Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział X: Kot

Jeżeli James miałby obiektywnie powiedzieć jak się czuje, to stwierdzenie jak gówno nadawało się wprost idealnie. Był przyzwyczajony, że przez jakiś czas było mu gorzej, a potem znowu wracał do bycie Jamesem Potterem. Tylko, że teraz było inaczej. Jego brak sił i chęci do czegokolwiek nie przemijały (tak jak jego zdaniem powinny), zamiast tego, nawet nie wyobrażał sobie, że mógłby czuć się inaczej. Lepiej. Ale nie chciał o tym myśleć, bo to tylko napędzało jego panikę, i wtedy znowu czuł się gorzej.

Nie chciał myśleć, że to wróciło. Nie, nie mogło.

Najgorsze jednak było to, że nie tylko on był nieprzyzwyczajony do tego, aby ten stan trwał tak długo. Jego przyjaciele czasem patrzyli na niego z pytaniem w oczach i James starał się jak mógł, żeby choć trochę kontrolować to co się z nim działo. Ale nie zawsze potrafił i wtedy znów stawał się problemem dla wszystkich wokół. Tak jak teraz.

- Geez, James, żyjesz? - Syriusz pochylił się nad nim i obejrzał jego głowę.

W czasie treningu piłka trafiała w zawodników dość często, ale Jamesowi udało się dostać nią w twarz już trzeci raz. Nie był z tego specjalnie dumny, szczególnie jako kapitan. Nie podobało mu się to, jak chłopacy, z Syriuszem na czele patrzyli na niego ze zmartwieniem.

Uśmiechnął się do nich, śmiejąc z samego siebie. Syriusza to nie przekonało.

- Nie wyspałeś się? Nie zjadłeś śniadania? W ogóle dzisiaj nie kontaktujesz - skomentował, podając mu bidon pełen wody. - Ostatnio dość często odlatujesz. Na pewno wszystko w porządku?

-Jasne, co miałby być źle? - James nie czuł że kłamał. Po prostu chciał mocno w to wierzyć. Wszystko było dobrze, to tylko przejściowe, nie ma co zawracać ludziom głowy.

- Nie wiem co, ale nawet Reggie ostatnio się o ciebie pytał. Trochę zmusiło mnie to do zastanowienia się i faktycznie jesteś jakiś nieobecny.

James nie dał po sobie poznać, że wspomnienie Regulusa lekko go spanikowało.

- Mówił coś?

- Co, Reggie? Dziwne gdyby nic nie powiedział, po tym jak zerwałeś się od stołu, a potem zniknąłeś - Syriusz wytknął mu, zakładając ręce na piersi.

James odetchnął z ulgą. Regulus najwidoczniej nie nawiązywał do jego okresu kiedy był chory. 

Wciąż z tyłu głowy o tym myślał. Jak to możliwe, że go nie pamiętał? Ktoś z takim charakterem na pewno nie przemknąłby niezauważony. Może był na innym piętrze?

- Wtedy naprawdę...

- Źle się czułeś - dokończył Syriusz, wzdychając. - Tak, już mówiłeś.

Mina Syriusza złagodniała. Poklepał go po plecach.

- Zrób sobie przerwę. Po treningu pojedziemy na tajskie, okej?

- Indyjskie?

Black milczał przez chwilę, żeby jego duma nie ucierpiała.

- No dobra, indyjskie - złamał się, a James wyszczerzył zęby.

Syriusz zareagował tak samo. Dla Jamesa to była już jak niemal wyuczona reakcja, nad którą nie mógł panować. On naprawdę nie udawał. Nie potrafił po prostu inaczej, nawet kiedy coś w klatce piersiowej ściągało go ciągle w dół.

James resztę treningu spędził na ławce torturując się myślami. Jaki kapitan siedział w trakcie meczu? Na miejscu chłopaków z drużyny czułby się sobą trochę zawiedziony. To on miał ich zagrzewać do walki. 

Kolacja z Syriuszem trochę mu pomogła odczepić się od natrętnych myśli, a konkretnie od jednej, która sprawiała, że James był cholernie zmęczony:

To było jak jebane koło. Czuł się źle, więc wszystkich martwił i zawodził, co z kolei sprawiało, że czuł się jeszcze gorzej i krąg się zamykał.

Gdzie było wyjście? Istniało?

- James!

Uniósł głowę znad talerza. Siedzieli w kącie indyjskiej knajpy na obrzeżach Londynu, gdzie śmierdziało olejem, ale jedzenie przebijało wszystko. Syriusz oczekiwał odpowiedzi. James z kolei nie usłyszał nawet pytania.

- Pytałem o Effie i Monty'ego - westchnął Black, opierając brodę na bladej ręce. Sygnety na jego palcach wbijały się w bok policzka.

- Powinieneś pojechać ze mną w przyszłym tygodniu, tęsknią za tobą.

- Aww, ja za nimi też.

James wywrócił oczami i wziął do ust łyżkę ryżu.

- Reggie za to jedzie w ten weekend do rodziców - Syriusz rzucił od niechcenia, choć widocznie się tym przejmował. James od razu zauważył jak jego ramiona się uniosły i spięły nieznacznie. - Boję się o niego - przyznał.

- Dlaczego? Myślałem, że Regulus był zawsze tym idealnym synem.

- Tak mówiłem - Syriusz przyznał z goryczą. - I nadal uważam, ze zrobili mu pranie mózgu, ale rozmawialiśmy dużo i... Byłem pewien, że kiedy ucieknę to beze mnie będą rodziną idealną. On tak jak chciał będzie dalej idealnym synem, matka się uspokoi. Ale jego też nie traktują dobrze, a odkąd odszedłem najwyraźniej się pogorszyło.

James milczał. Nie miał pojęcia co powiedzieć. Dlatego pozwalał Syriuszowi wylać z siebie ból, który trzymał. Potter wiedział, że Black spędził całą młodość przekonany, że Regulus wolał zostać z ich rodzicami niż z nim.

- Nie sądziłem, że kiedy zniknę wszystko co robili mnie... Przejdzie na niego - Syriusz wyszeptał ze strachem w głosie. - Byłem pewien, że go uwielbiają, w końcu był synem jakiego chcieli.

- Nie możesz się obwiniać, Syriuszu - James starał się brzmieć łagodnie, choć w środku niego się gotowało. Jaki rodzic krzywdził własne dzieci? - W końcu go stamtąd wyrwiemy, obiecuję ci.

James pomyślał, że nie powinien składać obietnic. Nie takich.

- To dobrze, że rozmawiacie o tym z Regulusem - dodał, mieszając bezmyślnie łyżką w swoim jedzeniu.

- Nie wiem, Jamie, ostatnio dowiaduję się tyle, rzeczy, że to mnie przytłacza. Wiesz, że po moim odejściu Reggie przestał mówić? Swoje czternaste urodziny spędził w jebanym ośrodku terapeutycznym. A ja wtedy nawet nie miałem o tym pojęcia, nie mogłem być tam dla niego i to mnie zabija. Czuję, że go zawiodłem po całości.

Widok bólu w oczach Syriusza przytłaczał. James najchętniej wstałby od stołu i owinął swoje ramiona wokół niego.

- Syriusz, byłeś tylko dzieckiem, w dodatku tak samo skrzywdzonym - powiedział pewnym głosem, tak, żeby Black nawet nie myślał zaprzeczyć. - Wymagasz od siebie zbyt wiele.

- Wiem, przerabialiśmy to już tysiąc razy... - Syriusz spuścił głowę i nerwowo potarł włosy. - Przepraszam, że musisz nieustannie słuchać tego gówna.

James wycelował w niego łyżką.

- O nie, nie, nawet nie waż mi się tutaj przepraszać, Łapo - Syriusz uśmiechnął się delikatnie słysząc ton Jamesa. - Zawsze będę tutaj, żeby cię wysłuchać, dobrze?

- Jesteś najlepszy - wymamrotał Black z błyskiem wdzięczności w oczach.

- Zmieńmy temat - zarządził James.

Syriusz spojrzał na niego figlarnie

- Jak tam głowa, kapitanie?

- Jak tam Remus? - Odbił James.

Zmierzyli się wzrokiem, mrużąc oczy.

- Grasz nieczysto - Syrius założył ręce na piersi i odchylił się na krześle.

James uniósł brwi w odpowiedzi.

- Ja gram nieczysto? To ty masz szczęście, że Remus jest równie niedomyślny co ty w tych kwestiach, bo każdy widzi, jak na niego patrzysz.

- O mój boże, brzmisz jak Reggie - jęknął Syriusz.

- W takim razie, może Regulus ma rację?

Black nie odpowiedział, jedynie burknął coś obrażony pod nosem, jego twarz była zakryta burzą włosów. James parsknął i odsunął od siebie do talerz.

- Chodź, jeszcze zdążysz odebrać go z pracy.

Słyszał jak Syriusz przeklina go pod nosem, ale grzecznie za nim idzie. Rozstali się na parkingu, Black wsiadł na sprawnie na swój motor i pomachał na pożegnanie. James zostawił auto pod mieszkaniem, ale bez problemu mógł tam dotrzeć pieszo. Zresztą potrzebował tego spaceru, choć ostatnio zostawanie sam na sam z myślami kończyło się dla niego nieprzyjemnie. Po paru minutach przełamał się i zadzwonił do mamy. Odebrała po paru sygnałach, wyraźnie zadowolona, że może usłyszeć jego głos.

- Jamie!

- Cześć mamo. Robisz coś w przyszłą środę?

- Środę? Raczej nie, może Pauline przyjdzie na kawę, a co? Planujesz przyjechać do Doliny?

- Mhm - James przytaknął. - Myślałem, żeby zabrać ze sobą Syriusza.

- Oh, koniecznie! Powiedz mu, że upiekę jego ulubione rogaliki, dobrze?

- Jasne, będzie wniebowzięty.

- A ty, Jamie? Jak się ostatnio czujesz?

James skrzywił się na to pytanie, choć oczywiście Euphemia tego nie widziała. Cisza w słuchawce sprawiła, że jej głos lekko się podłamał.

- Jamie? Umówiliśmy się, że będziesz z nami o tym rozmawiał, pamiętasz? Dopiero niedawno całkowicie odstawiłeś leki.

James ani razu jeszcze o tym nie pomyślał. Nie chciał. To na pewno nie było przyczyną tego jak się ostatnio czuł. Bo gdyby jednak, to to by oznaczało, że bez leków nie jest w stanie sobie poradzić. A James bał się bycia zależnym. Jakby bez antydepresantów nie mógł być osobą, którą zna. Dlatego jego zdaniem to nie był powód. Zdecydowanie nie.

- Nie mam żadnych objawów mamo - jęknął w słuchawkę. - Mówiłem ci już tydzień temu.

- No nie wiem - Euphemia Potter brzmiała na nieprzekonaną. - Nie czujesz żadnej frustracji? Nic w rękach? Śpisz dobrze?

James ostatnio spał nawet za dużo.

- Mamoo - jęknął ponownie, jak uparte dziecko, a kobieta westchnęła przeciągle. - Mam tylko lekkie problemy z koncentracją, dobrze? Ale sobie radzę.

Wolał nie wspominać o tym jak dostał piłką w twarz i odlatywał w niektórych momentach. Mało istotne.

- Skoro tak mówisz...

Cisza w słuchawce aż bolała w uszy. Nawet na ulicy, którą szedł James nie było ani śladu człowieka ani auta, a żółte światło lamp ledwo oświetlało chodnik.

- A mi coś upieczesz?

- A przywieziesz mi znowu chryzantemy?

James zaśmiał się, głos jego mamy był pełen sarkazmu, który w niej uwielbiał.

- Myślałem, że matki lubią dostawać kwiaty! - Rzucił obronnym głosem.

- Jasne Jamie, ale niekoniecznie te żałobne, ja jeszcze żyję wiesz?

- Czepiasz się, mamo.

Zaśmiała się dźwięcznie. Jej śmiech sprawiał, że dzień Jamesa od razu stawał się lepszy.

- Upiekę ci tarte, w porządku?

James chciałby, żeby była już środa.

Kiedy tak szedł ulicą, dźwięki dokoła pozwalały mu sobie wyobrazić, że nawet w ciemności wszystko nadal żyło. Kucnął przy krawężniku, kiedy na jego drodze pojawił się mały kot. Ostrożnie uniósł dłoń, bo wyglądał jakby nawet najmniejszy ruch mógł go odstraszyć. Jego sierść była smoliście czarna. Było w nim coś dzikiego, a James na jego widok od razu pomyślał o Regulusie. 

Siedział tak dość długo, a kot umościł się wygodnie na jego kolanach. 

- Jesteś tak samo uparty jak on, co? - Rzucił, pozostając nieruchomym, aby mu nie przeszkadzać w wygodnym leżeniu na udach. Kot tylko przeciągnął się leniwie.

Kiedy tak siedział, bezmyślnie głaszcząc czarnego kota, myśli układały się w jego głowie. I choć wciąż panował w niej mętlik to jedna rzecz sprawiła, że aż wzdrygnął się z niedowierzaniem.

Wiesz, że po moim odejściu Reggie przestał mówić? Swoje czternaste urodziny spędził w jebanym ośrodku terapeutycznym.

Reg. 

Regulus. 

Te same, smutne oczy. Jak mógł tego nie dostrzec wcześniej? Wszystko nagle stało się jasne, choć Regulus mówił, że nigdy się tam nie spotkali. James nie skojarzył milczącego Rega z ciętym Regulusem. Ale teraz, gdy wreszcie te dwie osoby ułożyły się w jedną, wszystko miało sens. Parsknął, na myśl jak to wszystko wydawało się nierealne. On i Regulus znali się na długo przed tym zanim dowiedzieli się o swoim istnieniu. Było  w tym coś zabawnego.

Kot zamiauczał głośno. James wstał ostrożnie, biorąc go na ręce.

- To chyba ty zaadoptowałeś mnie, prawda kocie?

Jedno spotkanie wystarczyło, żeby James się do niego przywiązał. A i kot też nie narzekał. 

~~*~~

Kiedy Evan pukał do drzwi, miał nadzieję, że nie będzie tego żałował. Zawsze kiedy wydawało mu się, że już rozgryzł Barty'ego Crouch'a, ten ponownie go zaskakiwał. Więc kiedykolwiek pojawiał się na horyzoncie, Evan czuł coś w rodzaju spięcia, dość pozytywnego, ale wciąż. Nawet go to ekscytowało.

Tym razem jednak było na odwrót i to on, Evan, szukał Barty'ego. Miał zamiar odzyskać jedną ze swoich książek, które Crouch bezczelnie mu zabrał. Chłopak miał dziwną tendencję to brania czegokolwiek co mu przypadło do gustu. Evan pomyślał, że pewnie to samo tyczyło się ludzi. 

Po prostu brał co chciał, a przez to, że jego charakter był jak żywioł - nie sposób było go zatrzymać. Evan raczej na to nie narzekał, ale ta jedna książka była mu teraz potrzebna. I za punkt honoru ustanowił odzyskanie jej.

Zmarniał trochę, kiedy otworzył mu współlokator Crouch'a. Wysoki, bliznowaty chłopak, który patrzył na niego z uniesioną brwią. Pokój za jego plecami był cichy i pusty, więc Evan był gotowy już machnąć ręką i odejść, kiedy chłopak wyciągnął dłoń.

- Remus.

- Evan - jego uścisk był mocno i prawie dorównywał temu Rosiera. - Szukałem Barty'ego, muszę wziąć od niego książkę.

O dziwno Remus otworzył szerzej drzwi i kiwnął głową zapraszająco. Kiedy Evan wszedł, pokój naprawdę okazał się pusty. Remus wrócił na swoją połowę, która była zdecydowanie schludniejsza i nie ozdabiały jej puste puszki po energetykach, po czym rzucił się na łóżko. Machnął tylko ręką w stronę okna. Evan niepewnie zrobił parę kroków w przód i odetchnął z ulgą na widok ciemnej, niemal zlewającej się z czarnym niebem sylwetki zza oknem. Stanął jedną nogą na biurku i jednym ruchem rozsunął okno. Chwilę zajęło mu znalezienie stabilnego oparcia w stopach, tak żeby być pewnym, że buty nie zsuną mu się z dachówek. Jego ręka wciąż trzymała się ramy okna.

 Z pokoju dochodziło jedyne źródło światła i wreszcie sylwetka chłopaka stała się widoczna. Barty siedział skulony, w jednej ręce trzymał przyciśnięty do ucha telefon, w drugiej dymiącego papierosa. Wydawał się zaskoczony obecnością Evana.

- Muszę kończysz, tato. Tak, będę się uczyć - mówił szybko, próbując zakończyć rozmowę. - Dostanę to stypendium, zobaczysz. Nie, nie palę. Też cię kocham, pa.

- Nie palisz?

Evan w odpowiedzi dostał chmurę dymu, prosto w twarz. Barty usadowił się na dachówkach tak, aby lepiej go widzieć.

- Czym zawdzięczam przyjemność? - Jego oczy wyglądały na zmęczone. Jak zwykle lekko zmrużone i bystre, choć przygaszone. Miał też głębokie wory pod nimi, które kolorem przypominały papierosowy dym. Zaciągnął się ponownie.

Barty patrzył na niego wyczekująco. Zdecydowanie nie przeszkadzało mu to jak Evan skanował go wzrokiem. Nie przerywał ciszy, w trakcie której tylko patrzyli na siebie nawzajem. 

Przynajmniej nie dopóki coś w spojrzeniu Evana się zmieniło. 

Nagle stało się ostrzejsze, a proste, blade brwi ścisnęły się mocno. Barty widział jak ręka chłopaka sięga ku niemu, ale nie spodziewał się, że wplącze się w jego włosy. Zwykle by nie narzekał, ale coś było dziwnie niemiłego w tym geście, więc mruknął coś obrażony.

Evan patrzył na niego z ostrzeżeniem.

- Skąd to masz?

Barty zrozumiał od razu na widok srebrnych ozdób, które Evan ściągnął z jego krótkich włosów. Dłoń, na której teraz leżały lekko drżała. Może z emocji, może z zimna. Nie wiedział.

- Dostałem.

Nagle byli niesamowicie blisko siebie.

- Przysięgam, że jeżeli choćby tknąłęś moją siostrę, nie daruję ci tego, rozumiesz?

- Hej, wyluzuj, Rosy - Barty odchylił się, ręce opierał na chropowatych dachówkach.

- Wyluzuj? Przecież wiem, że kręci cię uprzykrzanie życia innym, ale jeśli myślisz, że śmianie się z Pando...

- Ej, ej, serio - Barty uniósł ręce w obronnym geście. - Dostałem! Przecież gdybym się śmiał z twojej siostry to bym tego nie nosił, nie? Może i lubię dokuczać ludziom, ale nad nikim się nie znęcam.

Evan wciąż miał zaciśnięte zęby, choć wyglądał jakby starał się przetrawić to co Crouch powiedział. W końcu odwrócił głowę i znowu nic nie mówił.

- To co, wybaczysz mi? - Spróbował Barty.

- Podobno nie mam czego ci wybaczać?

- No nie - Barty wzruszył ramionami. - Ale może ci to pomoże, nie wiem. Dostanę je z powrotem?

Evan wyciągnął dłoń z metalowymi spinaczami. Barty sprawnie wpiął je we włosy, podobało mu się jak błyszczały w świetle księżyca. Odchrząknął niezręcznie.

- Mam dziwne wrażenie, że wcale nie miałeś na myśli mnie kiedy mówiłeś o śmianiu się z Pandory.

Widocznie wszedł na dość grząski temat, bo Evan cały się spiął. Barty wysunął do niego paczkę papierosów i Rosier wziął jednego kiwając z wdzięcznością.

- Ludzie bywają okrutni. Nie potrzebują powodu, Pan zawsze była sobą i tyle wystarczyło. - powiedział z goryczą, wyciągając z kieszeni zapalniczkę. - Zawsze ją broniłem kiedy byliśmy dziećmi. Ale najgorzej było w liceum. Wytykali ją palcami, dręczyli a ja zareagowałem za późno. Myślałem, że wszystko było okej, bo Pandora zawsze milczała. Była pewna, że to cena, która musi znosić za bycie ,,odmieńcem".

Evan zerknął na chłopaka, który słuchał go w ciszy. Nigdy wcześniej o tym nie mówił. 

- Czemu to większość jest niby normalna? Nie wiem czemu ludzie aż tak się uparli aby zabić każdą odmienność. Moim zdaniem każdy jest tak samo zjebany i tyle.

Barty wzruszył ramionami, a Evan parsknął krótkim śmiechem.

- Ci goście, co dręczyli twoją siostrę - zaczął ostrożnie. - Nie obawiali się ciebie?

Barty szczerze się dziwił, że ktoś śmiał wnerwić Evana. Rosier może nie zwracał tak na to uwagi, ale Crouch widział, że ćwiczył i był dość masywnej postawy. Do tego on i Pandora byli nadzwyczaj wysocy i raczej górowali nad ludźmi. Nad Barty'm zdecydowanie.

- Ja wiem? W liceum byłem jeszcze szczylem, choć potem mnie omijali, bo im nie darowałem. Najgorsze jednak jest to, że mogę walczyć z dokuczaniem, mogę obić mordę każdemu kto zaczepi moją siostrę, ale nie mogę poradzić nic na to, że na koniec dnia zostawała samotna. Bez nikogo.

Urwał na moment.

- Wybacz, poniosło mnie wcześniej - przetarł twarz dłońmi.

- Nie przepraszaj - Barty spojrzał w dół. Pod nimi był ciemny skwer, na który światło padało z okien akademika. Crouch często spoglądał nocą na inne pokoje. - To nic dziwnego, że po tym wszystkim martwisz się o siostrę.

Evan patrzył na niego z szeroko otwartymi oczami. Ich bladoniebieski kolor zapierał dech, kontrastując z ciemną nocą.

- Nie przestajesz mnie zadziwiać - szepnął i zaśmiał się z niedowierzaniem. Zaraz jednak urwał, nagle łapiąc zainteresowanie widokiem z góry. - Hej, widać mój pokój! - Wskazał na okno, przez które był idealny widok na kawałek pokoju z biurkiem Evana. - O mój boże, czy ty nas stąd oglądasz?

Barty rozłożył ręce, nie odpowiadając na zaczepny ton. Rosy nie wydawał się być zły, tylko naprawdę zaciekawiony. Jednak Barty wolał uniknąć zwinnie odpowiedzi.

Bo zdecydowanie oglądał go wieczorami.

- Dobra, nie odpowiadaj - burknął Rosier. - Będę łatwiej spał w nocy nie wiedząc. Ty też powinieneś.

- Nie wiedzieć?

- Nie, idioto, iść spać. Twoje wory po oczami mają wory. No i widziałem wieżę z energetyków przy twoim łóżku.

Barty pokręcił głową.

- Muszę się uczyć.

Evan przypomniał sobie jego rozmowę z tatą.

- Chodzi o to stypendium?

- Ta. Ojcu na nim zależy.

- Na pewno nie zależy mu, żebyś je zdobył kosztem zdrowia - powiedział Evan i prawie cofnął swoje słowa na widok miny Barty'ego. Powiedział coś nie tak? - Barty?

Crouch wyciągnął się ziewając przeciągle.

- Faktycznie późno, choć księżniczko, wracamy do pałacu - Barty ponaglił go machnięciem ręki i oboje przeszli przez szeroki parapet. Evan zamrugał, bo mocne światło nagle go oślepiło. - Wciąż nie powiedziałeś mi co tutaj robisz?

Evan podrapał się po głowie.

- Nie pamiętam...

- Książka - rzucił Remus z kąta pokoju, a Evan mruknął coś przypominając sobie.

- Ta, którą mi ukradłeś - dodał, uzupełniając.

Barty przekopał stertę książek, notesów i papierów, aż w końcu wyciągnął dwie opowieści. Evan uniósł brew.

- Mogę spytać kiedy zabrałeś mi drugą?

- Oh, nie było cię wtedy w pokoju - Barty wyszczerzył się, wyraźnie zadowolony. Blondyn jedynie wymruczał coś pod nosem.

- Jesteś niemożliwy, dobra będę spadał. I... Barty, odstaw tego energetyka.

Crouch uniósł ręce do góry.

- Ajaj, kapitanie.

- Jesteś niemożliwy - powtórzył.

Evan spojrzał na zegarek, kiedy wracał do pokoju. Nagle z wieczoru zrobiła się północ. Światło był zgaszone gdy wszedł do środka, ale wzrok Regulusa, jego oczu wystających zza kołdry był wręcz palący.

- Fajnie było?

- Co?

- Nie rozumiesz pytania? Czy podobało ci się tak bardzo, że odjęło ci rozum? - Regulus rzucił zjadliwie, a Evan zrozumiał, że chłopak się nad nim pastwi. Dobrze, że chociaż przez mrok nie mógł zauważyć jego czerwonej twarzy. Za to zbyt dobrze wyobrażał sobie uśmiech jaki teraz miał na sobie Black.

- Nienawidzę cię - jęknął, rzucając się na łóżko, a obok rozległ się cichy śmiech.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro