barierą. Mimo seksownej bielizny i kuszącego tańca, całe ciało kobiety aż krzyczało, że gdyby tylko mogła stąd uciec, zrobiłaby to. 

"Spójrz na mnie", pomyślał Draco nie wiedząc czemu. "Popatrz na mnie chociaż raz". 

Jeszcze jeden ruch i jeszcze jeden takt. Dziewczyna wyginała swoje ciało klęcząc na podłodze i wtedy to się stało. Szarpnęła głową do tyłu, a jej blond włosy odsłoniły twarz. Kobieta zamarła w przerażeniu. 

Mogły minąć lata, mogła zmienić kolor włosów i przestać przypominać samą siebie, jednak on nigdy nie mógłby zapomnieć tych brązowych oczu, które przez niezliczone dni wpatrywały się w niego z tajemnicą i majaczącym w źrenicach niemym pytaniem. Wciąż nie mogąc uwierzyć w fakt, iż zmaterializował się przed nim jeden z jego grzechów, przed którym tak rozpaczliwie próbował uciec, wpatrywał się w twarz Hermiony Granger i co gorsza wiedział, że i ona rozpoznała jego. 

_____________________

SŁOWO OD AUTORKI:

Witajcie w pierwszym rozdziale, Kochani! Mam nadzieję, że początek Wam się spodobał :) Oto moje majowe wyzwanie Dramione. Krótka historia inspirowana videoclipem do piosenki HERO, Iglesiasa :) Już niedługo drugi rozdział! Piszcie jak wrażenia i czy udała się Wam Majówka ;) Pozdrawiam i przesyłam buziaki :* 

P.S. Wiele rzeczy zawartych w tym opowiadaniu jest faktem. Miejsca, rezerwat, imiona, drogi, kasyna, czy broń. Każdy rozdział do tego opowiadania, to godziny researchu :) Z tego miejsca dziękuję też wyjątkowej osobie, która jest pasjonatem broni i pomagała mi w tej kwestii. 

Kolejny rozdział za dzień, dwa (kompletnie zapomniałam, że w tym tygodniu do pisania mogę siadać jedynie późnym wieczorem, gdyż w ciągu dnia nie ma mnie w domu... Wybaczcie) :* <3 






Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro