Rozdział 9 - Trauma.
Złapał dłoń szatynki i pogładził ją kciukiem. Zauważył już, że patrzy za niego. Wywrócił oczami i sam odwrócił głowę do tylu. Odrazu zauważył szatyna, którego spotkał w tamtej uliczce. Nie spodobał mu się na wstępie, więc był ostrożny, gdy ten do nich podszedł. Vincent popatrzył z góry do dołu na bruneta i zmarszczył brwi. Nie podobało mu się to, że stał obok Brooklyn.
— Mówiłaś, że będziesz sama, Brook... — Mruknął cicho.
Nie spodziewał się zobaczyć jej w towarzystwie innego chłopaka. Nie chciał jej tak zobaczyć.
— Mowa, a czyny to nie to samo. Jedno nie definiuje drugiego. — Stanął trochę bardziej przed szatynką patrząc z wyższością na chłopaka przed sobą.
— Mówiłem do Brooklyn. Chyba wyraźnie zaznaczyłem to używając jej imienia. — Vincent zacisnął szczękę skupiając wzrok na bursztynowych oczach Theodora. Znienawidził jego osobę.
— Możecie przestać udawać, że mnie tu nie ma? — Wywróciła oczami. Zirytowała się ich przepychankami słownymi i stwierdziła, że nie chce słuchać tego dłużej. Mijając ich obu wyszła na parkiet i zaczęła ruszać się w rytmie muzyki.
Theodor popatrzył pełen podziwu w jej stronę. Przed chwilą obleśny typ dotykał ją bez jej zgody, a teraz ta sama dziewczyna wywija tyłkiem na parkiecie po środku innych mężczyzn? To brzmiało conajmniej koniecznie. Vincent przyglądał się jej uważnie. Dalej czuł mocne uczucia do dziewczyny. Wyglądała obłędnie w swojej czarnej sukience i długich ciemnych włosach. Nie przejmował się tym ile osób na nią patrzy - On sam był jedną z tych osób. Sylwetka szatynki była praktycznie idealna. Oświetlały ją kolorowe światła z klubu przez co cała scena wyglądała, jak rodem wyciągnięta z jakiegoś dobrego filmu. Spojrzał katem oka na Theodora. Zachowywał się zupełnie inaczej niż on. Widział, Że opiera się o ścianę i mierzy wzrokiem Brooklyn. Sam nie wiedział czemu, ale wyczuł w tym spojrzeniu coś czego zaczął mu zazdrościć. Ambler postanowiła zapomnieć o dwójce chłopaków stojących kilka metrów dalej niż ona. Postanowiła zapomnieć o wszystkim co ją przytłaczało. Jeden chłopak podszedł bliżej niej i podłożył ręce na jej biodrach. Zaczęła sunąć w dół powolnym ruchem wyciągając ręce do góry. Próbowała się zabawić chociaż raz w swoim nudnym życiu. Vincent poczuł przypływ złości, a Heiston zacisnął mocniej szczękę. Nie chodziło o to, że był zazdrosny. Po prostu dziewczyna zachowywała się jak jedna z dziwek, które widywał w innych klubach. Przejechał językiem po wnętrzu policzka i postanowił zachować dla siebie wszystkie komentarze jakie nasuwały mu się na język. Blondyn odwrócił ją w swoją stronę robić mały piruet. Popatrzył w jej jasne oczy i delikatnie uśmiechnął. Był zadowolony z tego, że mógł spędzić czas z tak ładną dziewczyną. Odsunął swoje ręce żeby Brooklyn nie czuła się osaczona jego obecnością. Spojrzał za dziewczynę i napotkał wzrokiem rozgniewane tęczówki Jonesa. Przełknął ślinę i odsunął bardziej od szatynki.
— Napijemy się? — Zaproponowała po chwili ciszy ze swojej strony. Nie chciała być nachalna. Chłopak wydawał się jej miłą osobą i w głębi duszy liczyła na jeszcze jeden taniec u jego boku. Słabo się uśmiechnęła poprawiając ramiączko obcisłej czarnej sukienki.
— Ja... — Zastanowił się. Była dokładnie w jego typie, ale przeszywający wzrok szatyna stał się dla niego stresujący. — Chętnie. — Odwzajemnił jej gest i zszedł z parkietu kierując się za bar. Podszedł do lady i zamówił dwa drinki. Postanowił zapłacić za dziewczynę z uwagi na dobre maniery.
Vincent powoli tracił kontrole nad swoją chorobliwą zazdrością. Zaciskał mocno zęby i w pewnym momencie uderzył z niewielką siłą ramie bruneta obok niego. Lekko się wzdrygnął widząc, jak ten odbija się od ściany i staje na przeciwko niego. Theodor był wyższy co dodawało całej sytuacji odrobine dramaturgi i poczucia ryzyka. Wyprostował się żeby pokazać chłopakowi, że w żadnym stopniu nie wywołuje u niego poczucia strachu czy niebezpieczeństwa.
— Zerwała z tobą. Kiedy to do ciebie dotrze chłopczyku? — Korzystał z tego, że był starszy niż szatyn przed nim. Dogryzanie mu stało się dla niego czymś w rodzaju darmowej rozrywki. Nie chciał przegapić okazji pogrania na nerwach Jonesa.
— To tylko przerwa w relacji. Nie zerwanie. — Warknął czując, jak każdy mięsień w jego ciele się napina. Ton starszego chłopaka był tak denerwujący, że musiał się pilnować, by nie zrobić jakiejś głupoty której będzie żałował. Postanowił zachować zimną krew i posłuchać tego co ma mu do powiedzenia Heiston.
— Tak sobie wmawiaj. — Wywrócił oczami. Chłopak wydawał mu się totalnym pozerem i żenujacym typem. — Ale wiesz... — Postanowił zabawić się jego kosztem jeszcze przez chwile.
— Co? — Uniósł brew. Ton bruneta się zmienił co zbiło go z tropu. Nie wiedział czego się spodziewać.
— To ja przed chwilą się z nią całowałem. — Uniósł kącik ust w swój charakterystyczny prowokujący sposób. — To ja przesuwałem dłońmi po jej ciele. — Poszerzył uśmiech widząc złość na twarzy szatyna. — To mi jęczała do ucha z przyjemności. — Zaśmiał mu się w twarz i poklepał go delikatnie po ramieniu. — Cóż, przynajmniej próbowałeś Jones. — Wzruszył ramionami. — Twoją jedyną przeszkodą do osiągnięcia celu okazałem się tylko ja. — Puścił mu oczko i poszedł w stronę baru.
— Heiston! — Wydarł się za nim i sprowokowany przeszedł przez tłum idąc jego drogą.
— Chyba masz coś do zrobienia. Gdzieś indziej. — Popatrzył poważnie na chłopaka siedzącego obok szatynki. — Daleko od tego klubu. — Użył tonu, którego dziewczyna bała się na samym początku ich znajomosci.
— Theodor? — Zmarszczyła brwi patrząc na bruneta. Bawiła się słomką mieszając ją w resztkach trunku. Znowu zwróciła uwagę na blondyna, który wyglądał jakby właśnie zobaczył ducha. Tak właściwie to nie był duch. Theodorowi Heistonowi było bliżej do szatana. Bezwzględnego i bezlitosnego potwora, który karmi się strachem swoich ofiar.
— Pójdę już... — Wstał z krzesła i zapłacił za drinki. Popatrzył ostatni raz na chłopaka obok dziewczyny po czym szybko odszedł w tłum ludzi. Wystraszył się go.
— Świetnie, tak lepiej. — Usiadł na miejscu, które przed chwilą się zwolniło i przyglądał z zainteresowaniem szatynce.
Brooklyn patrzyła na niego z pełną irytacją. Jakim prawem pozwalał sobie na wybieranie jej znajomych? To musiało się skończyć, ponieważ dobrze wiedziała, że nie wytrzyma w tym stanie długo. Przystawiła szklankę do swoich ust pomalowanych bezbarwnym błyszczykiem i wypiła na raz zawartość naczynia. Na barze nie było już tamtego faceta, więc zamówiła kolejnego drinka. W tamtej też chwili Vincent przedarł się przez ludzi stojących na parkiecie. Podszedł do Ambler i oparł rękę o szklany blat.
— Musimy porozmawiać. Na osobności. — Ciężej oddychał.
— My? — Zabrała szklankę bliżej siebie, gdy barman dolał jej trunku. — Mamy o czym? — Znowu się napiła. Pod wpływem alkoholu czuła się pewniejsza siebie.
Brunet pokręcił głową z politowaniem. Domyślał się, jak skończy dziewczyna przez picie alkoholu w takiej ilości. Wyglądała na osobę ze słabą głową.
— Mamy... po prostu chodź gdzieś na bok. — Poprosił zmieniając ton. Chciał znowu przekonać ja do siebie. — Tylko mnie wysłuchaj i dam ci spokój. Obiecuje. — Przygryzł policzek od środka.
— Niech ci będzie. — Znowu szybko opróżniła szklankę. Było jej niewygodnie, dlatego podniosła swoje nogi do góry i położyła je na udach Heistona.
Chłopak zmarszczył brwi, ale pozwolił jej zostać w takiej pozycji. W pewnym sensie jest to sprawa bliskości. Bliskości o którą Jones jest zazdrosny i przez, którą trafia go szlag.
— Na osobności... — Przypomniał dość cicho widząc co robi dziewczyna. Próbowała go sprowokować? Jeśli tak to była na dobrej drodze.
— Wybacz, Vincent. — popatrzyła na niego poważnie. Alkohol powoli zaczął na nią działać przez słabą głowę. — Ale po tym, jak powiedziałeś, że zerżnąłbyś mnie na stole w domu Clark wolałabym nie chodzić z tobą nigdzie sama. — Prychnęła z wyższością.
Theodor próbował zachować powagę, ale wstawiona Brooklyn Ambler to było coś czego chciał doświadczać częściej. Sam domówił jej drinka i zapłacił za niego za pieniądze ze swojego portfela.
— Brook... byłem pijany. — podrapał się po szyi. Zrobiło mu się głupio, bo wtedy faktycznie nie panował nad swoimi emocjami.
— A ja trzeźwa, niestety. — Wywróciła oczami. — Musiałam słuchać tych twoich sprośnych tekstów mając świadomość tego. — Zdjęła nogi z Theodora i zeskoczyła z krzesełka. Odłożyła pustą szklankę. Nie wiedziała czy była to jej 2 czy 4... po prostu chciała się napić.
Szatyn skupił wzrok na niższej dziewczynie. Nie robił nic co mogłoby się jej nie spodobać. Chciał porozmawiać i wyjaśnić kilka spraw...
— Przeprosiłem cię za tamten wieczór... pamiętasz? Na przystanku... my wtedy. — Przygryzł policzek od środka. — Prawie się pocałowaliśmy... myślałem, że... — Nie dała mu dokończyć.
— Że co? — Zaśmiała się. — Że jak idiotka znowu polecę na twoje bajery? Proszę cię, Jones. — Pokręciła głową z rozbawieniem. — Mieliśmy to powtórzyć? Żebyś znowu narzekał na moje ograniczenia w łóżku?
— N-nie... szanuje twoją decyzje, ja tylko... — Znowu nie dał rady powiedzieć nic więcej.
— Wiesz czemu nigdy nie uprawiałam z tobą seksu? — Spytała oblizując usta.
— Bo nie chciałaś tracić swojego dziewictwa... mówiłaś, że nie byłaś gotowa, Brook. — Zmieszał się jej zachowaniem.
— Dlatego, że nie potrafiłeś stanąć na wysokości zadania. — Odwróciła się do niego plecami i spojrzała na bruneta. — Tak właściwie to żaden z was nie potrafi.
— Wystarczyło tylko trochę magicznego trunku żebyś wyjęła kija z dupy. — Zaśmiał się i wstał z krzesła.
— Ah tak? — Pchnęła go lekko w tył przez co oparł się rękami o szklany blat. — to tobie stoi, kochanie. — Uśmiechnęła się wrednie i odsunęła. — I kto tu jest sztywny?. — Zignorowała ich dwójkę i poszła w stronę parkietu.
— Nie powinna pić... — Przyznał cicho poprawiając czarne rozkopane włosy.
— Ależ oczywiście, że powinna. W końcu coś się dzieje. — Poszedł za nią zostawiajac niższego chłopaka w tyle.
Vincent zrezygnował. Poczuł się niepotrzebny i w szybkim czasie opuścił klub. Miał żal do dziewczyny, bo potrzebował tylko jednej rozmowy...
Brooklyn znowu zaczęła zaczepiać jakieś osoby. Nie była w zupełności świadoma tego co się z nią dzieje, aż do momentu w którym jej nogi oderwały się od ziemi, a ona zawisnęła w górze. Spojrzała w bok, a jej oczy natrafiły brązowe włosy. Jęknęła w duszy wiedząc z kim ma do czynienia.
— Koniec imprezy, Ambler. — Przewiesił ją przez swoje ramie i zaczął iść do wyjścia. Ochrona nie zrobiła nic żeby mu przeszkodzić. Byli przyzwyczajeni do takich sytuacji.
Podszedł do swojego czarnego Mercedesa i usadził ją na przednim miejscu obok siebie. Ostrożnie zapiął pasy dziewczyny i zamknął drzwi. Wszedł z drugiej strony przekręcając kluczyki w stacyjce. Zaczął prowadzić samochód w stronę swojego dużego domu. Patrzył co jakiś czas na Brooklyn. Opierała głowę o szybę i ciężej oddychała. Postanowił zabrać ją do siebie po to, aby jej ojciec nie widział jej w takim stanie. Po jakimś czasie dojechał na miejsce. Zaparkował na swoim podwórku i wyszedł z auta. Podszedł do drzwi Ambler powoli je otwierając. Dziewczyna praktycznie spała co niekoniecznie się mu spodobało. Szturchnął ją w ramie tak żeby ta się ocknęła i doszła do drzwi na własnych nogach. Otworzyła oczy i skupiła wzrok na brunecie. Ten tracąc resztki cierpliwości złapał mocno jej ramie. Zacisnął na nim swoje palce i wyszarpał ją z samochodu. Próbował być spokojny, ale jednak to, że musiał jej pilnować na każdym kroku nie ułatwiało tego wszystkiego. Mruknęła coś cicho czując jego mocny uścisk. Ledwo stała na nogach przez ilość wypitego alkoholu. Przez Chwile zaczęła zastanawiać się dlaczego, aż tak bardzo czuje skutki trunku pomieszanego ze sokiem. Chłopak podszedł do ciemnych drzwi zrobionych z świerkowych desek. Wszedł do środka puszczając ramie dziewczyny. Ta wywróciła się na ziemie siadając na kolanach. Poczuła zawroty głowy i trudności w oddychaniu. Zauważył to prawie od razu przez co ściągnął swój płaszcz i przykucnął na ziemi obok niej.
— Ambler? — Patrzył na nią uważnie. Zauważył, jak mruży oczy i ma trudności z poprawnym oddychaniem. — Jak się czujesz? — Spytał dalej swoim chłodnym tonem nie wykazującym żadnych emocji.
— Słabo mi... — Mruknęła cicho. Czuła, że jej sukienka podwinęła się do góry, ale nic z tym nie zrobiła. Ciężko było jej wypowiadać słowa, a przed oczami zaczęła widzieć mroczki.
— Masz aż tak słabą głowę? — Wstał i spojrzał na nią z góry. Wywrócił oczami nalewając wody do szklanki. Podszedł znowu bliżej niej i wystawił rękę z piciem w stronę szatynki.
Chciała złapać szklankę, ale ta wyślizgnęła się z jej dłoni. Spadła z hukiem na ziemie rozbijając się na miliard kawałeczków. Podniósł ją do góry za oba ramiona chcąc odciągnąć jasnooką od szkła. Nie potrzebował tego żeby zrobiła sobie przez to krzywdę.
— Brooklyn? Co jest? — Posadził ją na kanapie. Złapał jej twarz w dłonie próbując jakoś nawiązać z nią kontakt. To było ciężkie, bo dziewczyna była ledwo przytomna.
— Co się dzieje?... — Miała bardzo płytki oddech. Źle się czuła i powoli nie rozumiała co dzieje się wokół niej. Czas zwolnił, a ona czuła się bezradna.
— Kurwa. — Przełknął pod nosem. — Brałaś te swoje tabletki na sen?. — Spytał poddenerwowany.
— Nie... — Powiedziała szeptem i oparła głowę bardziej o kanapę.
— Leż. — Położył ją na kanapie i poprawił jej sukienkę w dół zakrywając bieliznę dziewczyny. Zadzwonił na pogotowie chociaż było to ostatnim co chciał zrobić. Usiadł na kanapie obok dziewczyny i czekał na przyjazd karetki. Miał nadzieje, że wszystko pójdzie szybko przez co nie będzie musiał włóczyć się po szpitalach.
Brooklyn była całkowicie bezwolna co wiązało się również z tym, że była niezdolna do podejmowania decyzji i samodzielnych działań. Leżała na skórzanej czarnej kanapie próbując nie zamykać oczu. Walczyła z narkotykiem w swoim organizmie tak długo jak tylko mogła. Niestety po dłuższej chwili straciła przytomność. Na jej szczęście pogotowie przyjechało pod dom chłopaka. Otworzył ratownikom drzwi i patrzył, jak ci biorą na nosze ciało nieprzytomnej szatynki. Przełknął pod nosem zdając sobie sprawę z tego, że w klubie barman musiał dorzucić coś do jej drinka. Miał sobie za złe brał ostrożności.
****
Po kilku godzinach w szpitalu w końcu lekarz podszedł do niego. Stał przed salą, w której zabieg przechodziła Brooklyn. Opierał się o zimną ścianę. Nie był przejęty jej stanem. Jedynym co odczuwał w tamtej chwili była złość. Złość na siebie i na nią. Gniew za swoje lekkomyślne zachowanie. Zwrócił uwagę na starszego mężczyznę przed sobą. Był to lekarz zajmujący się szatynką.
— Stan pacjentki jest stabilny. — Oznajmił słabo uśmiechając się spod długich szarych wąsów.
— Wiadomo już co się stało? Dlaczego się tak poczuła? — Dopytał. Chciał znać jak najwiecej szczegółów.
— Dziewczyna jest po płukaniu żołądka. — Westchnął poprawiając okulary. — Do pogorszeniu jej stanu przyczyniła się pigułka gwałtu, inaczej substancja GHB. Służy do obezwładnienia niczego nieświadomej ofiary i jej seksualnego wykorzystania. — Przyznał zniesmaczony swoimi słowami. Mieli dużo podobnych sytuacji w swoim szpitalu. — Najczęściej wrzucana jest do drinków na imprezach w klubach. Ofiara nic nie pamięta i nie wie, co się z nią działo przez ostatnie godziny. Jest zdana na łaskę osoby podającej jej narkotyk. — pokręcił głową. — Nie każda dziewczyna ma tyle szczęścia ile Brooklyn.
— Rozumiem. — Zacisnął mocniej pięści. Jak mógł nie zauważyć, że ten idiota za barem dodaje czegoś do jej drinka? Naprawdę, aż tak bardzo się rozproszył? — Mogę do niej wejść? — Zapytał próbując nie pokazywać tego, jak czuł się w tamtej chwili.
— Tak... ale musi być Pan ostrożny. Powinna odpoczywać. Jeśli wszystko będzie dobrze... rano dostanie wypis. — Wskazał mu ręką drzwi do jej sali.
— Dziękuje. Będę uważał. — Wszedł do środka zamykając za sobą cicho drzwi. Zauważył bledszą niż zwykle dziewczynę leżącą pod kroplówką. Patrzyła w biały sufit nad sobą. Była osłabiona i dalej nie potrafiła pojąć tego co się stało.
Podszedł bliżej jej łóżka i usiadł na krześle obok. Oparł łokcie na swoich kolanach przyglądając się jej. W jednym momencie zrobiło mu się żal młodszej dziewczyny. Żadna z kobiet nie zasłużyła na coś podobnego...
— Theo?... — Odwróciła głowę w jego stronę. Dalej czuła się fatalnie, ale o tym uprzedzał ją lekarz, więc była na to przygotowana.
— Odpoczywaj. Rano cię stąd zabiorę. — Zamknął okno widząc, jak ta okryta jest kołdrą. Na zewnątrz była zima dlatego sadził, że to przez temperaturę.
— Czy ja naprawdę... czy ja zażyłam pigułkę gwałtu? — Popatrzyła na niego bez blasku w oczach. Czuła się pusta w każdym tego słowa znaczeniu.
— Ktoś ci ją podał. Jakiś śmieć, który chciał cię wykorzystać. — Przyznał zaciskając mocnej zęby.
— Nie lubię szpitali... — Mruknęła cicho. — Boje się ich... — Sama nie wiedziała czemu, ale nie miała zamiaru ukrywać przed nim swoich emocji.
— Dlaczego? — Spytał od niechcenia. Nie spodziewał się tego o czym zaraz miał usłyszeć.
— Jak byłam młodsza... — Zaczęła nie wiedząc czy dobrze robi mówiąc to brunetowi. — Miałam wtedy 13 lat... — Kontynuowała. — Poszłam na przystanek autobusowy. To miał być zwyczajny dzień. Zwyczajny dzień z mojego nudnego życia. — Przygryzła polik od środka.
— Mhm... czemu okazał się nie być zwyczajny? — Dopytał trochę zainteresowany jej historią.
— Przyjechał autobus, a ja wsiadłam do środka... — Przełknęła ślinę i usiadła na łóżku bawiąc się palcami. — Przejechaliśmy już kilka przystanków. To był pierwszy dzień w którym Agnes nie było ze mną. — Przyznała cicho.
Zaczął zastanawiać się nad finałem jej wspomnienia. Co mogło być złego w drodze autobusem?
— Na jednym przystanku do środka weszła trójka mężczyzn. Wszyscy wyglądali na niebezpiecznych typów... — Wygięła mocniej palec.
— Niebezpiecznych?... — Zaniepokoił się. Nie spodziewał się takiego zwrotu akcji.
— Wszystko działo się jakby w ułamku jednej sekundy. — Zacisnęła mocno powieki. — Jeden z tych mężczyzn wyjął z kurtki pistolet...
— Co... — Nie dowierzał temu co słyszał. Dokładnie pamiętał wstęp do jej wypowiedzi. Miała 13 lat.
— Zastrzelił kierowcę i zamknął drzwi autobusu... — Poczuła, jak przechodzi ją nieprzyjemny deszcz. — Byłam tam ja... cztery dziewczyny i dwójka chłopaków. Jak się pewnie domyślasz... zginęli jako następni. — Podrapała się po ręce.
— A-ale... — Zatkało go. Fakt robił gorsze rzeczy, ale... ale nie na bezbronnych dzieciach.
— Kazali... kazali mi i tym dziewczynom się rozebrać. Robić okropne rzeczy... obrzydliwe rzeczy. — Poczuła łzy w oczach.
— Byłyście tylko dzieciakami. Jak można zrobić coś takiego... — Zacisnął mocniej pięści.
— Dziewczynki obok mnie klękały, a oni szarpali je za włosy... rozrywali ubrania i wykorzystywali w sposób jaki tylko chcieli. Były bezbronne... tak samo, jak ja. — Dodała po chwili ciszej.
— Brooklyn... — Przesiadł się na jej łóżko i poczuł, jak ta opiera głowę o jego ramie.
— Przyszła kolej na mnie... — Zacisnęła mocno swoje dłonie wbijając w nie paznokcie. — Bałam się, jak cholera, ale postanowiłam... postanowiłam się sprzeciwić.
Zdziwił się jej słowami, ale nie przerywał. Pogładził dużą dłonią jej głowę. Była dzielna.
— Zaczęli mnie brutalnie bić. — Otworzyła oczy i spojrzała w ziemie. — Pobili mnie do tego stanu, że nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Odczuwałam ból w każdej części swojego ciała. Krew lała się po podłodze, a ja tylko cicho płakałam. Miałam nadzieje, że mnie zostawią... oszczędzą. — Poczuła łzę na policzku.
— To potwory, a nie ludzie, Brook. — Stwierdził obejmując ją ramieniem. Widział co wspomnienia z nią robią.
— Przeżyłam tylko dlatego, że myśleli iż mnie wykończyli. — szlochała nie umiejąc powstrzymać emocji. — Policja przyjechała i ich złapała... — Przetarła łzy z policzków. — Musiałam spędzić wiele miesięcy w szpitalu i chodzić na rehabilitacje. To właśnie przez to wydarzenie pogorszyły się moje problemy ze snem, Theo. To wina tych ludzi... — Pociągnęła nosem.
— Już spokojnie... jesteś bezpieczna. Ci ludzie poniosą kare za to co ci zrobili. — Pocałował ją w czoło i próbował uspokoić swoim cichym zachrypniętym głosem. Nie czuł do niej nic więcej. To była tylko chwila współczucia i okazanie wsparcia.
— Zostaniesz?... — Spytała cicho. Potrzebowała czyjejś bliskości. Traumatyczne wydarzenie z jej życia znowu wróciło do jej pamięci. Nie umiała myśleć o niczym innym niż o tym.
— Zostanę. — Po wysłuchaniu jej nie miał serca zostawiać dziewczyny samej. Oparł plecy o zagłówek łóżka i położył ją obok siebie. Gładził jej ramie dłonią i pozwalał jej poczuć się przy nim bezpiecznie. Zdecydowanie to było za dużo dla nich obu jak na jeden dzień...
Trzynastoletnia Brooklyn Ambler przeżyła piekło. Theodor mylił się co do niej - była cholernie silna. Tej siły mógł jej tylko zazdrościć.
****
Agnes siedziała na łóżku należącym do Katherine. Blondynka spała od dobrych dwóch godzin. Dziewczyna spoglądała w stronę okna i rozmyślała nad spotkaniem w opuszczonej kopalni. Obracała swój telefon w ręce zastanawiając się nad tym co powinna zrobić. Coś kazało jej napisać do chłopaka, ale próbowała zignorować te myśl. W końcu Jeff był niebezpiecznym hackerem, a nie chłopakiem z sąsiedztwa. Jej ciekawość wygrała i szybko wróciła na ostatnio zamykany chat. Zauważyła zieloną kropkę aktywności co tylko dodało jej pewności siebie.
Jeff
Nazwałeś mnie kłamczuchą...
Czyli wiesz, tak?
O tobie i Travisie?
Tak...
Pewnie, że wiem Agnes.
Proszę nie mów nikomu...
Zrobię co tylko będziesz chciał.
Mam nie mówić nikomu o tym, jak ty i twój stuknięty ojciec zmusiliście niewinnego siedemnastolatka do przestępstwa?
Tą wiadomością dopiero zrozumiała, że Jeff wie więcej niż sądziła. Zacisnęła mocno szczękę. Chłopak miał racje. Prawda była taka iż Travis był niewinny. To przez długi ich ojca mężczyzna, jak i jego żona kazali Agnes wmieszać młodszego syna w brudne interesy. Travis bardzo długo nie pozwalał sobą kontrolować, ale presja ze strony rodziców zrobiła swoje. Przygryzła paznokieć i myślała co odpisać na odczytaną wiadomość. Nie mogła go okłamywać, ponieważ szatyn wiedział. W tamtej chwili była pewna, że wie o wszystkim. Zaczęła wpisywać palcami nowe słowa składające się w zdania.
Jeff
Liczę na to, że nikomu nie powiesz.
Zachowaj to dla siebie.
Proszę.
Liczę na to, że twoje
„Zrobię co tylko będziesz chciał"
Dalej jest aktualne.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro