2. City of London Police
Diana już drugiego dnia zorientowała się, iż nie tylko jej dzwonek do drzwi nie jest najprzyjemniejszy, ale również i budzik. Choć bardziej prawdopodobne było to, że o tej porze nic nie może brzmieć przyjemnie.
Pomimo tego, iż od jakiegoś czasu nie najlepiej sypiała, a pogoda za oknem była koszmarna, zaraz po przebudzeniu poczuła mdłości wywołane stresem. Pierwszy dzień w nowej pracy mógł okazać się całkiem niezły, ale jej wrodzony pesymizm nakazywał, by wmawiała sobie co innego.
Owszem, Diana bardzo lubiła zmiany, ponieważ jej zdaniem są one potrzebne, by człowiek się rozwijał. Jednakże istniała też część kobiety, która była wycofana i za każdym razem, gdy stabilny grunt zaczął jej się osuwać spod nóg, miała wątpliwości co do słuszności swojej decyzji. Tej strony nie lubiła najbardziej, gdyż to właśnie przez nią stres, z którym kompletnie sobie nie radziła, tak skutecznie przejmował kontrolę.
Jednak zamiast ulegać mu, starała się brać w garść najlepiej jak potrafiła. Wiedziała, ile zależy od jej nastawienia i nie miała zamiaru ulegać słabości, na którą tym bardziej nie może sobie pozwolić w swoim zawodzie.
Wstała z miękkiego łóżka, które z jej niewielką pomocą udało się skręcić Vincentowi, po czym natychmiast owinęła się bluzą, noszoną wczoraj po domu. Temperatura w mieszkaniu była obniżona, ponieważ jeszcze wczoraj świeciło słońce, natomiast w chwili obecnej kobieta pożałowała, że nie sprawdziła prognozy pogody, nim położyła się spać.
Za oknem padał deszcz, rytmiczne uderzając o blachę dachówki. Niebo pokrywały gęste, ciemne chmury, które wyglądały wręcz złowieszczo, zwiastując, iż niebawem deszcz ten zamieni się w ulewę. Gdyby tego było mało, dzisiejszego dnia wiatr też nie mógł sobie odpuścić i wykrzywiał gałęzie drzew w pobliskim parku, na który Diana miała widok ze swojej sypialni. Jako, że jesienna pora już na dobre zawitała w Londynie, liście unosiły się teraz w powietrzu, odpadając i pokrywając sobą chodniki, zaparkowane samochody i ulice.
Diana przeklęła siebie w myślach, kiedy dotarło do niej, że z racji braku samochodu, będzie musiała iść na piechotę, co najmniej do najbliższego przystanku. Nie podobało jej się to ani trochę, ponieważ uważała, iż pierwsze wrażenie jest istotne, a wygląd najbardziej rzuca się w oczy. Jednak, przecież mieszka teraz w Wielkiej Brytanii. Czyż tutaj każdy, w taką pogodę, nie wygląda się zawsze jak przemoczona kura? Może mieszkańcy już nawet nie zwracają na to uwagi?
Kiedy w końcu opuściła mieszkanie, zamknęła za sobą drzwi na klucz i ruszyła w stronę wyjścia z kamienicy. Sprawdzała wcześniej dokładnie w nawigacji w swoim telefonie, jak dojechać pod wskazany adres, więc przynajmniej w tej kwestii nie musiała się stresować. Spóźnianie się nigdy nie leżało w jej naturze. Zazwyczaj była albo na czas, albo wręcz przed nim. Tym bardziej uważała, że w takim miejscu jak praca, spóźnialstwo nie jest mile widziane, gdyż dorosły człowiek jest w stanie tak ułożyć swój plan dnia, by dotrzeć wszędzie na czas. Uznawała za wymówkę jedynie nagłe wypadki, na które nie miała żadnego wpływu.
Diana w oczach wszystkich była miłą i ułożoną kobietą, lecz kiedy poznało się ją choć trochę bliżej, szybko można było dostrzec, iż jest ona niezwykle wymagająca względem siebie. Ona sama zdawała sobie z tego sprawę i nie sądziła, ażeby miała to być zła cecha. Panowała nad tym, a kiedy Vincent przekomarzał się, rzucając często stwierdzeniem, jakby ta była "zbyt sztywna" jak na swój wiek, tłumaczyła się tym, iż zwyczajnie lubi swoją pracę, więc nie widzi problemu w poświęcaniu jej większości czasu.
Tymczasem mogło być w jego słowach trochę prawdy, gdyż ta przez niemalże całą drogę zastanawiała się nad tym, jak będzie wyglądał ten dzień, co dla niektórych mogło podchodzić pod uzależnienie, ale dla niej było zwykłym przejęciem. Zmartwieniem, czy uda jej się szybko przystosować do nowego miejsca i nowych ludzi. Czy jej przełożony będzie choć w części tak uroczą osobą jak jej poprzedni szef. Myślała o wielu rzeczach, a one wzbudzały w niej jednocześnie podekscytowanie jak i strach. Spojrzała więc wokół, by oderwać myśli od monotonicznego tematu i spostrzegła, że angielskie autobusy pachną znacznie lepiej niż amerykańskie. Nie są przepełnione bezdomnymi, a każdy z pasażerów w ciszy zajmuje się swoimi sprawami. Taka uwaga mogłaby wydawać się głupia dla osoby, która nigdy nie miała okazji poznać Diany. Vincent często powtarzał, że kobieta posiada maniakalną potrzebę analizowania wszystkiego, co ją otacza i było to prawdą. Nawet jeśli to forma zboczenia zawodowego, to nadal pozostawała przydatna w wielu sytuacjach. Zarówno zawodowych, jak i kiedy chodziło o relacje międzyludzkie.
Gdy udało jej się w końcu dotrzeć na miejsce, strugi deszczu zaczęły odpadać na jej parasol, będąc na tyle silne, by wciąż ją zmoczyć. Kobieta na szczęście nie musiała przejść zbyt wielkiej odległości, by dotrzeć do swojego miejsca pracy, co w tej chwili doceniała, bo przynajmniej, w przeciwieństwie do ułożonych włosów, jej lekki makijaż pozostał na miejscu.
Otworzyła ciężkie drzwi, które zaskrzypiały głośno, a recepcjonistka słysząc to, natychmiast podniosła głowę znad stosu papierów. Była to starsza od niej kobieta z pofarbowanymi na jasny brąz włosami, przez które i tak przebijały siwe pasemka oraz zdecydowanie zbyt różową szminką na wąskich ustach. Jej uśmiech był jednak zachęcający, a spojrzenie jakim obdarowała Diane, wydało jej się wręcz zmartwione, kiedy ta zobaczyła ją niemal całą przemoczoną.
— Wszystko w porządku, słońce? — recepcjonistka odezwała się, przyglądając blondynce i zerkając na zegarek, by ujrzeć zbyt wczesną porę na zaplanowane spotkania czy przesłuchania.
— Tak, oczywiście. Nie spodziewałam się dziś takiego deszczu. — Diana posłała jej lekki uśmiech, ściągając ociekający wodą płaszcz i wieszając go nieopodal drzwi wejściowych.
— Oh... no tak! Amerykanka... — recepcjonistka powiedziała bardziej do siebie, powracając wzrokiem do swoich papierów. Zajęło jej parę sekund, by w końcu dotrzeć do kartki, na której skupiła się dokładniej — Tak, byłaś umówiona na dzisiaj. Niestety będziesz musiała chwilę poczekać. Pan Wright miał spotkanie, które jak zawsze musiało się przedłużyć. — Włożyła okulary, zwisające z jej szyi, będąc przyczepione do cienkiego sznurka, a następnie przerzuciła wzrok na monitor komputera — Proszę, usiądź. To nie powinno zająć długo. Zapewne już wraca.
— Dziękuję. — Diana szybko przytaknęła i zajęła miejsce na niewygodnych, plastikowych krzesłach, przytwierdzonych metalowym stelażem do ściany.
Odblokowała telefon, znajdujący się nieprzerwanie w jej lewej dłoni i sprawdziła szybko powiadomienia. Miała kilka wiadomości od Vincenta, który życzył jej powodzenia w pierwszym dniu, co wywołało u niej lekki uśmiech. Jak zwykle mężczyzna stara się być przy niej i przypominać, że zawsze może na niego liczyć. Co prawda wielu ludzi mogłoby z jej opisów Vincenta uznać, iż ta za bardzo go idealizuje, lecz on już taki po prostu jest. Ma dobre serce i oddaje je całe ludziom, których kocha, co w obecnych czasach jest wręcz niespotykane.
Minęło już kilkanaście dobrych minut, a Diana nadal byłaby zajęta przeglądaniem mediów społecznościowych i odpisywaniem na wiadomości, gdyby nie tak głośny trzask drzwi, że ta podskoczyła, o mały włos nie wypuszczając z ręki urządzenia. Natychmiast podniosła głowę, by zobaczyć odwróconą do niej, czarnowłosą kobietę, ściągającą z siebie skórzaną kurtkę tego samego koloru.
— Cześć, Grace. — znajomy już akcent dał się poznać blondynce — Jak się dziś czujesz?
— Dobrze, te nowe leki działają na mnie znacznie lepiej. Dziękuję, skarbie. — czarnowłosa kobieta już chciała coś powiedzieć, ale zamknęła z powrotem usta, kiedy odwróciła się, a jej niebieskie oczy napotkały miodowe.
— Dzień dobry. — Diana pozwoliła sobie na posłanie jej delikatnego uśmiechu, lecz twarz drugiej kobiety pozostała niezmienna. Z jej oczu bił niesamowity chłód, a kamienna mina raczej odpychała. Nie była brzydka, jednak zdecydowanie nie była też typem, który z chęcią nawiązuje kontakt. A przynajmniej takie sprawiała pozory.
— Kto to? — ciężko było blondynce nie zmarszczyć w dezorientacji brwi, gdy kobieta zadała recepcjonistce bezpośrednie pytanie, przyglądając się nieprzerwanie siedzącej naprzeciwko niej i najwyraźniej nie czując z tego powodu żadnego zawstydzenia.
— Samantho, maniery. — starsza skarciła ją, ale tak, jakby była już do tego przyzwyczajona, gdyż chwilę później wróciła do swoich spraw.
— Tak, tak... — ciemnowłosa przewróciła oczami, rzucając ciszej na odchodne niezrozumiałe dla recepcjonistki słowa, które jednak Diana wyłapała, nim ta odeszła — Świat jest mały.
Choć blondynka nie była kimś nad wyraz nieśmiałym, to zachowanie obcej kobiety wprawiło ją w takie zdziwienie, że nie mogła znaleźć słów, które byłyby odpowiednią reakcją. Ona również nie spodziewała się ujrzeć tutaj osoby, która przyciągnęła jej uwagę dzień wcześniej w kwiaciarni, ale nawet przez chwilę nie przyszło jej na myśl, że potencjalne ponowne spotkanie mogłoby przebiec właśnie tak. To jedynie daje do zrozumienia, iż trafiła na bardzo specyficzny rodzaj człowieka, za którym raczej nie przepadała. Nigdy nie oceniała książki po okładce i twierdziła, że jeśli nie zna się kogoś wystarczająco dobrze, nie powinno się o nim wypowiadać, czy kreować całego swojego postrzegania danej osoby przez pryzmat jednej czy dwóch sytuacji. Jednakże od kobiety, której najwyraźniej na imię było Samantha, biła nieprzyjemna, odstraszająca aura i nie dało sie temu zaprzeczyć.
Po upływie kolejnych minut, na miejscu stawił się w końcu jej nowy szef, z którym miała pierwszy raz osobiście przedyskutować kilka kwestii, nim zacznie na dobre prace w nowym miejscu. Mark Wright okazał się być niewysokim mężczyzną na oko po pięćdziesiątce, któremu na głowie pozostało już niewiele włosów, a lekka nadwaga uniemożliwiała dopięcie marynarki. Uwagę przykuwały wąsy, które przez dokładne wygolenie brody, sprawiały wrażenie ogromnych i niezwykle gęstych. Diana nie mogła pohamować odruchu, iż przez krótką chwilę zastanawiała się, czy jest równie specyficzny jak Samantha.
Szybko uścisnęli sobie dłonie, a następnie w ciszy udali do gabinetu mężczyzny, który znajdował się niemal na samym końcu budynku. Jego wnętrze było surowe, dokładnie tak samo jak korytarz i cały budynek, który wyglądał jak wielki, szary blok, przypominający więzienie. Ściany w połowie pomalowane na biało, a w połowie na ciemny beż, lekko mówiąc odstraszały, a meble, drzwi i okna zapewne nie były wymienianie od dawna. To dosłowne przeciwieństwo tego, co kobieta zostawiła za sobą w Ameryce. Jej poprzednie miejsce pracy było znacznie bardziej przyjazne, lepiej wyposażone i żywsze. Co prawda wiedziała, że przenosi się do gorszego, z punktu widzenia awansu zawodowego, komisariatu, aczkolwiek spodziewała się chociażby kilku kwiatów tu i ówdzie, by ocieplić wnętrze.
— Więc... — Wright po zajęciu miejsca za swoim niewielkim i raczej lichym biurkiem, wyjął papiery kobiety z szuflady i wygodnie rozsiadł się w swoim krześle, spoglądając raz na nią, a raz na dokumentacje — Pani Diana Moore. Co panią do nas sprowadza? To raczej moi ludzie chcieliby dostać się do was a nie odwrotnie.
— Moja rodzina przeniosła się tu na stałe. Nic nie trzyma mnie w Ameryce, a bliscy są dla mnie ważni. — odpowiedziała nie do końca zgodnie z prawdą, ale potrafiła bardzo dobrze kłamać i wiedziała, co robi. Poza tym niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie wcisnął kitu swojemu szefowi.
— Przeprowadzka do dość odmiennego obyczajowo kraju z pewnością nie jest łatwa. To w końcu inny kontynent, a aklimatyzacja trochę zajmuje. Jest pani na tyle pewna siebie, by od razu podejmować się pracy na wymagającym stanowisku?
— Robiłam to już parę lat w znacznie większym mieście. Społeczeństwo amerykańskie, a szczególnie społeczeństwo nowojorskie jest wymagające i bardzo zróżnicowane. Choć zmiany zawsze ciągną za sobą pewne trudności, nie ma to żadnego wpływu na moją efektywność. — kobieta była przygotowana na to pytanie, lecz gdy już wypowiedziała na głos swoją odpowiedź, przyznała, że była ona bardziej sztywna, niż to planowała. Przywykła do tego, iż często słuchając jej, odnosiło się wrażenie, jakby kobieta wykonywała zawód zbliżony bardziej do prawniczego niżeli policyjnego.
— Cóż... — obserwując ją z lekkim uśmiechem, wertuje strony leżące przed nim — Pani poprzedni pracodawca wystawił naprawdę dobrą opinię, osobiście do mnie dzwoniąc. Do tego dochodzą całkiem imponujące śledztwa na pani koncie, które udało się doprowadzić do końca. Byłoby idiotycznym nie przyjęcie kogoś takiego, mam jedynie nadzieję, że się pani u nas nie zanudzi.
— Na pewno tak się nie stanie. — Diana odwzajemniła jego uśmiech — Jestem gotowa zacząć od dziś, jak się umawialiśmy.
— Oczywiście, ale pomimo takich kwalifikacji, przez fakt, iż jest pani u nas nowa, jestem zmuszony przydzielić pani naszego pracownika, który przez jakiś czas będzie panią nadzorował. — splatając ze sobą palce i układając dłonie luźno na biurku, mężczyzna skupił swój wzrok w całości na Dianie — Nawet jeśli nie jest to potrzebne, takie mamy procedury. Philip jest bardzo dobrym i doświadczonym funkcjonariuszem, który za jakiś czas przechodzi na emeryturę, co też było powodem zatrudnienia pani. Myślę, że się dogadacie, a on pomoże się wdrożyć w funkcjonowanie naszej placówki i zapozna z resztą pracowników.
— Rozumiem. — blondynka przytaknęła z niewzruszoną miną, choć nie była zachwycona faktem, że wręcz powraca do czasów, kiedy była praktykantką, potrzebującą objaśnienia większości rzeczy.
— Cieszę się. — Wright wstał ze swojego miejsca, stękając przy tym cicho i podszedł do regału zrobionego z drewnianej sklejki, którzy zakrywał niemalże całą ścianę po jego lewej stronie. Po otwarciu jeden z szafek swoim pękiem kluczy, przetrzymywanych w spodniach starego i spranego garnituru, wyciągnął z niej krótki pistolet samopowtarzalny, schowany w skórzanej kaburze, przyczepianej do pasa oraz odznakę przymocowaną do futerału z zapewne już wyrobioną legitymacją — Witam w zespole, Moore.
— Dziękuję. — kobieta natychmiast odebrała od niego swoje rzeczy, uśmiechając się szerzej niż do tej pory i po jeszcze jednej, krótkiej wymianie zdań opuściła gabinet swojego nowego szefa.
☂☂☂
— Miło mi cię poznać. Mów mi Philip, żebym nie czuł się jeszcze starzej, niż już się czuję przez tych wszystkich kretynów, którzy słyszą, że odchodzę na emeryturę. — mężczyzna stojący na końcu korytarza, którym właśnie wracała Diana po spotkaniu z szefem, wyciągnął do niej masywną dłoń.
Philip z wyglądu był wyraźnie starszy od kobiety, ale wciąż się nieźle trzymał. Włosy miał gęstsze niż pan Wright, a ich kolor był niewiele ciemniejszy od koloru Diany. Gdyby nie różniące się rysy twarzy, można by było nawet pomyśleć, że są spokrewnieni, ponieważ wzrost oraz budowę ciała posiadali zbliżoną do siebie. Choć jej zdaniem był trochę niski jak na mężczyznę, to nadal wyglądał na dość krzepkiego. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie miłego i ciepłego człowieka, z którym praca mija jeszcze szybciej. Kobieta potrafiła dogadać się z niemal każdym, a ludzie starsi od niej zawsze wydawali się jeszcze ciekawi, ponieważ mogli podzielić się z nią swoim doświadczeniem.
— Diana. — uśmiechnęła się do niego i odwzajemniła szybko uścisk.
— Zdążyłaś już kogoś poznać, Diano? — Philip starał się podtrzymać rozmowę, gdy razem ruszyli w kierunku ich wydziału, który znajdował się na trzecim piętrze.
— Poznać jeszcze nie, ale udało mi się zamienić kilka słów z recepcjonistką.
— Ahh, Grace! — jego uśmiech natychmiast się poszerza — To kobieta anioł. Jeśli cię polubi, masz nawet szanse załapać się na jej ciasteczka. Robi je w każdy piątek.
— Kiedy czekałam na pana Wrighta, spotkałam też drugą kobietę. Była chyba w podobnym do mojego wieku. Grace zwróciła się do niej "Samantha". — Diana rzuciła, chcąc się dowiedzieć trochę więcej na temat niecodziennej współpracownicy, z którą los najwyraźniej lubi jej krzyżować drogi.
— Sam jest specyficzną osobą. Odkąd tylko pamiętam, była miła jedynie dla Grace. Przenieśli ją do nas parę lat temu ze Szkocji, ale nikt do dziś nie wie dlaczego dokładnie. — Philip wzruszając ramionami, włączył elektryczny czajnik, wyciągając dwa kubki na kawę — Nie jest zbyt rozmowna, więc nie oczekuj, że się zaprzyjaźnicie.
— Raczej nie będę jej wchodzić w drogę.
— Słuszna decyzja. — podając jej gotowy już napój, wskazał kobiecie również szafkę, w której trzymali zapewne mleko i cukier, ale ta tylko podziękowała ruchem głowy i wyszła jako pierwsza z małego aneksu kuchennego, w którym zatrzymali się na sekundę.
— Pracujesz teraz nad czymś? — choć niepewnie przez różnicę wieku, zwróciła się do niego na "ty".
— Nic wielkiego, raczej pojedyncze sprawy. Kilka włamań i kradzieży, ale głównie mniejszych osiedlowych sklepików. Nic ciekawego, jednak do wszystkich moich raportów dostaniesz dostęp jeszcze dziś. Musisz tylko pogadać z naszymi informatykami, mają biuro piętro niżej. Poza tym twoje stanowisko już czeka. Na razie dołożyłem obok mojego stare, wysłużone biurko, które plątało się w piwnicy z innymi gratami. Wiem, nie jest to zapewne szczyt twoich marzeń, ale przejmiesz moje miejsce na wyłączność, jak tylko je zwolnię za parę tygodni.
— Dziękuję, że pomyślałeś o czymkolwiek. — uważała, iż było to naprawdę urocze ze strony mężczyzny i dość nieprofesjonalne, jeśli brać po uwagę to, że powinien przejmować się tym Wright.
Diana lecąc do Londynu, zdawała sobie sprawę, że jej nowa praca może być wymagająca, a dotychczasowe standardy będzie musiała odłożyć na bok. Choć słusznie twierdząc "nie był to szczyt jej marzeń", to ciągle powtarzała sobie, iż zmiany są dobre i potrzebne. Zmiany uczą, a ona kochała wyzwania, które poszerzały jej doświadczenie. Nawet jeśli City of London Police nie wydawało się rajem na ziemi, miała przeczucie, że to tajemnicze miasto, które w opowieściach jej babci wiecznie było spowiane mgłą, deszczem i mrokiem, zaskoczy ją jeszcze nie raz. A owego zaskoczenia nie sposób będzie zapomnieć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro