Rozdział 13 - Ofiara.
Mijały kolejne tygodnie. W życiu Brooklyn zrobiło się niepokojąco spokojnie. Przesypiała noce nie martwiąc się o nic związanego z chłopakiem. Theodor milczał od dłuższego czasu. Sama nie wiedziała co u niego słychać, bo nie miała zamiaru się dopytywać. Heiston nie był nikim za kim mogłaby tęsknić. Jedyne czym był to jej utrapieniem. Gdy w końcu zniknął z jej życia poczuła, że może oddychać. Żadne obietnice nie ściskały jej gardła i żadne groźby nie psuły następnych dni. Czuła się na swój sposób wolna. Nie miała pojęcia o siostrze bruneta, a tym bardziej o tym, że zabrał ją z ośrodka odwykowego. Miała sprzeczne uczucia co do osoby chłopaka. Nie umiała rozgryźć jego zachowania. Raz potrafił być okrutnym dupkiem, którego się bała, a raz czułym chłopakiem zabierającym ją na randki. Mimo, iż wiedziała, że tylko udają związek coś podpowiadało jej, że ich gra pociągnie się jeszcze trochę. Miała wrażenie, iż bursztynowe tęczówki chłopaka nawet po ich rozstaniu nie spuszczą z niej wzroku.
Theodor znał każdy szczegół z jej życia, a ona? Ona ledwo znała jego imię i nazwisko. Brunet wiedział, że jej ulubionym miejscem jest pub Heaven. Wiedział, że jej matka zostawiła ich samych z ojcem i wyjechała do innego miasta ze swoim kochankiem. Miał również pojęcie o szkole szatynki i wiedział dokładnie o jakich godzinach kończy lekcje. Obiło mu się również o uszy, iż nienawidzi Katherine Clark. Sam podzielał jej poglądy, bo blondynka była po prostu nieznośna. Pomijając jego charakter, którego nie znosiła był całkiem przystojnym chłopakiem. Zawsze mówiła w swojej głowie całkiem, bo nie chciała przyznać się przed sobą, że był, jak młody bóg. Jednak do człowieka tego pokroju było mu daleko. Sadziła, że gdy wstaje ze swojego łóżka to sam szatan stresuje się tym, iż rośnie mu konkurencja. Był przerażający wiedząc tyle o jej życiu. Przerażający w swojej „pracy", której sensu dalej nie potrafiła zrozumieć. Usprawiedliwiał się tym, iż jego ofiary zawsze miały coś za uszami. Karał ludzi za to jacy byli. Ambler uważała, że najpierw powinien spojrzeć na siebie krytycznym wzrokiem, a dopiero później oceniać resztę społeczeństwa.
Dokładnie pamiętała moment w którym chłopak wyznał jej prawdę o Travisie. Nie mogła pojąć działań chłopaka. Miły, wrażliwy i często niezdarny siedemnastolatek będący podglądaczem kobiet? Od początku nie chciała w to wierzyć. Jednak nie mogła długo pozostać w swoim przekonaniu zważając na dowody jakie przedstawił jej starszy chłopak. Po jej smutku ze śmierci bruneta został jedynie mały ślad będący wspomnieniem z pogrzebu. W głowie zapadł jej obraz siebie, gdy patrzyła w lustro, a łzy cisnęły się do jej oczu. Przecierała je rękami nie chcąc bardziej dołować swojej przyjaciółki. Tamtego dnia wszystko wydawało się być szare i ponure. Życie straciło barwy przez co i sens. Załzawionymi oczami patrzyła na kwiaty w swoich rękach i wbijające się kolce w jej dłonie. W tamtej chwili miała to głęboko gdzieś. Bliska jej osoba odeszła, a głupie róże i ból ich kolców nie mógł równać się z tym, jak czuła w środku samej siebie. Nie chciała rozpamiętywać dłużej straty przyjaciela, więc wstała z idealnie pościelonego łóżka.
W końcu po tylu dniach strachu, stresu i negatywnych emocji jakie odczuwała mogła powiedzieć, że w jej życiu powoli się układa. Miała cichą nadzieje, że ten stan potrwa, aż do samego końca. Może chłopak w końcu jej odpuścił? Może zapomniał o czym wie? Może znalazł sobie nową osobę do dręczenia? W końcu nie była jedyną dziewczyną na świecie. Zdawała sobie sprawę z tego, iż jest dużo lepszych od niej. Lepsza figura, włosy czy nawet styl ubioru. Theodor nie był osobą z którą mogła się równać. Drogi samochód, duży dom pełen cennych rzeczy... jedno pozostawiało ją w zastanowieniu. Skoro miał pieniądze to dlaczego ubierał się, jak zwyczajny chłopak? Duża bluza i jeansy były tak typowe... były, tak bardzo nie pasujące co do całokształtu bruneta.
Z jej rozmyśleń wyrwał ją huk otwieranych drzwi. Tak, jak zdążyła zauważyć był to mężczyzna sprawujący w ich domu funkcje ojca. Słabo się uśmiechnął spoglądając na siedzącą dziewczynę. Cieszył się z braku problemów z jej snem i ogólnym „powrotem do zdrowia" dziewczyny. Tak można było to nazwać. Odwzajemniła gest ojca i poprawiła niesforny kosmyk czarnych włosów za prawe ucho. Zastanawiało ją z czym przyszedł. Dobre wieści czy może jednak wręcz przeciwnie? Czego mogła się spodziewać po jego miłym uśmiechu?
— Jak się czujesz? — Spytał podchodząc do okna, które następnie uchylił. — Ostatnio nie masz czasu na rozmowy ze staruszkiem. — Zaśmiał się, ale w tym śmiechu można było usłyszeć smutek. Horacy nie miał już tak dobrego kontaktu ze swoimi dziećmi. Edward cały ten czas przeżywał zakończenie swojego związku, a Brooklyn zajęła się szkołą w której miała od groma zaległości.
— Wiesz dobrze, że mam teraz zapiernicz w szkole i cały wolny czas poświęcam na naukę, tato. — Westchnęła odkładając na półkę książkę, którą czytała. Czytała to za dużo powiedziane, bo ona po prostu gapiła się w tekst napisany na jej stronach będąc w świecie swoich rozmyśleń.
— Wiem skarbie, rozumiem. — Kiwnął głową i zwrócił uwagę na Idealnie posprzątany pokój dziewczyny. Tym właśnie się różniły jego dzieci.
Życie Edwarda to był jeden wielki spontan, za to jej wręcz odwrotnie. Ułożone i zaplanowane co do ostatniej sekundy jej życia. Tak, jak w jej pokoju można było znaleść ładnie poukładane ubrania czy książki, tak w jego jedynym na co można było natrafić był chaos ogarniając całe pomieszczenie.
— A jak z Edem? — Dodał po chwili siadając na samym rogu jej łóżka. — Rozmawiacie czy ciebie również unika? — Spytał przyglądając się córce.
— Czasami wymienimy kilka słów, ale później odrazu znika za drzwiami swojego pokoju. No i następnie słyszę, jak mocno uderza worek, który ostatnio sobie zawiesił... — Dodała ciszej niż wcześniej. — Chyba chce jakoś pozbyć się swoich emocji... No wiesz, po Agnes. — Podrapała się po ręce.
— To i tak cud, że wrócił na treningi. Louis suszył mi głowę o swojego najlepszego zawodnika. — Cicho się zaśmiał próbując rozluźnić napiętą atmosferę. — Zjesz ze mną kolacje? — Zaproponował. — Zrobiłem twoje ulubione zapiekanki. — Uniósł kącik ust.
— Chętnie tato. — Odrazu przystanęła na propozycje mężczyzny. Życie bez ogarniającego ją strachu było czymś cudownym. Zastanowiła się nad czym i postanowiła spytać. — O której Edward wraca? Może zjadłby z nami? — Skierowała się w stronę drzwi, a przez jej ruch Horacy podniósł się z białego materacu.
— O dziewiątej, dołączy do nas. — Wyszedł zamykając za nimi drzwi do jej pokoju. Zszedł po schodach na dół po czym odrazu zasiadł przy nie dużym stole.
Brooklyn zajęła miejsce obok taty i zabrała na talerz zapiekankę. Sięgnęła po sosy i zaczęła robić wzroki na upieczonej bułce. Zawsze to była dla niej lepsza cześć w przygotowywaniu swojego posiłku. Jego wygląd. Nie potrafiła zjeść czegoś co wyglądało nieestetycznie. Jeżeli nie prezentowało się dobrze to automatycznie nie mogło być dobre. Skupiła się na rozmowie z tatą do czasu, aż ich miłą atmosferę przerwało imię wypowiedziane przez mężczyznę.
— Jak miewa się Theodor? — Zapytał gryząc przypieczoną bułkę. — Dawno go tutaj nie widziałem. — Przyznał chwytając kubek ciepłej herbaty.
— My... to znaczy on. — Poczuła, jak wszystkie jej mięśnie się spinają, a ona znowu dusi się pod wiążącą ją obietnicą. — Wyjechał z miasta na jakiś czas. Mówił coś o sprawach rodzinnych. — Kiwnęła lekko głową próbując tym samym potwierdzić swoje słowa. — Nie dopytywałam wiedząc, że nie lubi wiele o sobie mówić. — Wgryzła się w zapiekankę. Jeżeli będzie miała pełną buzie to brunet nie będzie pytał dalej wiedząc, że nie ma, jak odpowiedzieć.
— Nie miałem pojęcia. To wiele wyjaśnia. — Wzruszył ramionami i skupił się na jedzeniu.
Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Znowu okłamała swojego tatę, znowu z jego powodu. Theodor Heiston nawet nie będąc obok komplikował jej życie.
***
Godzinę później przez drzwi wejściowe wszedł szatyn. Odłożył dużą granatową torbę na szafkę po czym rozwiązał sznurówki swoich butów. Zdjął je rzucając obuwie niedbale obok torby. Skierował się na górę do swojego pokoju. Przynajmniej miał zamiar się w nim znaleść do momentu zauważenia siostry i ojca. Oboje śmiali się i rozmawiali, jak gdyby nigdy nic. Zainteresowało go to, a chwile później dobiegły do niego wołające go głosy. Podszedł bliżej drewnianego stołu.
— W końcu wróciłeś. — Uśmiechnął się ciepło. — Usiądź. Zjedz z nami. — Podsunął talerz z wystygniętą już zapiekanką w stronę Edwarda.
— Nie jestem głodny. — Odparł chłodno poprawiając ciemne włosy swoją ręką do tylu. Brooklyn odrazu nie spodobał się ton chłopaka. Postanowiła wesprzeć mężczyznę i sama odezwała się po dłuższej chwili ciszy między nimi.
— Były bardzo smaczne. — Stwierdziła odsuwając krzesło obok siebie. — Chodź, opowiedz nam co tam ciekawego działo się dzisiaj na treningu. — Również delikatnie się uśmiechnęła.
— Mhm. — Usiadł na przeciwko swojej młodszej siostry. Nie miał ochoty na kolacje z rodziną. Właściwie, nie miał ochoty na nic od dłuższego czasu. Jak nie chodził na treningi, tak teraz zaczął przekładać je na wszystko wyrzucając swoją agresje na sport.
— Więc co tam u Louisa? — Brooklyn chciała powiedzieć coś więcej, lecz przerwał jej dzwonek dochodzący z jej komórki, którą miała schowaną w kieszeni. Zauważyła nieznany jej numer i zmarszczyła brwi. Nim zdążyła odebrać ten przestał dzwonić.
— Kto to? — Mężczyzna spojrzał w telefon swojej córki zainteresowany tym kto mógł do niej dzwonić o takiej godzinie.
— Zaraz wrócę. — Wstała od stołu i poszła szybko do swojego pokoju. Zamknęła swoje drzwi i dotknęła dłonią włącznika światła. Zdziwiła się, gdy ten nie zadziałał.
Wyjęła telefon podświetlając przez to swoją bladą twarz. Natrafiła wzrokiem bursztynowe tęczówki w rogu swojego pokoju. Wzdrygnęła się nie spodziewając się wizyty ze strony chłopaka.
Theodor odkąd zabrał z ośrodka swoją siostrę nieco odpuścił Ambler, ale jednak ile można pozostawać w tych samych postanowieniach? „Dręczenie" Brooklyn to była dla niego forma rozrywki. A fakt, iż dziewczyna powoli zaczynała coś do niego czuć powodował u niego ogromną satysfakcje. Uniósł kącik ust widząc jej reakcje. Po krótkiej chwili odezwał się w jej stronę zachrypniętym basem.
— Wystraszyłeś mnie. — Przyznała cicho przygryzając wnętrze swojego lewego policzka. Za szybko zaczęła chwalić swoje życie. Jedno było pewne. Życie jej nie lubiło, a los zabawiał się jej kosztem.
— To dobrze. — Odpowiedział wolno kierując swój wzrok na dziewczynę. Jego ton był chłodny i jak mogło się zdawać. Poważny. — Dawno się nie widzieliśmy. — Przyznał to co sama dobrze zauważyła. W przeciwieństwie do niego, ona nie tęskniła.
— Dobrze? — Zdziwiła się jego słowami przez co lekko otworzyła swoje usta. — Jak tu wszedłeś? — Zapytała próbując zrozumieć. Okno było zamknięte tak samo, jak wszystkie drzwi w domu.
— Pamiętasz? Nie muszę ci się tłumaczyć ze swoich działań, Ambler. — Uniósł brew mierząc dziewczynę wzrokiem.
— Mniejsza, nie wiem po co pytałam. — Skarciła się w głowie za głupotę. Przez te kilka miesięcy zdążyła już zrozumieć wiele spraw. Pod jedną wliczało się stwierdzenie, iż brunet nigdy nie odpowiada na jej pytania.
— Smakowała ci kolacja? — Mówił wolno, jakby chciał wzbudzić uczucie strachu w dziewczynie. — Zapiekanka z pieczarkami, szynką i serem. Do tego sos czosnkowy. Brzmi dobrze. — Wstał z fotela na którym siedział podchodząc bliżej szatynki.
Na raz chciała się odsunąć w tył. Jednak coś jej na to nie pozwoliło... nie coś, a ona sama. Zastygła. Nie potrafiła się ruszyć z miejsca czując wewnętrzny paraliż. Zupełnie zapomniała o tym, iż chłopak zamieszany był w sprawę morderstwa. Nie jednego. Wielu i do tego bardzo brutalnych. Podczas ich całego „związku" myślała o pójściu na policję przynajmniej sto razy. Nie mogła. Miał ją, miał ją całą. Mógł ją kontrolować w taki sposób w jaki chciał. Bała się go co przekładało się na jej głupie działania. Każda normalna osoba po tym, gdy ktoś nieznajomy każe jej wsiąść do swojego samochodu ucieka przerażona z powrotem do domu, każda nie licząc Brooklyn Ambler. Mimo swojej inteligencji często dawała przejąć kontrole swojemu sercu. W głębi duszy poczuła, że nie będzie żałować tego spotkania... dusza mocno się myliła. Do dnia dzisiejszego wyklinała w głowie podjętą przez siebie wtedy decyzje. Gdyby postąpiła inaczej nie musiałaby znosić obecności chłopaka w swoim życiu.
— Tak. — Odpowiedziała po chwili swoich dłuższych rozmyśleń. Nie wiedziała ile milczała, ale nie chciała dopytywać. Wystarczająco żeby pomyśleć, iż coś jest nie tak.
— I nie zaprosiłaś mnie? — Stanął naprzeciwko młodszej dziewczyny. Przeszywał ją wzorkiem do tego stopnia, że wywołało to w niej poczucie obowiązku stania tam.
— C-czemu miałabym cię zapraszać?... — Mimo, że tego nie chciała. Głos szatynki się załamał ukazując tym strach i przerażenie jakie ogarniało ją w tamtej chwili.
— Kochanie. — Przejechał kciukiem po jej policzku. — Czasami zadajesz głupie pytania. — Złapał delikatnie szczękę dziewczyny i zmusił ją żeby popatrzyła prosto na niego. Wbił w nią wzrok swoich bursztynowych oczu.
— Głupie? — Mruknęła cicho błądząc wzrokiem po twarzy Heistona. Nie rozumiała tego stanu do którego ją doprowadzał. Stan strachu i pożądania osoby której nienawidzi. Jego osoby.
— Odpowiedz sobie na to pytanie sama. — Przybliżył się jeszcze bardziej. Był wyższy przez co podniósł podbródek Brooklyn wyżej. Dominował nad nią.
Dziewczyna przełknęła ślinę czując, jak brakuje jej tchu. Dusiła się przy nim. Dusiła się w swoim pokoju. Przeklnęła pod nosem nie umiejąc oderwać wzroku od jego twarzy. Nie gościł na niej ten chytry uśmieszek jaki zapamiętała. W obecnej chwili nie ukazywał żadnych emocji. Tego właśnie w nim nie lubiła. Nie dało się go rozgryźć tak, jak innych ludzi. Theodor był, jak zadanie z gwiazdką. Rozwiązać je mogli tylko wyjątkowo inteligentne osoby.
— Usłyszę odpowiedź, Brooklyn? — Zacisnął mocniej dłoń.
— Bo powinnam cię zaprosić jeżeli nasz związek ma wyglądać realnie. — Odwróciła wzrok czując jego mocniejszy uścisk. Tak bardzo pragnęła zrozumieć zachowanie Heistona.
— Dla własnego dobra, owszem. Powinnaś. — Rozluźnił uścisk puszczając szczękę szatynki. — Nawet nie wiesz, jak cholernie miły dla ciebie jestem. — Wywrócił oczami.
— Miły?! — Parsknęła sarkastycznym śmiechem. — ty w ogóle wiesz co to słowo znaczy?! — Uniosła się nie panując nad swoimi emocjami.
— Krzyk to swojego rodzaju obrona. Próbujesz się obronić, Ambler? — Pokręcił głową. — To bardzo nierozsądne. — Przyznał zaciskając mocniej szczękę.
— Przestań. — Warknęła sflustrowana. — Nie mieszaj mi w głowie. Proszę. — Poczuła, jak jej ręce się trzęsą, a uczucie bezradności powraca z podwójną siłą.
— Brooklyn. — Złapał mocniej jej ramie zaciskając na nim swoje długie palce. — jestem miły. — Był śmiertelnie poważny. — Każdy inny dawno utopiłby cię w jeziorze lub poderżnął gardło żebyś ucichła na wieki. Nikt nie robił, by tego co ja. — Wzmocnił uścisk. — Więc lepiej to kurwa doceń. — Zmienił ton na ten, który przerażał ją najbardziej. Ton, który mówił jej, że ma przejebane.
— Puść mnie. — Próbowała szarpnąć ręką. To nic nie dało, bo uścisku chłopaka nie dało się pozbyć.
— Nikt nie miałby cierpliwości do takiej dziewczyny jak ty. — Zmrużył oczy patrząc na nią złowrogo. — Nie zasługujesz na życie. Wiele osób nie zasługuje, a ty się do nich zaliczasz. — Jego zachowanie wynikało z faktów jakich dowiedział się ostatnim czasem. Chłopak dowiedział się, że kilka dni wcześniej szatynka widziała się w kinie razem z Jonesem.
Po tych słowach nie wytrzymała i duma nie pozwoliła jej siedzieć cicho. Nie zdążyła ugryźć się w język. Z całej siły uderzyła jego blady policzek z otwartej dłoni. Nim zdążyła zrozumieć co zrobiła, czerwony ślad widniał na twarzy chłopaka. Była pewna, że to właśnie chwila jej śmierci. Widziała swoją wyobraźnią, Jak Theodor ściska jej szyje, aż do odcięcia przypływu powietrza. Głęboko oddychała wiedząc, że nie da rady od niego uciec. Konsekwencje i tak ją dopadną. Po za życiem albo w nim. Spodziewała się wszystkiego. Przede wszystkim wszystkiego najgorszego. Wybuch złości bruneta nie nastąpił.
Patrzył na nią nie ukazując przy tym nic. Puścił jej sine już ramie i tylko z uwagą obserwował jej ruchy. Osoba Brooklyn mocno go zadziwiała. Był jej dręczycielem, ale to jednak ona go dręczyła. Była jego cholernym obowiązkiem od którego nie mógł się uwolnić. Jasne. Mógł ją zabić przez co i nie mieć takich problemów. Jednak był to Heiston, a osoby z tej rodziny nigdy nie idą na skróty. Zawsze dążą do osiągnięcia swojego celu. Po przerażającej ciszy jaka między nimi nastała wykrzywił usta w niepokojącym pół uśmiechu. Skóra na ciele dziewczyny doznała gęsiej skórki obserwując ten gest.
— Dalej uważasz się za ofiarę? — Szepnął prosto do jej ucha.
— C-co?... — Przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz. Słowami nie mogła opisać tego, jak wtedy się bała. Strach ogarnął jej ciało uniemożliwiając przy tym ucieczkę i racjonalne myślenie.
— Do zobaczenia, Ambler. — Nie zważając już na dziewczynę wyszedł na jej balkon. Sprawnym ruchem z niego zszedł idąc prosto do swojego samochodu. Czarny mercedes odjechał zostawiajac za sobą jedynie dźwięk silnika i palonej gumy.
Przez chwile została w tym samym miejscu. Słowa bruneta zaczęły do niej docierać. Zadał jej tak proste na pozór pytanie. Pytanie, które sprawiło, iż nie usnęła tej nocy. Bycie ofiarą nie było niczym przyjemnym. Niczym czego ktokolwiek chciałby doświadczyć. Nie miała pojęcia, jak zdobyła się na odwagę do tego, by uderzyć chłopaka. Gdy odzyskała zdolność ruszania się, wyszła na balkon. Chciała podejść do barierki jednak jej uwagę przykuło czarne pudełko na którym położona była biała róża.
Zanim zdecydujemy się na odpowiedni dobór kwiatów, które chcemy wręczyć ważnej dla nas osobie, albo wyeksponować podczas ważnych wydarzeń – warto poznać ich dokładną symbolikę. Nie inaczej jest w przypadku białej róży. To kwiat, który zyskuje na popularności, a jego znaczenie jest unikatowe. Ceny białych róż nie różnią się specjalnie od cen innych kwiatów ciętych. W zależności od tego czy kupujemy pojedynczy kwiat czy bukiet białych róż możemy wyrazić inne od siebie intencje. Białe róże oznaczają czystość i świeżość. To symbol miłości i piękna. Dlatego też ten kwiat został jej ulubionym. Był delikatny, tak samo, jak szatynka. Białe róże oznaczają też wieczność i pokój. Mimo że, popularnością wśród zakochanych ustępują miejsca czerwonej róży, białe kwiaty również są dobrym prezentem dla partnerki. Symbolika białej róży to także niewinność i czysta, uduchowiona miłość. Nie każdy wie, że biała róża, to też doskonały prezent „na zgodę". Oznacza bowiem także przeprosiny i szacunek do osoby obdarowywanej.
Dziewczyna usiadła na kolanach przed tajemniczym pudełkiem. Wiedziała kto ją odparował przez co opierała się ze zobaczeniem zawartości pakunku. Zabrała do ręki róże czując jej delikatny i charakterystyczny zapach. Uwielbiała go. Przybliżyła kwiat bliżej swoich nozdrzy nie chcąc opuszczać tego uczucia. Zdawała sobie sprawę z tego, iż była od Theodora, ale to ją nie zniechęciło. Żaden kwiat nie zasługiwał na odepchnięcie tylko z powodu tego kto komuś go podarował. Ciekawość zwyciężyła, a jej ręka powędrowała na ziemie odkładając róże na bok. Złapała za wieko pudełka i dwoma rękami powoli podniosła je do góry. Doznała nie małego zdziwienia zauważając sukienkę znajdującą się w środku. Bordowa karnacja była schowała pod czarną kopertą. Zabrała do ręki kartkę znajdująca się w jej środku. Skupiła wzrok na starannym piśmie bruneta.
Zostałem zaproszony na co roczny bal. Chce żebyś mi na nim towarzyszyła i nie przyjmuje odmowy. Załóż ją w sobotę. Przyjadę po ciebie o 16. Przyjęcie jest w innym mieście. Bordowy podkreśli twoją bladą karnację i uwydatni błękitne tęczówki.
Heiston
Brooklyn pomrugała kilka razy nie dowierzając. Dupek, który męczył ją miesiącami nagle odnajduje się w roli księcia z bajki, który zaprasza swoją wybrankę na ważne przyjęcie? To brzmiało conajmniej absurdalnie. Cała ta sytuacja była tak nie wyobrażalnie abstrakcyjna, że ciężko było w nią uwierzyć. Podniosła dłońmi sukienkę wstając na równe nogi. Zauważyła, że bordowy materiał ciągnie się aż do samych kostek. Na jej boku widnieje spore rozcięcie, jak zdążyła się domyśleć na nogę. Sukienka posiadała mały gorset i odkryte krótkie ramiona. Po obejrzeniu jej z każdej strony przez głowę przeszła jej jedna myśl, która w zasadnie była pytaniem. Ile mogła kosztować? Nie była to kiecka z pierwszego lepszego butiku. Materiał wyglądał na dopracowany w każdym szczególe. Dobrze opinającymi gorset nie mógł kosztować kilkadziesiąt złotych. Przygryzła swoją dolną wargę musząc przed sobą to przyznać. Była genialna, a chłopak miał dobry gust. Zabrała ze sobą kreacje, jak i jej pudełko z różą. Odłożyła je na swój fotel, a kwiat wstawiła do wazonu stojącego na jej marmurowym parapecie. Sama nie wiedziała co ma myśleć. Może jednak brunet tylko grał? Może cały czas gra, a ona powoli zaczyna rozumieć jego zasady. Spojrzała w swój telefon oczekując na nim wiadomości od Heistona. Ku jej zaskoczeniu ekran był pusty. Nic nie wskazywało na to, że dostała nową wiadomość.
***
Kilka dni później Brooklyn siedziała w swojej szkolnej ławce. Czekała tylko na jedno. Czekała na to, iż czerwonowłosa stanie w progu drzwi ich klasy. Agnes nie odpisała na żadną jej wiadomość. Gdy w końcu zauważyła dziewczynę szybko wstała z ławki. Podeszła bliżej Viller i pociągnęła ją za nadgarstek w głąb klasy. Bardzo chciała zdzielić ją w pysk, ale się powstrzymała. Zastanawiał ją prawdziwy powód ich zerwania. Nie miała zamiaru odpuszczać dopóki nie dowie się prawdy z ust do niedawna swojej przyjaciółki.
— Brook? — Zdziwiła się, ale dała się ciągnąć.
— Woah, pamiętasz jak się nazywam? — Wywróciła oczami popychając ją na ławkę. Próbowała opanować przypływ nagłej złości.
— O co ci chodzi? — Zmieszała się i oparła rękami z tylu o ławkę. Przekrzywiła głowę patrząc na szatynkę przed sobą.
— Czekaj niech się zastanowię. — Udawała, że gorączkowo nad czymś myśli. — Już wiem. — Zacisnęła szczękę. — Może o to, że potraktowałaś mojego brata, jak śmiecia! — Warknęła. Była zawiedziona zachowaniem przyjaciółki.
— Jak śmiecia? — Uniosła brew. — Tylko zerwałam. — Wzruszyła ramionami na pozór nie robiąc sobie z tego nic.
— Stał się przez ciebie wrakiem człowieka. — Odparła oschle. — A ty najwidoczniej masz to w dupie. — Zacisnęła mocniej pięści.
— Możesz się nie wtrącać? — Zirytowała się, ale jednocześnie i zmartwiła słowami Ambler. Dalej mocno zależało jej na szatynie.
— Powiedz mi do cholery. Czemu kurwa go zostawiasz, jak dalej go kochasz. — Nie rozumiała, a wiedziała, że ma racje. Znała Agnes na wylot. Znała ją lepiej niż samą siebie.
Przez chwilę Viller zalała masa myśli. Może powinna jej powiedzieć? Powiedzieć Brooklyn o Jeffie? Jak zareaguje na to, że ukrywała przed nią coś takiego? Oprawcę rodem z horroru. Zacisnęła mocno zęby po czym głęboko westchnęła. Skoro ufała jej całe życie, dlaczego nie może zrobić tego również teraz? Otworzyła szerzej usta zdobywając się na odwagę której miała za jakiś czas pożałować.
— Od kilku dni dręczy mnie chłopak. — Przyznała na jednym wdechu.
— Słucham? — Pomrugała kilka razy.
Cóż za ironia losu... Nie tylko ja tańczę z diabłem.
— Nie znam jego imienia, kazał mi mówić na siebie Jeff... — Przyznała cicho bawiąc się pasemkiem swoich włosów.
— Agnes, co. — Miała wielką nadzieje, że nie chodzi jej o Theodora. Co jeżeli nie była jego jedyną ofiarą?
— Mówił, że mam milczeć. Że jak coś komuś powiem to źle się to dla mnie skończy... — Szeptała. — Brooklyn, boje się. — Przygryzła policzek od środka. Stało się to czego obawiała się najbardziej. Telefon szatynki zadzwonił przerywając ich rozmowę.
Ambler spojrzała na dziewczynę przełykając ślinę. Wyjęła swoją komórkę i zauważyła nieznany numer. Jednak nie był to numer Heistona jaki zapamiętała na pamięć. Drżącą ręką kliknęła zieloną słuchawkę po czym przyłożyła telefon do prawego ucha. Nie usłyszała żadnego głosu. Jedynym co można było dosłyszeć był cięższy oddech. Spięła się w sobie nie umiejąc się odezwać.
— Brook, kto to?... — Dobrze wiedziała kto zadzwonił. Czy ona właśnie wplątała szatynkę w porachunki ze swoim prześladowcą. Czy właśnie skazała ją na podobny los do swojego?
— Mówiłem jej wyraźnie, że może mówić Jeff. — Odezwał się chrapliwym głosem, co mogło sugerować na to, iż chłopak dużo palił. — Pozdrów Theodora, Brooklyn.
Telefon wypadł jej z rąk, a połączenie zostało zerwane.
Jeff może konkurować z Theodorem Heistonem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro