Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 31

Z perspektywy Elizabeth: 

Ocknęłam się tym razem w pozycji leżącej. Nie byłam już przykuta do niewygodnego krzesła, a dla odmiany leżałam na miękkim, aczkolwiek skromnie zaścielonym łóżku. 

- Nie myślałem, że aż tak boisz się widoku krwi - usłyszałam drwiący  głos Chrisa. Niemrawo odkręciłam w jego kierunku głowę i dopiero teraz zauważyłam, że siedzi na krześle tuż obok mnie. Westchnęłam ciężko i na chwilę przymknęłam oczy, jakby licząc, że gdy znowu je otworze, to z powrotem znajdę się w swoim pokoju. 

- Mam rozumieć, że nie zamierzasz ze mną rozmawiać? - zapytał po chwili, nie dając mi nawet szansy za zebranie wszystkich myśli do kupy. 

- Niby o czym mielibyśmy rozmawiać? - mruknęłam ozięble i lekko podniosłam się na łokciach, omiatając nowe pomieszczenie spojrzeniem. Był to zwykły pokój, z łóżkiem, małym stolikiem i krzesłem do kompletu. 

- Nie wiem - wzruszył ramionami. - Ale pomyślałem, że chciałabyś poznać odpowiedzi na nurtujące cię pytania. Więc oto jestem. 

- Dobrze. W takim razie, co zamierzasz ze mną zrobić? - zapytałam zgodnie z oczekiwaniami mężczyzny, spoglądając mu prosto w czarne oczy. 

- Lubię Cię. Nie jesteś mi nic winna, więc obiecuję, że po wszystkim zabije Cię szybko i bezboleśnie - odparł jakby nigdy nic i posłał mi delikatny uśmiech. 

Parsknęłam i odkręciłam spojrzenie, chociaż nie wiedząc czemu, póki co nie przejawiałam strachu. Byłam wręcz dziwnie spokojna i zobojętniała. Nawet po tym, co stało się parę chwil temu. 

- Jesteś obleśny - stwierdziłam, z wyraźnym grymasem na twarzy. 

- Być może. Swoją drogą, ciekawe czy Lucas już zaczął cię szukać. 

- Nie sądzę. Po pierwsze, nie jest taki głupi, a po drugie wczoraj wyjechał do rodziców... - syknęłam, nie wiele myśląc o konsekwencjach swoich słów. Wayford przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu, by następnie wybuchnąć salwą śmiechu. 

- Tak ci powiedział? - zapytał, w dalszym ciągu ciesząc się niczym głupi do sera. Poczułam się mocno zdezorientowana. Niby co było w  tym takiego dziwnego, tudzież zabawnego? 

- Tak - przytaknęłam, po drodze gubiąc gdzieś całą pewność siebie. 

- Kochana... Nasi rodzice nie żyją od ośmiu lat - odparł nieco poważniej i posłał mi współczujący uśmiech. 

   Z perspektywy Lucasa: 

Po długiej i nużącej podróży, wreszcie dotarliśmy na miejsce. Znajdowaliśmy się na obrzeżach Spring Hill, na opuszczonej farmie, które niegdyś należała do moich dziadków. Teren nadal był zapisany na mnie i na Chrisa, ale leżał ugorem i marniał. 

Wysiadłem z auta zaparkowanego pod zniszczoną bramą i głęboko odetchnąłem. Na niebie zebrały się czarne chmury, świadczące o nadchodzącej ulewie. Spojrzałem na Alana i wskazałem mu ruchem głowy, żeby podążał za mną. 

- Po co tu przyjechaliśmy? - zapytał mój towarzysz, z niekrytym zdezorientowaniem rozglądając się po otoczeniu. 

- Cierpliwości - odparłem, przechodząc przez skrzypiącą furtkę na porośnięte chwastami i latami nie ścinaną trawą podwórze. Powoli brnąłem w głąb placu, a wspomnienia z rażącą siłą bombardowały mój mózg. Spojrzałem w kierunku domu, który wyglądał równie ponuro, co reszta zabudowań. Ja jednak oczami wyobraźni widziałem w oknie moją ukochają babcie, wołającą nas na obiad. I dziadka, palącego na werandzie fajkę w swoim ulubionym, bujanym fotelu. 

Starając się wyzbyć wszelakich emocji, przez wielkie spróchniałe drzwi wszedłem do obszernego budynku z czerwonej cegły, który niegdyś był oborą. W powietrzu unosił się przytłaczający zapach stęchlizny, pleśni i wilgoci. Szliśmy korytarzem wylanym betonową posadzką, a po obu stronach znajdowały się przeznaczone dla bydła boksy. Metalowe rurki solidnie zardzewiały, a gdzieniegdzie wisiały ciężkie, również wyżarte korozją łańcuchy. Z owego pomieszczenia przeszliśmy do następnego, znacznie mniejszego. Był to pokój socjalny, gdzie dziadkowie przechowywali wszelakie pasze i osprzęt. Dębowa podłoga straciła swój kolor, a pomiędzy zakurzonymi półkami przemykały bure myszy. 

Przez pewien czas przypatrywałem się podłodze, aż nagle ku zdziwieniu Alana, kucnąłem. Sprawnie odnalazłem i wyjąłem trzy ruchome deski, odkładając je gdzieś na bok. Blondyn z ciekawością zaglądał mi przez ramię, na dobrą sprawę kompletnie nie wiedząc, czego szukam. Sięgnąłem do dziury wylanej betonem i wydobyłem z niej dużą, czarną, brudną i ciężką torbę. Podniosłem się i ruszyłem z pakunkiem do stołu stojącego w rogu. Położyłem na nim bagaż i powoli rozsunąłem zamek błyskawiczny (co nie było łatwe, zważając na to, że pomiędzy ogniwka powchodził piach i kurz). Naszym oczom ukazała się broń. Dużo broni. Było tam wszystko - począwszy od krótkich pistoletów, przez noże, karabinki i cały osprzęt. Całość była porządnie zakonserwowana i sprawna, wymagała jedynie lekkiego odświeżenia. Zerknąłem na przyjaciela, który z niedowierzaniem przyglądał się zawartości torby . Wiedział o moich szemranych interesach, ale chyba nigdy nie przypuszczał, że zaszło to aż tak daleko.

- Skąd to masz? - wykrztusił z siebie po dłuższej chwili milczenia. 

- Wszystko Ci wytłumaczę, ale na razie pomóż mi to stąd zabrać - zbyłem go, dobrze wiedząc, że przebywanie w tym miejscu nie jest tak bezpieczne, jakoby mogło się wydawać. 





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro