Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 19 - Nienawiść.

Theodor rozumiejąc co się dzieje wziął głęboki oddech. Zacisnął mocniej dłoń na swoim telefonie. Wiedział z kim ma do czynienia i co najprawdopodniej grozi Brooklyn.

— Milcz. — Zaczął swoim przerażającym tonem. — Jeżeli któryś z was zrobi jej krzywdę przede mną... — Zacisnął mocniej szczękę. — Zabije.

Blondyn dobrze znał Theodora. Wszystko musiało być tak, jak chciał, ale jednak gdy coś nie szło po jego myśli... właściwie takich sytuacji nie było. Zdawał sobie sprawę, że właśnie złamali te „zasadę". Właśnie zrobili coś bez wiedzy Heistona. Mężczyzna próbował brzmieć pewnie, jednak jego głos zadrżał ukazując tym słabość.

— Domek w lesie. — Przełknął ślinę mając nadzieje, że chłopak nie usłyszy. — Musimy porozmawiać. — Chciał się rozłączyć, ale brunet miał inne plany.

— Wiesz, jak mam na nazwisko? — Zapytał na pozór spokojnym i aksamitnym głosem.

— W-wiem... — Przygryzł policzek od środka. Theodor był młodszy, ale jednak to on miał nad nimi władze.

— Cudownie, bo zapamiętasz je do końca swojego nędznego żywotu, Christian. — Chłopak wyszedł z domu wsiadając do swojego samochodu. — Co jest moje. Pozostaje moim. — Szepnął. — A mojej własności nie rusza się bez zgody. — Warknął. — Brooklyn Ambler należy do mnie.

— Rozumiem... czekamy. — Odetchnął, gdy to Heiston zerwał połączenie.

Nie myśląc długo mężczyzna przypomniał sobie o szatynie. Wpadł do pokoju w którym siedział razem z Brooklyn i zauważył, jak ten narusza jej strefę komfortu. Przełknął ślinę i odciągnął siłą jego ramie do tylu. Przeszył go wzorkiem.

— Odpierdoliło ci?. — Nie silił się na spokojny ton. Dobrze pamiętał słowa Theodora.

— O chuj ci chodzi? — Warknął poprawiając ręką czarne włosy do tylu. Spojrzał na pół nagą dziewczynę. — Jestem zajęty... — Oblizał usta.

— Ona jest jego. — Patrzył poważnie na mężczyznę przed sobą.

— Proszę?... — Odrazu powstrzymał swoje chęci wstając z łóżka. — Ale... — Przełknął ślinę zdając sobie sprawę z tego co zrobił.

— Należy do niego. — Podszedł do szatynki rozwiązując jej ręce. Rzucił w nią za dużą koszulką. — Ubierz się.

Brooklyn nie rozumiała co się dzieje. Spojrzała na dwójkę mężczyzn po czym na koszulkę w swoich rękach. Ubrała ją na siebie zastanawiając się nad ich słowami. Zostawili ją, bo Theodor im kazał? On nie miał o tym pojęcia?... powiedział, że należy do niego. Pierwszy raz była wdzięczna światu o zainteresowanie jej osobą przez Heistona. Pierwszy raz była wdzięczna mu samemu. W tej chwili? Mogła być jego.

— Przecież to tylko jakaś małolata, która sprawia mu problemy. — Cal przeklnął pod nosem zdając sobie sprawę z tego co zrobił. — Kurwa. On mnie zabije.

— Śmierć byłaby dla ciebie zbyt łaskawa. — Pokręcił głową spoglądając na dziewczynę. — Masz farta. — Przyznał spoglądając na ścianę przed sobą.

— Zapierdoli mnie! — Szatyn zaczął panikować rozglądając się nerwowo. — Cholera. Nie wiedziałem, że jest ważna! Kurwa! — Popadł w histerie.

— Uspokój się. — Strzelił go w policzek zostawiajac na nim czerwony ślad. — Finalnie nic jej nie zrobiłeś. Odpuści.

— Heiston nie odpuszcza. Boże. — Wyszedł z pokoju mocno trzaskając za sobą drzwiami.

Dziewczynę zaczęło to zastanawiać. Theodor naprawdę był kimś kogo mogli bać się dwaj goryle? Może to nie o mięśnie tutaj chodziło. Szatyn zaczął bać się o własne życie. Bał się bo ruszył Brooklyn? Dlaczego Heiston postanowił nazywać ją swoją. Spojrzała na podenerwowanego blondyna obok siebie i po krótkiej chwili zdobyła się na słowa.

— Theodor tu przyjedzie?... — Sama nie wiedziała czemu, ale te słowa stały się jej „nadzieją".

Christian westchnął wychodząc z pokoju w którym przebywała Brooklyn. Zamknął drzwi na klucz, który następnie schował do swojej kieszeni. Usiadł na fotelu spoglądając na drzwi wejściowe. Czekał na chłopaka trzymając blisko siebie pistolet. Współpracowali, ale nigdy nie mogli ufać sobie do tego stopnia, by czuć się bezpiecznie w swoim towarzystwie. Oparł głowę mocniej o miękkie oparcie. Wiedział, że odrazu, gdy Theodor przekroczy próg domu poleje się krew. Ich krew.

Po kilkunastu minutach czarny mercedes zaparkował niedaleko małego domku. Wysoki brunet ubrany w elegancką koszule wysiadł z samochodu zmierzając ku drzwiom wejściowym. Był wściekły. Stanął przed wejściem nie siląc się na pukanie. Dobrze wiedzieli, że nie będzie się prosił o wpuszczenie. Tak, jak myślał, blondyn podszedł do drzwi otwierając je przed nim. Theodor zgromił wzrokiem blondyna przed sobą. Zauważył drugiego mężczyznę stojącego za nim. Właściwie, to na nim chciał się skupić.

— Theo... — Mężczyzna przeczesał swoje włosy rękami, które były spocone. Stresował się spotkaniem z brunetem.

— Cal Winston. — Brunet uniósł kącik ust mijając Chirstiana. Podszedł bliżej niego. — Cal. — Zacisnął szczękę. W jego ustach te imię brzmiało obco, a ton którym je wypowiadał był przerażający.

Szatyn przeklnął ślinę patrząc w na pozór spokojny wyraz twarzy młodszego chłopaka. Wiedział, że taki nie był. Theodor był znany ze swojej „gry aktorskiej". Codziennie przybierał inną role. Role, którą odgrywał idealnie. Potrafił być okrutnym dręczycielem, a kolejnego dnia ciepłym i wrażliwym chłopcem z sąsiedztwa. Zacmokał ustami, by pokazać tym swoje rozczarowanie.

— Ten twój pomysł. — Parsknął sarkastycznym śmiechem. — Nie mógł być gorszy. — Położył dłoń na ramieniu szatyna. — Biedny Cal. Nie wiedział, że nie swoich zabawek nie ruszamy.

— J-ja... nie wiedziałem... — Winston odwrócił wzrok nie chcąc patrzeć w oczy chłopaka. — Nic jej nie zrobiłem. Przysięgam.

— Gdzie ona teraz jest? — Jego spokój był niedopasowany. Spokój wywołujący niepokój.

— Tam. — Christian pokazał ręką jedne z drzwi.

— Mhm. — Odsunął się od nich wchodząc do środka. Zauważył szatynkę na łóżku. Nieprzytomna, w za dużej koszulce, z bielizną na wierzchu i czerwonym policzkiem. Uniósł kącik ust wychodząc z pokoju.

— Śpi, nic jej nie jest... — Blondyn spojrzał w stronę Theodora próbując odczytać coś z wyrazu jego twarzy. Jednak niczego nie rozumiał. Brunet się uśmiechał.

W tej samej chwili Heiston odbezpieczył broń skrytą za paskiem jego spodni. Bez uprzedzenia wycelował w Cal'a postrzelając go w kolano. Mężczyzna upadł na ziemie i zawył z bólu. I w tym momencie Chris już wiedział skąd wziął się uśmiech na jego twarzy. Spełniał swoje słowa.

— Twoje przysięgi są gówno warte. — Strzelił w drugie kolano. Krew zaczęła moczyć ciemne panele.

Szatyn wydarł się z bólu nie umiejąc wstać. Poczuł łzy w oczach, które w szybkim czasie zaczęły moczyć jego policzki. Zacisnął mocniej zęby skupiając wzrok na Theodorze, który mimo wszystko dalej w niego celował.

— Ma czerwony policzek. — Podszedł bliżej łapiąc jego koszulkę. Wykonał pierwsze uderzenie pięścią w jego szczękę. — Sine nadgarstki. — Stanął podeszwą buta na jego prawe kolano. Tym sposobem szybko otworzył jego rane po to, by znowu usłyszeć krzyk z jego ust.

Ten krzyk był dla niego, jak melodia. Melodia, której mógłby słuchać godzinami. On nim dyrygował. Nacisnął mocniej swoim butem odpychając go do tyłu. Bez namysłu włożył całą przednią cześć pistoletu w usta mężczyzny. Przytrzymał palcem spust.

— Odurzyliście ją jakimś cholerstwem. — Warknął wkładając broń głębiej w jego gardło. — Skrzywdziłeś ją przede mną, Cal. Ostrzegałem.

— Theodor odpuść... — Christian przełknął swoją ślinę. Bał się o swojego kolegę na łasce bruneta. Był nieobliczalny.

— Zapomniałeś, Martin? — Theodor uniósł kącik ust patrzeć na płaczącego szatyna. Oczekiwał łaski od swojego kata. — Ja nigdy nie odpuszczam. — Strzelił.

Martwe ciało szatyna upadło na podłogę, a w okol niego zaczęła pojawiać się spora plama krwi. Chłopak spojrzał na pistolet marszcząc brwi. Ubrudził się. Złapał czyste miejsce na koszulce Cal'a wycierając broń.

Brooklyn stała w miejscu nie mogąc wydusić z siebie głosu. Przez strzał obudziła się. Chciała wyjść z pokoju, ale zastygła w miejscu. Patrzyła na scenę przed sobą. Ciało na podłodze. Martwe ciało. Smierć mężczyzny, który godzinę temu chciał ją skrzywdzić. A nad nim on - Theodor. Diabeł kryjący się pośród ludzi. Sam syn szatana pochodzący z czeluści piekła. Brutalny koszmar od którego nie można się uwolnić. Dręczyciel będący pieprzonym dziełem Michała Anioła... jej dręczyciel.

W tamtym momencie nie wiedziała co mają oznaczać jej myśli. Wiedziała jedno i tylko jedno. Musiała uciekać, jak najdalej tych ludzi. Jednak wszystko zwróciło się przeciwko niej. Umysł, nogi czy, jak zdążyła zauważyć serce. Uniosła wzrok na twarz bruneta znajdującego się przed nią. Znowu gubiła się w jego bursztynowych tęczówkach.

— Zabiłeś go! — Christian pociągnął końcówki swoich włosów. Popadł w panikę. — Zabiłeś Cal'a do cholery! — Uniósł się.

— Pozbądź się ciała. — Cały czas patrzył w oczy szatynki. — Nie obchodzi mnie jak to zrobisz. Masz to zrobić. — Dotknął dłonią jej bladego policzka.

Martin nie mówiąc nic więcej kucnął obok ciała. Łzy zbierały się do jego oczu, a on wyjął czarny worek.

— Już dobrze jestem... — Nie pozwoliła mu dokończyć.

To był ten czas. Odepchnęła jego rękę zaciskając mocno szczękę. Od czasu spotkania w Heaven minęło kilka miesięcy. Miesięcy w których jej psychika zdążyła zaliczyć upadek. Przez te wszystkie dni żyła w strachu. Miała tego dość i tym razem nie miała zamiaru poddawać się tak łatwo. Przystąpiła do walki z Heistonem. Piekło i niebo właśnie się zderzyły.

— Nie. — Odsunęła się. — Nie dotykaj mnie. — Spojrzała w jego oczy. Nie tak, jak zwykle. Nie było to spojrzenie pełne przerażenia i strachu. Ono wyrażało jedno. Nienawiść.

Chłopak uniósł brew patrząc głęboko w jej oczy. Pierwszy raz nie rozumiał tego co robiła. Czy właśnie postanowiła, że to ona przejmuje pałeczkę?

— Nie przerywaj mnie i słuchaj — Zacisnęła mocno swoje pieści.

Brooklyn Ambler pękła.

— Nienawidzę cię, rozumiesz?. Nienawidzę cię w każdym tego słowa znaczeniu, pod każdym względem. — Podeszła bliżej bruneta zadzierając brodę ku górze. — Jesteś zerem. Nikim, Theodor. — Popchnęła dłonią jego klatkę piersiową. — Bawisz się ludźmi zmuszając ich, by tańczyli jak im zagrasz, ale wiesz co?.

Theodor nie miał zamiaru jej przerywać. W końcu miała głos. Mimo iż jej słowa nie były pochlebne to wiedział, że potrzebne. Musiała uwolnić emocje.

— Koniec tego. — Warknęła. — Właśnie zabiłeś człowieka. — Odepchnęła go od siebie. — Czujesz się brudny?. — Szepnęła jednak słychać było w tym nutkę zła. — Brzydzisz się sobą i tym kim jesteś?.

— Do setna, Ambler. — Nie wiedział co miał o tym myśleć. Pierwszy raz od dawna słowa kogoś obcego zaczęły go zastanawiać.

— Zrób przysługę światu. — Przycisnęła jego pistolet do jego klatki piersiowej, tak by ten złapał go do rąk. — Strzel. — Poczuła łzy w oczach. — Zabij zniszczenie.

— Brooklyn. — Zacisnął szczękę uwydatniając swoje kości policzkowe.

— Odejdź łamiąc mi serce. — Przetarła mokry policzek. — Zabierz je ze sobą i naucz się kochać. — Szturchnęła jego ramie łapiąc za klamkę drzwi wyjściowych. — Kochaj niszcząc samego siebie. — Wyszła zatrzaskując za sobą drzwi.

Wyszła kierując się przed siebie. Gdy była blisko chłopaka zabrała kluczyki do jego samochodu. Weszła do środka czarnego mercedesa i przekręciła kluczyk w stacyjce. Zaczęła jechać przed siebie mijając kolejne drzewa. Płakała nie zważając na nic. Chciała skończyć koszmar i właśnie to zrobiła. Jednak ona w tym wszystkim zapomniała o najważniejszym.
Kochała swój koszmar.

Theodor został w tym samym miejscu. Docierały do niego słowa dziewczyny. Szatynka powiedziała wiele. Może powiedziała za dużo? Nie wiedział tego. Nie rozumiał słowa „kochać". W swoim życiu nasłuchał się wiele definicji tego słowa. Kochanie jest bezinteresownym pomaganiem, byciem zawsze obok ważnej dla nas osoby. To miłość sprawia, że człowiek chce żyć. To miłość daje nam chęci do życia, bo przecież miłość uskrzydla. A w takim wypadku skąd życie tchnęło w chłopaka? Kim właściwie była dla niego Brooklyn? Obowiązkiem, utrapieniem, kochanką czy kłopotami. Dlaczego jej słowa zaczęły mieć sens?

Zniszczenie dosięgnęło ich obu.
Ich relacja była obsesją.

****

Od czasu ich „kłótni" minął tydzień. Tydzień, który przeżyli w ciszy. Theodor milczał tak samo, jak Brooklyn. Rozdzielili się. Dziewczyna siedziała na swoim łóżku opierając mocno głowę o ścianę. Czuła się, jak wariatka. Darzyła uczuciem okrutnika. Spojrzała na drzwi swojego pokoju w których stanął jej starszy brat. Edward Zauważył łzy na jej policzkach i podszedł bliżej. Objął policzki siostry dłońmi patrząc na nią poważnie. Chciał wyczytać coś z jej oczu, coś co mogłoby wskazywać na jej stan. Natychmiastowo uniósł jej podbródek w górę siadając na łóżku obok niej. Błądząc wzrokiem po twarzy szatynki zrozumiał swój błąd. Zostawił ją.

— Brook?... — Szatyn szepnął cicho poprawiając kosmyk włosów dziewczyny. — Co się dzieje?... — Nie zmieniał swojego tonu.

Nie odpowiedziała. Mocno wtuliła się w Edwarda odrazu przy tym rozpłakując. Pęknięcie się powiększało. Zaczęła dławić się własnymi łzami nie umiejąc się uspokoić. Theodor ściągnął ją na dno z którego nie dało się wypłynąć.

— Młoda... — Przełknął ślinę widząc stan siostry. Nie spodziewał się, że było aż tak źle.

— Tak bardzo przepraszam, Ed... — Szlochała wycierając rozmazany makijaż w jego koszulkę. Potrzebowała brata. Chłopaka, który będzie przy niej gdy będzie tego potrzebować i obroni ją przed złem. Potrzebowała Edwarda. Poczuła, jak jego silne ramiona obejmują jej ciało i przymknęła oczy. Płakała. Tak mocno płakała.

— Nie powinienem cię zostawiać... — Oparł brodę o głowę czarnowłosej. — cierpiałaś, gdy ja byłem obok. — Pogładził dłonią jej drżące plecy.

Szatyn miał racje. Stał obok nie robiąc z tym nic. On i tata... nie robili nic. Traciła siebie w swoim własnym domu. Stała się cieniem zwyczajnej licealistki, którą była. Grzech, który popełniła ciągnął się za nią przez cały ten czas zadając większe rany. Rany występujące pod postacią pocałunków z Theodorem. Człowiekiem miażdżącym w pięści ją samą.

— Tak dużo kłamałam... Ed, ja cały czas kłamałam... — Popłakała się bardziej. Potrzebowała wyrzucić z siebie to wszystko.

— Brook, o czym ty mówisz?... — Pogładził dłonią jej głowę.

— Nie było cię... nie było cię gdy ciebie potrzebowałam. Nie był cię, gdy po prostu... umierałam. Cały ten pieprzony czas... — Dziewczyna zaczęła łkać.

— Dlaczego nic nie mówiłaś?... — Mocniej przytulił ją do swojego ciała. — Dlaczego trzymałaś to w sobie?... — Szepnął siląc się na spokojny ton.

— Bo obiecałam... — schowała twarz w swoje dłonie. — Złożyłam cholerną obietnice.

— Nic nie rozumiem... — Przetarł jej ramiona i próbował ją uspokoić. Trzęsła się. Płakała w jego ramionach.

— J-ja... — Zająkała się. — Ja wiem co stało się z Travisem, Edward. Wiem wszystko... — Szepnęła najcięższej, jak mogła chowając głowę w tors chłopaka.

Złamała obietnice. Powiedziała to czego nie mogła mówić. Powiedziała Edwardowi o plikach. O tym, jak dowiedziała się o śmierci Travisa. Zdradziła mu czemu go to spotkało, jednak omijała w tym wszystkim fakt mający imię Theodor Heiston.

— Cały ten czas... — Objął ją mocniej. Nie wiedział co powiedzieć po słowach siostry. — Byłaś w tym sama?... — Szatyn szepnął do jej ucha spokojnym głosem.

— Tak... — Rozpłakała się na dobre.

Oboje nie zauważyli kiedy w progu jej pokoju stanął brązowowłosy mężczyzna. Horacy spojrzał na swoje dzieci przekrzywiając głowę. Brooklyn płakała, a Edward powstrzymywał swoje własne łzy. Bez słowa podszedł do nich i mocno objął swoimi ramionami. Był złym ojcem.

****

Theodor wrócił do swojego domu. Nie przejął się tym co zrobił. Bardziej skupił się na słowach szatynki. Wyszedł na balkon i wyjął paczkę papierosów. Miał sięgnąć po jednego, ale zauważył obok siebie młodszą dziewczynę. Westchnął chowając fajki do kieszeni spodni.

— Jak się czujesz? — Avery oparła swoje ręce na barierce.

— Jak się czuje po czym? — Heiston uniósł brew spoglądając na siostrę. Nie wiedział o czym dokładniej mówią.

— Ja wiem, Theo... — Brunetka poprawiła kosmyk swoich włosów za ucho. — Zabiłeś go. Ty. Ty sam. — Przygryzła policzek od środka.

— Co? — Zacisnął pięści. — Skąd to wiesz? — Odwrócił ją w swoją stronę i zeskanował dokładnie wzrokiem. Coś mu nie pasowało. Avery wyglądała inaczej.

— Tylko tyle masz mi do powiedzenia?... — Ściszyła ton.

— Ave. Skąd. Wiesz. — Zacisnął szczękę ściskając mocniej jej ramiona. Ona nie mogła wiedzieć. Nie jego młodsza siostra.

— Jakie to uczucie mieć na rękach krew człowieka? — Patrzyła na niego bardziej z dołu, bo był wyższy. Mówiła spokojnie. — Było warto, Theo?... — Zabrała jego ręce odsuwając się.

— Zasłużył na to. — Mruknął poirytowany.

— Zasłużył bo? — Nie wiedziała o wszystkim. Mimo wszystkiego co robił jej brat chciała przy nim być. Ją również dotknęła rozłąka z rodziną.

— Chciał zgwałcić Brooklyn. — Warknął nie siląc się na spokój. Emocje nim targały, a on nie umiał tego opanować.

Avery ucichła analizując jego słowa. Gwałt. Największy strach wszystkich kobiet, a w zasadzie nie tylko kobiet.
Przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz i zakręciło jej się w głowie. Oparła się mocniej o barierkę.

— Nie krzywdzę ludzi niewinnych. — Przyznał poprawiając do tylu swoje brązowe włosy.

— A Ambler? — Przerwała jego wypowiedź.

— Jest winna. — Odpowiedział szybko spoglądając w niebo. Nie był przygotowany na kłótnie z siostrą.

— A czy zasłużyła na to wszystko? — Przekrzywiła głowę spoglądając na chłopaka. — Czy zasłużyła na to, by strach nigdy jej nie opuszczał?

— O co ci chodzi Avery? — Theodor skupił wzrok na brunetce. Nie mógł zrozumieć sensu ich rozmowy. Czemu z zabójstwa przeszli na temat Brooklyn?

— Mówisz, że jest winna... — Przypomniała mu jego słowa. — Ale tak właściwie. — Popatrzyła w jego bursztynowe tęczówki. — Ty jesteś.

— Proszę? — Otworzył delikatnie usta z wrażenia.

— To ty pozwoliłeś zabrać swój laptop. Pozwoliłeś jej na pomyłkę. To z twojej winy zobaczyła te pliki. — Przyznała to co od dawna chciała powiedzieć. — Theodor ty nosiłeś dowody zbrodni w zwyczajnym czarnym plecaku.

— Ale to nie ja kurwa kazałem jej sprawdzić zawartość! — Uniósł się wyrzucając ręce w powietrzu.

— Być może, ale jeśli mam być szczera. — Zacisnęła szczękę. — Sama bym je sprawdziła.

— Więc również miałabyś przejebane. — Warknął wchodząc do środka domu. Odechciało mu się rozmowy.

Brunetka weszła za nim zamykając szklane drzwi. Oparła się o nie plecami krzyżując ręce na swojej klatce piersiowej. Zauważyła, że próbuje skończyć rozmowę. Fakt, nie przepadała za Brooklyn, ale po tym czego się dowiedziała nie mogła siedzieć cicho. Theodor musiał w końcu zrozumieć, że przed karaniem innych powinien popatrzeć najpierw na swoje czyny. Chciał karać ludzi za ich grzechy będąc przy tym grzesznikiem.

— Uciekasz, bo temat jest dla ciebie niewygodny. — Uniosła brew skupiając wzrok na brunecie. Zauważyła, jak mocniej ściska pięści.

— Zamknij się do cholery. — Odwrócił głowę w stronę dziewczyny. — Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy.

— Bo? — Odbiła się od szyby idąc w stronę Heistona. — Mnie też ukarasz za ciekawość?. — Zatrzymała się naprzeciwko niego.

— Jesteś zwyczajną ćpunką, która gówno wie o odpowiedzialności. Nie będziesz mnie pouczać. — Skierował się do wyjścia.

Theodor to była jedyna osoba, którą miała obok. Herman został w ośrodku i nie mogła na niego liczyć. Poczuła łzy w oczach. Chłopak dobrze wiedział co musiała przechodzić i jak trudne życie miała. Cała jej złość przerodziła się w gniew, a ona sama nie chciała dalej mu ustępować. Postanowiła mu pokazać co potrafi zrobić z ludźmi.

— Jesteś od nich gorszy. — Dziewczyna szybko przetarła swoje oczy.

— Avery ty płaczesz?... — Uspokoił swój ton.

— Jesteś gorszy od swoich ofiar. — Parsknęła sarkastycznym śmiechem. Łza spłynęła po jej policzku. — A wiesz czemu? — Podeszła bliżej brata. Nie dała mu odpowiedzieć. — Bo ty nawet przed samą śmiercią nie przyznałbyś się do tego, że jesteś złym człowiekiem. — Otworzyła drzwi wychodząc przez nie. Zeszła na dół do salonu. Nie chciała przebywać z nim w jednym pokoju po swoich słowach.

Theodor zamknął drzwi i oparł się o nie plecami. Avery Heiston była jedną osobą której słowa mogły go zranić. Jedyną. Jego młodszą siostrą. Czy właśnie płakał? Uronił pierwsze łzy od czasów swojego dzieciństwa. Wcześniej nie pozwalał sobie nawet o tym pomyśleć. Ale teraz? Nie dbał o to. Nawet tego nie kontrolował. Skrzywdził niezliczoną ilość ludzi, ale nigdy nie czuł się tak, jak teraz. Słowa od najważniejszej osoby w jego życiu. Ten bezuczuciowy i kamienny Theodor Heiston właśnie siedział opierając plecy o drzwi swojej sypialni i płakał. Po prostu to robił. Cicho łkał, by siostra go nie usłyszała. Płakał. Płakał chłonąć swoje własne łzy. Łzy których wcześniej nie ronił. Chwila słabości. Słabości na, którą nie pozwolił sobie nigdy. Wplątał drżące dłonie we włosy i pociągnął ich końce. Te dłonie, które były wszystkiemu winne. Dłonie które czyniły okrucieństwa i „sprawiedliwość", której tak bardzo oczekiwał od wszystkich poza sobą.

Czy dobrze postąpił zamieniając życie Brooklyn w piekło? Czy naprawdę na to zasłużyła? Avery miała racje. To była jego wina. On był odpowiedzialny za dowody, które zgubił. To on zawinił nie chcąc się do tego przyznać. Krok po kroku doprowadzał szatynkę do szaleństwa i zatracenia samej siebie. Odebrał jej szczęście i życie nudnej licealistki. Codziennie miała bać się, że jutro nie nastąpi. Miała bać się wyjść z domu czy chociażby odezwać do koleżanki z ławki. Miała okłamywać ludzi, których kocha na rzecz jego. Sprawił, że była pod jego całkowitą kontrolą godząc się z tym.

Oparł brodę o swoje kolana próbując uspokoić emocje. Pozwolił sobie na za dużo. Płacz był czymś normalnym dla ludzi, ale czy i dla Theodora? Uważał, że to oznaka słabości, której tak bardzo nie chciał czuć. Płacz czyli stan emocjonalny, będący reakcją na strach, ból, smutek, żal lub złość... Płacz może być związany z pozytywnym, głębokim, wewnętrznym przeżyciem. Chłopak nie był świadomy tego, że łzy to dopiero początek agonii, którą na siebie sprowadził.

W tym samym czasie Avery próbowała nie myśleć o bracie. Siedziała na kanapie opierając o nią mocniej głowę. Odrazu, gdy dowiedziała się o tym co zrobił brunet wiedziała, że nie będzie tak samo. Idealny syn się zatracił. Duma rodziców obrała własną ścieżkę zapominając o zasadach. Zabrała do ręki telefon spoglądając na przychodzące powiadomienie. Należało ono do Eliota.

Eliot

Wyjdziesz na chwile?
Jestem pod domem.
Nie mów Theo.

Tylne drzwi.

Zebrała się z kanapy i skierowała pod podane miejsce. Wyszła z domu zamykając za sobą drzwi. Avery spojrzała na szatyna przed sobą delikatnie unosząc kącik ust. Odjęła go delikatnie wtulając się w jego klatkę piersiową. Nie byli dla siebie obcy. Eliot znał Theodora i Avery w dzieciństwie. Brunet był jego najlepszym przyjacielem, a młodsza Heiston obiektem westchnień. Dziewczyna dobrze wiedziała co zrobić chce Sherman. Miała świadomość, że ta noc zmieni wszystko.

— Jeszcze tylko kilka godzin... — Pogładził dłonią jej głowę. — Wiesz, że tak będzie lepiej. — Szepnął bardzo cicho.

— Wiem, po prostu to mój brat... — Odpowiedziała zaciszonym tonem przyciskając policzek do jego ciała.

— Zrobił zbyt wiele złego. — Odsunął ją od siebie. — Chciałem tylko zobaczyć, jak sobie radzisz. — Przyznał poprawiając rękawy swojej koszuli.

— Daje radę. — Przyznała obejmując rękami swoje ramiona. — Powiedział, że jestem nic nie wartą ćpunką... — Odwróciła wzrok.

Eliot złapał delikatnie podbródek młodszej dziewczyny i skierował jej głowę tak, by musiała na niego popatrzeć. Uśmiechnął się słabo nie mając przy tym złych intencji. Zależało mu na Avery.

— Jesteś warta wszystkiego. Zasługujesz na cały świat. — Pogładził dłonią jej policzek.

Dziewczyna poczuła rumieńce na swoich policzkach. Odsunęła się zabierając rękę szatyna.

— Kiedy już będzie po wszystkim... — Zaczęła bawiąc się pasemkiem brązowych włosów.

— Będę obok. — Kiwnął głową spoglądając na godzinę w telefonie. — Muszę iść. Brooklyn na mnie czeka.

— Eliot... — Złapała lekko jego ramie. — Napewno nie ma innego sposobu?... — Popatrzyła na niego próbując wyczytać jakieś emocje z jego twarzy.

— Napewno. — W zasadzie było ich dużo, ale chłopak nie chciał innego. Oczekiwał odkupienia win ze strony Theodora. Wyjął telefon i wszedł w konwersacje z szatynką.

Brooklyn Ambler

Zaraz będę.

****

Szatynka długo musiała rozmawiać z ojcem i Edem. Dochodziła północ. Siedziała w swojej łazience pod prysznicem. Lała wodą swoje włosy opierając mocniej głowę o kafelki. Zaczęła myśleć o wszystkim. Widziała, jak brunet zabił swojego wspólnika. Widziała to na własne oczy. Czy powinno być to dla niej traumatyczne przeżycie? Dla wszystkich takie, by było. Jednak Brooklyn nie była „wszystkimi", a jedynie sobą. Przekręciła kurek wody w stronę ściany sprawiając, że ta była lodowata. Ciarki przeszły jej całe ciało, a temperatura ogarniająca jej ciało zaczęła sprawiać ból. Przymknęła oczy skupiając się tylko na chłodzie rozchodzącym się po jej organizmie. Zakręciła wodę dopiero po kilku minutach. Trzęsła się z zimna, ale w żadnym stopniu nie żałowała swojej decyzji. Wyszła z kabiny zamykając za sobą jej drzwiczki. Powoli podeszła do umywalki zawijając się w ręcznik. Spojrzała w lustro patrząc na siebie dokładnie. Westchnęła chcąc sięgać po szczoteczkę stojącą w kubku. Jej plany pokrzyżowało powiadomienie wyświetlające się na ekranie jej telefonu. Zabrała w trzęsące się dłonie swoją komórkę widząc przeklęte nazwisko. Heiston. Theodor znowu uświadomił jej, że nie był jedynie nieprzyjemnym koszmarem. Był rzeczywistością z którą musiała się zmierzyć.

Heiston

Brooklyn.
Przemyślałem wszystko.
Przepraszam.
Możemy się spotkać?
Wyjaśnię ci to.
Od początku nie chodziło o te pliki.
Tylko o ciebie.

Dlaczego miałabym ci wierzyć?

Bo mnie kochasz.
Ja o tym wiem, Brook
Dlatego tak bardzo mi zależy.
Jezioro przy twoim domu.
Bądź za 20 minut.
Jeżeli w ciągu kilku sekund cię nie przekonam żebyś została
To odejdziesz.

Przyjdę.
Ostatni raz.

Dziękuje.

Szatynka sięgnęła po suszarkę i zaczęła suszyć swoje włosy. Wiedziała, że postępuje głupio idąc na spotkanie z brunetem, ale już dawno zrozumiała, że to dla niej norma. Zdrowy rozsądek poszedł na spacer po tym, jak czarny mercedes zaparkował pod jej domem. W ciągu 10 minut zdążyła osuszyć włosy i przebrać się w bluzę z jeansami. Schowała do kieszeni telefon i podeszła do wyjścia na balkon. Przypomniała sobie, jak wymykała się w ten sam sposób, by iść również do niego. Powoli przekroczyła barierkę balkonu znajdując się po drugiej stronie. Zeskoczyła na ziemie lądując na trawie. Weszła w wprawę? Otrzepała swoje spodnie idąc chodnikiem w stronę lasu. Znowu postępowała, jak największa idiotka. Znowu nie myślała o swoim bezpieczeństwie.

Przeszła przez kilka drzew wchodząc głębiej. Zauważyła pomostek i jezioro przy, którym mieli się spotkać. Była tam sama. Spięła się w sobie wchodząc na drewniane podłoże. Rozejrzała się obejmując rękami ramiona. Jedynym co słyszała był wiatr. Wyjęła telefon i ostatni raz spojrzała w jego ekran. Zero nowych wiadomości. Usłyszała łamanie gałęzi i odwróciła głowę w tył. Zauważyła wyższego chłopaka. Dobrze go zapamiętała, bo szafirowe tęczówki Eliota nie mogły uciec z jej pamięci. Przełknęła ślinę chowając komórkę. Theodor dalej milczał.

— Tak myślałem, że przyjdziesz. — Eliot podszedł bliżej szatynki siadając na pomostku, siedział na jego końcu.

— Gdzie jest Theodor? — Zapytała siadając obok niego.

Chłopak zignorował jej pytanie i oparł się rękami z tyłu. Patrzył na krajobraz malujący się przed nim. Jezioro w którym odbijał się księżyc znajdujący się nad nimi.

— Wiesz, że kilka lat temu Theo był dla mnie, jak brat? — Zapytał spoglądając na nią kątem oka.

— Wiem, że się znacie, ale... co ja mam do tego wszystkiego? — Nie rozumiała i zaczęła się stresować. Nie ufała Eliotowi, a właśnie była z nim sam na sam w ciemnym lesie.

— Wszystko zmieniło się po śmierci mojej siostry. — Zacisnął mocniej szczękę. — On nie jest dobrym człowiekiem.

— Dobrze o tym wiem. — Przyznała odwracając głowę na bok. — Ale ty również nim nie jesteś.

— Ja nie zabiłem Avery. — Odparł chłodnym tonem.

— O czym ty mówisz?... — Przełknęła ślinę. Nie rozumiała tego co się dzieje. Dlaczego zaczął jej opowiadać o swoim życiu.

— Wiesz o jego pasji do łyżwiarstwa. — Kiwnął głową. — Dell również dzieliła te zainteresowanie.

— Tak się nazywała? — Dopytała nie chcąc się wtrącać.

— Mhm. — Potwierdził. — Heiston był za mały żeby zacząć chodzić na specjalne miejsce dla łyżwiarzy. Poza tym rodzice nie popierali tego sportu. Któregoś dnia tak, jak zwykle wyszedł z domu. — Przerwał. — Nie było mnie tam, bo siedziałem z Avery. Była chora, a ja chciałem dotrzymać jej towarzystwa.

— Eliot czemu mi o tym mówisz?... — Podrapała swoje przed ramie. Rozmowa o dzieciństwie Theodora była dla niej czymś dziwnym.

— Zabrał ze sobą Dell. — Zacisnął mocniej pięści. — Zabrał ją nad to pieprzone jezioro.

Brooklyn czuła, że nie powinna wtrącać się w jego wypowiedz. Gdy Eliot zmieniał swój głos z sekundy na sekundę czuła się coraz gorzej. Rozmowa o dzieciństwie. Nie jej dzieciństwie wywołała w niej poczucie niebezpieczeństwa.

— Jeździli do momentu w którym lód nie pęknął. Dlaczego nie pękł pod nim, Brook?. — Zapytał nie oczekując odpowiedzi. — Nim zdążył zrozumieć co się stało była już pod lodowatą wodą. W łyżwach, które ważyły swoje. Ściągały ją na dno.

— Eliot... — Przełknęła ślinę.

— Mówił, że podał jej rękę. Mówił, że się starał. — Warknął. — Ale to była gówno prawda! — Uniósł się rzucając kamień przed siebie. — Stał, jak Tchórz patrząc, jak znika pod lodem. Stał patrząc, jak umiera. — Poczuł łzy w swoich oczach, które natychmiast przetarł.

— On był młody... napewno się bał... — Próbowała bronić Theodora, chociaż słowa szatyna ją zaskoczyły. Heiston był tchórzem?

Sherman wstał spoglądając na dziewczynę z góry. Była niewinna, ale wszystko kazało mu to zrobić.

— Wstań. — Rozkazał podciągając jej ramiona do góry. Zeskanował wzrokiem jej twarz. — Theodor nie napisał do ciebie tych wiadomości. To byłem ja.

— Co?! — Uniosła się odpychając jego ręce. — Po co do cholery! — Ciężej oddychała zdając sobie sprawę z sytuacji w której się znalazła.

W tej samej chwili czarny mercedes zatrzymał się niedaleko nich. Ze środka wyszedł brunet. Spojrzał na Eliota i Brooklyn. Chciał podchodzić bliżej, ale zamarł w miejscu. Szatyn przystawił pistolet do brzucha Ambler.
Przytrzymał swoim palcem spust.

— Lepiej zostań tam gdzie jesteś, Heiston. — Docisnął mocniej broń do jej sztywnego ciała.

Szatynka poczuła, jak jej oczy łzawią. Znowu musiała się bać. Strach zabrał jej głos, a łzy zaczęły toczyć drogę po jej policzkach. Wszystko działo się w zwolnionym tępie.

— Zostaw ją! — Krzyknął stojąc w miejscu. — Eliot co ty robisz! — Ciężej oddychał patrząc na przerażoną Brooklyn. Odrazu, gdy zorientował się, że to nie on wysłał wiadomości postanowił pojechać pod podane miejsce. Ktoś przejął kontrole nad jego kontem wysyłając nie prawdziwe wiadomości. Wiadomości, które miały sprowadzić Ambler w sidła nieprzyjaciela, którym okazał się Eliot.

— Znowu będziesz stać jak tchórz? — Zaśmiał się przytrzymując przy sobie dziewczynę. — Śmiało.

— Nie rób tego. — Theodor zrobił krok w stronę chłopaka. To okazało się jego błędem. Eliot strzelił.

Kula przebiła jej brzuch, a ona upadła na ziemie. Spojrzała w górę na szatyna. Patrzył na nią niewzruszony, a ona czuła, jak plama krwi obejmuje większą cześć materiału jej bluzy. Agnes wyszła zza drzewa. Widziała wszystko bardzo dokładnie. Widziała, jak Sherman wykonał strzał. Serce na chwile stanęło, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Stała wiedząc, że nic nie może zrobić, a to musiało się wydarzyć. Ta noc musiała się tak potoczyć.

— Brooklyn! — Heiston wydarł się nie dbając już o nic. Szybko podbiegł do dziewczyny odpychając szatyna. — Patrz na mnie, rozumiesz? Patrz. — Widział, jak jej klatka wolno unosi się do góry po czym do dołu. Oddychała.

Eliot skorzystał z okazji. Wyjął z jego bluzy kluczyki do czarnego mercedesa. Podszedł do czerwonowłosej patrząc na nią niewzruszony. Agnes trzęsła się ze strachu patrząc w jego szafirowe tęczówki. Wszystko co dla niego robiła doprowadziło ją do tego miejsca.

— Nie zawiedź mnie. — Delikatnie objął jej drżące ciało całując czoło dziewczyny.

Theodor patrzył na wszystko z daleka. Nie czuł do Brooklyn, tego co ona do niego, ale... nie była nikim. Tyle razy jej to powtarzał nie umiejąc zrozumieć prawdy. Zależało mu na dziewczynie. Bezradnie patrzył na to, jak zamyka oczy. Przycisnął dłonią jej rane, by jak kolwiek zatamować krwawienie. Usłyszał odjeżdżając samochód. Zauważył Agnes patrząca na nich z daleka. Dziewczynę, która wydawała mu się niegroźna. Zauważył jej łzy na policzkach. Nic nie rozumiał. Poczuł czyjś dotyk na swojej dłoni. Spojrzał znowu na bladą twarz dziewczyny.

— Obiecaj, że spotkamy się przed bramami piekieł... — Szatynka oparła swój policzek o deski. Czuła, jak coraz ciężej jej oddychać, a obraz rozmazuje się coraz bardziej. Umierała.

Chłopak ścisnął mocniej jej dłoń nie mając pojęcia co zrobić. Podniósł ją na swoje ręce po czym niebiesko czerwone światła zaczęły odbijać się od drzew. Rozejrzał się dokładnie zauważając trzy radiowozy. Zauważył również, jak zielonooka trzyma telefon w swojej zaciśniętej dłoni. Zadzwoniła na policję i karetkę, która przyjechała chwile później. Gdy był już pewny, że wszystko się ułoży i pomogą Brooklyn dostrzegł broń którą w niego celowali. To on był punktem do ostrzału.

— Odłóż dziewczynę na ziemie i podnieś ręce do góry! — Mężczyzna z odznaką patrzył wprost na twarz Theodora. Zostali wezwani przez Agnes, jednak nie mieli dobrych intencji wobec niego. Viller namieszała zaginając prawdę.

Brunet położył ciało szatynki obok swoich nóg nie wykonując gwałtownych ruchów. Podniósł ręce tak jak kazali. Poddał się.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro