Rozdział 31
Z perspektywy Elizabeth:
Ocknęłam się tym razem w pozycji leżącej. Nie byłam już przykuta do niewygodnego krzesła, a dla odmiany leżałam na miękkim, aczkolwiek skromnie zaścielonym łóżku.
- Nie myślałem, że aż tak boisz się widoku krwi - usłyszałam drwiący głos Chrisa. Niemrawo odkręciłam w jego kierunku głowę i dopiero teraz zauważyłam, że siedzi na krześle tuż obok mnie. Westchnęłam ciężko i na chwilę przymknęłam oczy, jakby licząc, że gdy znowu je otworze, to z powrotem znajdę się w swoim pokoju.
- Mam rozumieć, że nie zamierzasz ze mną rozmawiać? - zapytał po chwili, nie dając mi nawet szansy za zebranie wszystkich myśli do kupy.
- Niby o czym mielibyśmy rozmawiać? - mruknęłam ozięble i lekko podniosłam się na łokciach, omiatając nowe pomieszczenie spojrzeniem. Był to zwykły pokój, z łóżkiem, małym stolikiem i krzesłem do kompletu.
- Nie wiem - wzruszył ramionami. - Ale pomyślałem, że chciałabyś poznać odpowiedzi na nurtujące cię pytania. Więc oto jestem.
- Dobrze. W takim razie, co zamierzasz ze mną zrobić? - zapytałam zgodnie z oczekiwaniami mężczyzny, spoglądając mu prosto w czarne oczy.
- Lubię Cię. Nie jesteś mi nic winna, więc obiecuję, że po wszystkim zabije Cię szybko i bezboleśnie - odparł jakby nigdy nic i posłał mi delikatny uśmiech.
Parsknęłam i odkręciłam spojrzenie, chociaż nie wiedząc czemu, póki co nie przejawiałam strachu. Byłam wręcz dziwnie spokojna i zobojętniała. Nawet po tym, co stało się parę chwil temu.
- Jesteś obleśny - stwierdziłam, z wyraźnym grymasem na twarzy.
- Być może. Swoją drogą, ciekawe czy Lucas już zaczął cię szukać.
- Nie sądzę. Po pierwsze, nie jest taki głupi, a po drugie wczoraj wyjechał do rodziców... - syknęłam, nie wiele myśląc o konsekwencjach swoich słów. Wayford przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu, by następnie wybuchnąć salwą śmiechu.
- Tak ci powiedział? - zapytał, w dalszym ciągu ciesząc się niczym głupi do sera. Poczułam się mocno zdezorientowana. Niby co było w tym takiego dziwnego, tudzież zabawnego?
- Tak - przytaknęłam, po drodze gubiąc gdzieś całą pewność siebie.
- Kochana... Nasi rodzice nie żyją od ośmiu lat - odparł nieco poważniej i posłał mi współczujący uśmiech.
Z perspektywy Lucasa:
Po długiej i nużącej podróży, wreszcie dotarliśmy na miejsce. Znajdowaliśmy się na obrzeżach Spring Hill, na opuszczonej farmie, które niegdyś należała do moich dziadków. Teren nadal był zapisany na mnie i na Chrisa, ale leżał ugorem i marniał.
Wysiadłem z auta zaparkowanego pod zniszczoną bramą i głęboko odetchnąłem. Na niebie zebrały się czarne chmury, świadczące o nadchodzącej ulewie. Spojrzałem na Alana i wskazałem mu ruchem głowy, żeby podążał za mną.
- Po co tu przyjechaliśmy? - zapytał mój towarzysz, z niekrytym zdezorientowaniem rozglądając się po otoczeniu.
- Cierpliwości - odparłem, przechodząc przez skrzypiącą furtkę na porośnięte chwastami i latami nie ścinaną trawą podwórze. Powoli brnąłem w głąb placu, a wspomnienia z rażącą siłą bombardowały mój mózg. Spojrzałem w kierunku domu, który wyglądał równie ponuro, co reszta zabudowań. Ja jednak oczami wyobraźni widziałem w oknie moją ukochają babcie, wołającą nas na obiad. I dziadka, palącego na werandzie fajkę w swoim ulubionym, bujanym fotelu.
Starając się wyzbyć wszelakich emocji, przez wielkie spróchniałe drzwi wszedłem do obszernego budynku z czerwonej cegły, który niegdyś był oborą. W powietrzu unosił się przytłaczający zapach stęchlizny, pleśni i wilgoci. Szliśmy korytarzem wylanym betonową posadzką, a po obu stronach znajdowały się przeznaczone dla bydła boksy. Metalowe rurki solidnie zardzewiały, a gdzieniegdzie wisiały ciężkie, również wyżarte korozją łańcuchy. Z owego pomieszczenia przeszliśmy do następnego, znacznie mniejszego. Był to pokój socjalny, gdzie dziadkowie przechowywali wszelakie pasze i osprzęt. Dębowa podłoga straciła swój kolor, a pomiędzy zakurzonymi półkami przemykały bure myszy.
Przez pewien czas przypatrywałem się podłodze, aż nagle ku zdziwieniu Alana, kucnąłem. Sprawnie odnalazłem i wyjąłem trzy ruchome deski, odkładając je gdzieś na bok. Blondyn z ciekawością zaglądał mi przez ramię, na dobrą sprawę kompletnie nie wiedząc, czego szukam. Sięgnąłem do dziury wylanej betonem i wydobyłem z niej dużą, czarną, brudną i ciężką torbę. Podniosłem się i ruszyłem z pakunkiem do stołu stojącego w rogu. Położyłem na nim bagaż i powoli rozsunąłem zamek błyskawiczny (co nie było łatwe, zważając na to, że pomiędzy ogniwka powchodził piach i kurz). Naszym oczom ukazała się broń. Dużo broni. Było tam wszystko - począwszy od krótkich pistoletów, przez noże, karabinki i cały osprzęt. Całość była porządnie zakonserwowana i sprawna, wymagała jedynie lekkiego odświeżenia. Zerknąłem na przyjaciela, który z niedowierzaniem przyglądał się zawartości torby . Wiedział o moich szemranych interesach, ale chyba nigdy nie przypuszczał, że zaszło to aż tak daleko.
- Skąd to masz? - wykrztusił z siebie po dłuższej chwili milczenia.
- Wszystko Ci wytłumaczę, ale na razie pomóż mi to stąd zabrać - zbyłem go, dobrze wiedząc, że przebywanie w tym miejscu nie jest tak bezpieczne, jakoby mogło się wydawać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro