Rozdzial 11 - Ulubiony kwiat.
Brooklyn została sama na sali po tym, jak Edward wybiegł szczęśliwy ze szpitala. Cieszyła się z tego powodu, bo brat znaczył dla niej bardzo dużo. Powoli wstała ze swojego łóżka i zabrała torebkę leżącą na krześle. Wyszła na korytarz podchodząc do bruneta i mężczyzny. Spojrzała w stronę recepcjonistki na co ta tylko słabo się do niej uśmiechnęła.
— To tyle? — Dopytała nie będąc pewna czy może już opuścić szpital.
Mężczyzna w siwych włosach podszedł bliżej nich poprawiając okulary na nosie. Uniósł lekko kącik ust widząc, że z dziewczyną jest lepiej.
— Tak. — Kiwnął głową. — Mam nadzieje, że nie zobaczymy się szybko. — Cicho zaśmiał się pod nosem.
— Ja również. — Odwzajemniła gest mężczyzny i poczuła, jak Theodor łapie ją za dłoń.
— Bardzo dziękuje Panu za opiekę nad córką. — Uścisnął dłoń lekarza. — Będzie bardziej ostrożna i napewno przestanie chodzić w takie miejsca. — Był pewny swoich słów.
— Przestane... — Przyznała cicho. Była na siebie zła za swoją głupotę i brak ostrożności w klubie. Przecież dobrze wiedziała, że w takich warunkach trzeba się pilnować.
— Mam nadzieje, że to będzie dla ciebie lekcja, którą zapamiętasz na długo, Brooklyn. — Theodor przeszył wzrokiem szatynkę po czym skierował się do wyjścia ze szpitala.
— Theo ma samochód. — Powiedziała ciszej spoglądając na dwa auta zaparkowane pod budynkiem. — mam jechać z tobą czy z nim? — Dopytała poprawiając kosmyk włosów za ucho.
— Możesz ze swoim chłopakiem. Widzimy się w Heaven. — Wzruszył ramionami i wsiadł do swojego pojazdu. Odpalił silnik i zaczął jechać w stronę pubu.
— W porządku... — Podeszła do samochodu wyższego chłopaka.
— Idealnie. — Uniósł kącik ust patrząc na nią z wyższością. — Musimy coś sobie wyjaśnić, Ambler. Wsiadaj. — Otworzył drzwi przed dziewczyną.
Weszła do środka i zajęła miejsce pasażera. Wyginała palce na kolanach, a chwile później obok niej usiadł chłopak. Położył dłoń na jej udzie i lekko je zacisnął.
— Więc o co chodzi? — Przyglądała się swoim srebrnym pierścionkom. Zaczęła obracać jeden z nich znajdujący się na palcu.
— Musisz być wiarygodna, rozumiesz? — Odparł chłodno w jej stronę. — Masz grać. Grać w moją grę, Brooklyn. — Zacisnął dłoń na kierownicy.
— W jaki sposób?... — Spojrzała w jego stronę. Odrazu zauważyła idealny profil bruneta. Mocno zarysowana szczęka i te cudowne bursztynowe oczy.
— Taki, jak w twojej sypialni. — Uniósł kącik ust. — Albo w inny. Masz go przekonać, że się kochamy i chcemy spędzić ze sobą resztę życia. — Zaznaczył ostro.
— Mam kłamać?... — Przygryzła policzek od środka.
— Kłamać? — Zatrzymał samochód na skrzyżowaniu. Złapał ją mocniej za szczękę i przybliżył do siebie. Jego niegroźny uśmieszek zmienił się w uśmiech zwycięstwa. — Możesz powiedzieć, że na mnie lecisz. — Przyjrzał się jej dokładnie. — Wtedy nie będziesz kłamać. — Puścił jej podbródek odsuwając się. Znowu ruszył jadąc w stronę Heaven.
— Nic o mnie nie wiesz... — Mruknęła cicho. Niestety. Miał racje. Cholerny Theodor Heiston znowu mówił prawdę.
— Mógłbym zabrzmieć teraz, jak twój największy stalker mówiąc ci wszystko co o tobie wiem. — Prychnął. — Ale po co? — Zaparkował pod małym lokalem. — Wolę wykorzystać to przeciwko tobie w odpowiednim momencie. — ścisnął mocniej dłoń na jej udzie. — Masz udawać. — Odpiął pasy i wyszedł z samochodu.
— Będę... — Wyszła zaraz po nim i zamknęła za sobą drzwi. Spojrzała na tate czekającego przy wejściu. Przełknęła ślinę po czym odrazu uśmiechnęła. Zaczęła ich „przedstawienie".
— W końcu. — Pokręcił głową i spojrzał w stronę chłopaka. — Dobry z ciebie kierowca. — Zwracał na to uwagę podczas ich jazdy. — Nie będę bał się puścić z tobą Brook. — Uśmiechnął się sympatycznie.
— Dziękuje, to miłe słowa. — Kiwnął niegroźnie głową i wszedł do środka Heaven. Podszedł do stolika i zajął go siadając pod oknem.
Brooklyn usiadła obok bruneta, a Horacy przed nimi. Czuła się niekomfortowo, na tym spotkaniu. Zabrała menu do ręki chociaż dobrze wiedziała co chce zamówić.
— Dwa truskawkowe. — Przerwał kelnerowi. — Na co masz ochotę? — Spojrzał na bruneta.
— Na Pana córkę. — Cicho się zaśmiał. Nie koniecznie żartował... — Może być to samo. — Uśmiechnął się słabo. — Uważał, że to miłe ze strony mężczyzny. Mimo tego co myślał. Polubił go.
Szatynka poczuła czerwone wypieki na policzkach. Brunet ją zawstydził tym co powiedział. Powiedział to przy jej ojcu.
Horacy otworzył lekko usta ze zdziwienia. Po chwili roześmiał się biorąc jego słowa za żarty. Nie wziął ich na poważnie.
— Opowiecie mi, jak się poznaliście. — Dostał swój napój i zaczął mieszać w nim słomką. — Chciałbym poznać cię bliżej. — Napił się zasysając płyn do ust.
— Tutaj... wpadłam na Theo. — Zaczęła swoje kłamstwa. Kłamstwa które zaczęła powtarzać. — Okrzyczał mnie za to, że nie patrze pod nogi. — Mruknęła pod nosem.
— Kochanie. — Szepnął cicho. — Przeprosiłem cię za to. — Objął ją ramieniem. — Wiem, że zachowałem się, jak dupek. — Pocałował ją w czoło.
— Wiem... — Spojrzała w blat stołu czując, jak jej poliki znowu nabierają różowego odcienia.
Horacy zaśmiał się widząc ich przepychankę słowną. Oparł mocniej plecy o oparcie kanapy i przyglądał się „zakochanej" parze. Wyglądali tak, bo mieli tak wyglądać. Musieli wyglądać w ten sposób, do tego dążyli. Mieli udowodnić szczęśliwy związek i właśnie to robili.
— Napisał do mnie na instagramie... przeprosił za swoje zachowanie i zaproponował spotkanie. — przygryzła wargę od środka. — Potem kolejne... — Ciągnęła kłamstwo.
— To całkiem urocze. — Przyznał miło się uśmiechając. Polubił chłopaka nie wiedząc naprawdę kim jest.
Jej „kochanek" był tak naprawdę jej dręczycielem. Oprawcą od którego nie umiała się uwolnić. Osobą, która rujnowała jej ułożone życie. Był zagadką której nie dało się rozwiązać. Minęła godzina od czasu zaczęcia ich rozmowy. W tym czasie oboje zdążyli się „zaprzyjaźnić". Brooklyn wiedziała, że teraz nie ma odwrotu. Sama przegapiła drogę ucieczki i dała sobą manipulować. Rozkazywał jej, a ona wykonywała jego rozkazy. W końcu Horacy wstał i spojrzał na nich z góry.
— Muszę jechać do pracy. — W między czasie dostał telefon o zmianie. — Bardzo miło było cię poznać, Theo. — Uścisnął jego dłoń i poczochrał dziewczynę po włosach.
— Mi pana również. — Niewinnie się uśmiechnął i poprawił kasztanowe włosy ręką do tylu.
Mężczyzna wyszedł z pubu i odrazu skierował do swojego samochodu. Theodor poczekał aż odjedzie i położył dłoń na udzie szatynki. Uniósł kącik ust patrząc przed siebie.
— Twój ojciec to dobry człowiek. — Stwierdził po czym przesunął dłoń wyżej. — I całkiem dobrze wychował swoją córkę. — Spojrzał na nią. — Kłamstwo przychodzi ci już z łatwością. — Zauważył zadowolony z tego. — Tak właściwie weszło ci już w nawyk, Ambler.
— Kłamie przez ciebie... Kłamie dla ciebie. — Powoli wstała.
— Biorąc mój plecak sama się na to skazałaś. Sama chciałaś być moją ofiarą. — Wstał za dziewczyną. Złapał jej dłoń i wyszedł z Heaven. — Zabiorę cię gdzieś. — Oznajmił nie czekając na to co powie.
— Nie chciałam. Nigdy nie chciałam żebyś był obok. — Wsiadła przymuszona do jego czarnego mercedesa.
— Brooklyn. — Zaznaczył ostro.
— T-tak?... — Zająkała się przez jego agresywny ton, który chwile wcześniej był spokojny...
— Nie obchodzi mnie czego chcesz. — Ruszył spod lokalu i zaczął jechać przed siebie. Dziewczyna go zdenerwowała, ale próbował się uspokoić. Skręcił w jedną z uliczek po czym wjechał w dobrze znany jej las. Zatrzymał samochód gdzieś po jego środku i z niego wysiadł. Nie czekał na szatynkę i poszedł przed siebie.
— Theodor? — Otworzyła drzwi auta i poszła za nim. Rozejrzała się, ale widziała tylko ciemność i drzewa oświetlone blaskiem księżyca. Dogoniła go, zauważyła, że stoi na pomostku przy wielkim jeziorze. — Co tutaj robimy?... — Spytała cicho podchodząc bliżej.
— Często tu przyjeżdżam. — Wyjaśnił siadając na końcu drewnianego pomostku. — Najczęściej, jak muszę pomyśleć.
— Czyli teraz? — Usiadła obok niego. Spojrzała na jezioro znajdujące się przed nimi.
— Możliwe. — Rzucił kamieniem w tafle jeziora. — Umiesz pływać? — Zapytał odwracając głowę w jej stronę.
— Umiem... — Zapatrzyła się w jego bursztynowe oczy. W oczy, które badały ją na wylot.
Theodor wstał i odrazu po jej słowach ściągnął swoją bluzę rzucająca ją obok dziewczyny. Rozpiął pasek i wyjął go ze szlufek zsuwając spodnie ze swoich nóg. Bez ostrzeżenia wskoczył do wody zanurzając się pod nią. Wynurzył się po krótkiej chwili poprawiając mokre kasztanowe włosy do tyłu. Brooklyn spojrzała na niego i przygryzła policzek od środka. Mokry tors chłopaka... to było dla niej za dużo.
— Dołączysz do mnie czy będziesz tylko patrzeć? — Uniósł brew i oparł ręce o drewniane belki pomostu. — Nie będę długo czekał. — Patrzył na nią prowokująco.
— Theo... — Błądziła wzrokiem po jego twarzy. Cholernie idealny.
Złapał ją mokrymi dłońmi za kostki i lekko ścisnął. Uśmiechnął się wrednie pod nosem i lekko pociągnął ją do siebie.
— Wejdziesz w ubraniach czy dać ci szanse na ich zostawienie? — Zapytał nie puszczając jej nóg.
Dziewczyna złapała boki materiału bluzy, którą na sobie miała. Zdjęła ją z siebie zostając w dużej koszulce. Zdjęła spodnie i odłożyła poskładane na bok. Spojrzała na swoje jasne trampki.
Brunet zrobił to samo. Rozwiązał jej sznurówki i odłożył buty obok ubrań. Weszła do wody zeskakując w dół. Położył ręce na tali dziewczyny, a ta oplotła nogi na jego biodrach.
— A ty potrafisz pływać? — Spytała kładąc ręce na jego ramionach. Sama nie wiedziała czemu to robi i dlaczego jej życie od kilku dni wygląda w ten sposób.
— Tak, jak sama widzisz. — Odszedł z nią dalej od brzegu. — Mam nadzieje, że coś do ciebie dotarło.
— Hm? — Nie rozumiała i popatrzyła na chłopaka przekrzywiając głowę. — To znaczy? — Dopytała.
— Że miejsca takie, jak kluby nie są dla kogoś takiego, jak ty, Ambler. — Zabrał jedną dłoń i przejechała nią po jej mokrym policzku.
— To tylko jedna akcja... wszystko skończyło się dobrze. — Mruknęła cicho unikając jego wzroku.
— Popatrz na mnie. — Podniósł delikatnie jej podbródek do góry. Skanował ją wzrokiem tak jakby szukał w niej jakiegoś błędu. Jakiejś niedoskonałości którą może skrytykować. Przynajmniej, tak myślała Brooklyn. W rzeczywistości jednak po prostu podziwiał jej piękno.
— Tak?... — Tak jak kazał, patrzyła w jego oczy.
— Jesteś bardzo inteligenta. — Zaczął i dotknął kciukiem warg jej pełnych ust. — odważna, a do tego kurewsko ładna. — Zjechał palcem niżej. — Ogląda się za tobą mnóstwo kolesi, Brooklyn. — Zacisnął szczękę.
— Dlaczego mi to mówisz... — Odrazu poczuła, jak kciuk chłopaka ponownie zamyka jej wargi. Chciał żeby milczała, dlatego posłuchała.
— Uważam, że ktoś w końcu powinien być z tobą szczery. — Przysunął twarz do niej. — szczery jak nigdy dotąd. Ktoś kto powinien powiedzieć ci prawdę.
— Nie rozumiem... — Odsunęła lekko jego rękę. — Wytłumacz mi to... ja... — Nie zdążyła dokończyć.
Mocno ścisnął dłonią jej delikatną skore na szyi. Przyciągnął Ambler do siebie po czym agresywnie wpił się w jej usta. Nie podobała mu się. Nie czuł do niej nic więcej niż obowiązek. Była jego obowiązkiem. Musiał pilnować żeby była cicho, ponieważ nie chciał się jej pozbyć. Pogłębił pocałunek pieszcząc językiem podniebienie szatynki. Jęknęła cicho nie umiejąc się powstrzymać. Doprowadzał ją do szaleństwa i nigdy nie ostrzegał przed tym co chce zrobić. Po chwili namiętnych pocałunków zbliżył się bliżej jej ucha cicho szepcząc.
— Jaki jest twój ulubiony kwiat? — Przejechał językiem za jej uchem po czym delikatnie pocałował to miejsce. Nie długo musiał czekać na jęk z jej ust.
Nie odpowiedziała. Nie umiała wydusić z siebie słowa. Wiedział do jakiego stanu ją doprowadza, a to dawało mu cholerną satysfakcje. Uniósł kącik ust schodząc po jej szyi niżej. Napotkał po drodze materiał jej koszuli przez co zmarszczył brwi. Złapał oboma rękami jej ubranie po czym szybko zdjął je z ciała dziewczyny. Została w swoim koronkowym staniku. Zarumieniła się przełykając ślinę. Chłopak wrócił do wcześniejszej czynności. Położył jedną z dłoni na ustach dziewczyny. Chciał ją uciszyć, by skupić się tylko na tym żeby odebrać jej zdrowy rozsądek. Kto normalny całuje się z mordercą brata swojej najlepszej przyjaciółki?
— Brooklyn. — Upomniał się. — Ulubiony kwiat, pamiętasz? — Znowu całował jej szyje. Zjechał dłonią za jej głowę ciągnąć mocno włosy dziewczyny.
— Róże. — Odpowiedziała po długiej chwili. Syknęła z bólu przez ciągniecie jej długich czarnych włosów. Otworzyła lekko usta próbując powstrzymać jęk. Całował za szybko... za dobrze... powoli stawało się to dla niej uzależniające.
— Proste. — Odparł między pocałunkami. — Oczywiste i typowe. — Pokręcił głową i odsunął. — Dlaczego ktoś wyjątkowy lubi tak zwyczajne kwiaty? — Zapytał zainteresowany odpowiedzią.
— Są bardzo ładne... — Przyznała cicho. — Szczególnie białe róże, wyglądają pięknie. — Oblizała swoje mokre pełne usta.
— Rozumiem. — Dobrze zapamiętał jej odpowiedź.
— A twój? — Zapytała odwracając wzrok. Skupiła go na dużym księżycu znajdującym się na niebie.
— Dalia. — Przysunął się bliżej klatki piersiowej szatynki.
— Dlaczego akurat dalia? — Przekrzywiła głowę znowu odwracając ją w jego stronę.
— Kwiaty dalii występują w kilku różnych kolorach. Wszyscy wiemy, jak mogą wpływać na nasze emocje oraz sposób, w jaki widzimy i rozumiemy rzeczy. Nawet bez słów kolory mogą wiele powiedzieć o danym obiekcie lub znaku. Ich obecność w naszym życiu jest bardzo znacząca. — Przyglądał się jej.
— Jaki kolor jest twoim ulubionym?... — Nigdy wcześniej nie interesowała się tym kwiatem, ale wypowiedz chłopaka sprowadziła, ją do tego żeby pomyśleć o tym dużej.
— Czarna. — Odparł krótko.
— Czemu czarna? — Złapała jego dłoń i lekko ścisneła.
— Czarny kwiat dalii symbolizuje zdradę. Chociaż wielu nazywa ten drugi kolor czarnym, tak naprawdę jest to ciemny burgundowy kolor, który jest uniwersalnym symbolem negatywnych emocji. — Westchnął. — Symbolika Czarnej Dalii jest niezwykle silna. — Pogładził kciukiem jej delikatną dłoń.
— Zdradę? — Pomrugała kilka razy nie rozumiejąc dlaczego wybrał akurat ten kolor.
— Tak. — Potwierdził odkładając ją na pomostek. Usadził ją na deskach i oparł ręce o jej uda.
— Rozumiem... — Zrobiło jej się zimno i czuła, jak przez wiatr ma gęsią skórkę.
— Okryj się moją bluzą. — Pokazał jej wzrokiem ubranie obok niej.
Dziewczyna założyła na siebie jego czarną bluzę i wycisnęła z włosów wodę. Słabo się do niego uśmiechnęła wstając na równe nogi. Spojrzała w telefon i zauważyła wiadomość od Edwarda. Przełknęła ślinę patrząc na Theodora.
— Musisz szybko odwieść mnie do domu. — Ubrała na mokre nogi spodnie i założyła buty. Zawiązała sznurówki w kokardki i nie czekając na chłopaka skierowała się do jego auta.
Wywrócił oczami i szybko ubrał w suche rzeczy. Dorównał z nią kroku po czym oboje wsiedli do samochodu chłopaka. Spojrzał na nią pytająco. Oczekiwał, że wyjaśni mu co się stało i dlaczego nagle chce wracać do domu.
— Edward. — Wyjaśniła szybko. Mogła mieć mnóstwo problemów, ale zawsze stawiała brata nad nie.
Brunet nie dopytywał więcej. Sam miał młodszą siostrę, ale nie utrzymywał z nią kontaktu. Avery Heiston była ćpunką z którą nie chciał mieć nic wspólnego. Rodzice zabrali ją na odwyk z którego nie wypuścili jej od kilku lat. Opiekunowie ośrodka powiedzieli im, że nigdy nie mieli tak trudnego przypadku jakim była dziewczyna. W dzieciństwie dobrze razem się dogadywali dopóki Theodor nie zaczął być „ulubieńcem" swoich rodziców. Zaczęła zadawać się z podejrzanymi ludźmi i brać używki. Od czasu zamknięcia brunetki w ośrodku nikt z rodziny się z nią nie kontaktował. Ojciec był zawiedziony jej zachowaniem, a matka popierała jego zdanie. Pewnie miała sobie za złe, że wychowała ją w ten sposób. Rodzice chłopaka byli dobrymi ludźmi. Żadne z nich nie wiedziało czym tak naprawdę się zajmuje. Byli dumni z tego, jak radzi sobie w dorosłym życiem. Byli dumni, że mają chociaż jedno dziecko, które nie hańbi ich nazwiska. Zaczął myśleć o tym, jak miewa się jego siostra. Wiedział jak Edward jest ważny dla szatynki. Westchnął i skierował się w stronę dużego mieszkania Brooklyn Ambler. Nie chciał się do tego przyznać, ale bardzo zazdrościł jej relacji z bratem.
****
Agnes wróciła późno do swojego domu. Jak zwykle - Była w nim sama. Odkąd Travis odszedł w mieszkaniu nie było żywej duszy. Miała poczucie winy, które musiała wypierać. Sprzątała gry komputerowe swojego brata rozrzucone po jego biurku. Schowała je ładnie poukładane do szuflady po czym udała do kuchni zrobić sobie coś do jedzenia. Kilka godzin temu zostawiła miłość swojego życia, chłopaka dla którego zrobiłaby wszystko. Sama nie wiedziała co czuje. Złość? Smutek? Wszystkie jej emocje były ze sobą sprzeczne. Wiedziała, że rodzice wrócą późno do domu, ponieważ powiadomili ją o tym. Stwierdziła, ze nie warto stawiać na duże danie dlatego wysypała resztę płatków do miski po czym zalała je mlekiem. Sięgała po łyżkę żeby czymś zjeść to co sobie przygotowała. Usłyszała dzwonek swojego telefonu. Wyjęła go z kieszeni i przeklnęła pod nosem widząc kto do niej dzwoni. Odrzuciła połączenie i modliła się, by chłopak odpuścił. Zaczęła jeść płatki patrząc z uwagą na telefon. Nie wierzyła w to, że odpuścił. Nie wierzyła w to, że przestanie dzwonić. Przełknęła głośniej ślinę spodziewając się najgorszego. Usłyszała ponowny dzwonek. Odłożyła srebrną łyżkę i podniosła telefon do ręki. Przyłożyła go do ucha odbierając. To czy chciała z nim rozmawiać nie miało znaczenia. Musiała z nim rozmawiać. Musiała robić to co chce chłopak, by jej sekret był bezpieczny. Przez dłuższą chwile słyszała tylko głośniejszy oddech. Chciała się rozłączyć, ale wtedy męski głos pokrzyżował jej plany. Przeszedł ją dreszcz, gdy usłyszała Jeffa.
— Zerwania bywają trudne, Agnes. — Zaczął unosząc kącik ust do góry.
— Zrobiłam to co chciałeś. — Mocno zacisnęła jedną ze swoich pięści. — Zostawiłam Edwarda. — Znowu poczuła łzy w swoich oczach. Zacisnęła mocniej powieki. Miała ochotę się rozpłakać. Miała, do czasu w którym usłyszała śmiech chłopaka.
— Tak starał się żeby wasze wyjście było idealne. — Znowu się zaśmiał. — Takiego chłopca to z świecą i pochodnią szukać. — Wyśmiewał to.
— Mów czego kurwa chcesz! — Krzyknęła. Czuła się bezradna. Nie mogła zrobić nic innego, jak słuchanie rozkazów szatyna. Pociągnęła nosem i ściszyła ton. — Robię wszystko... wszystko żeby tylko cię zadowolić... — Przygryzła policzek od środka.
— Ciężko będzie mi się z tobą rozstać. — Przyznał rozbawiony. — Widzimy się za 20 minut w twojej szkole, Viller. Sala 17. Nie spóźnij się. — Rozłączył się chowając telefon w tylnią kieszeń swoich spodni. Wyszedł z domu nakładając na głowę kaptur bluzy.
Dziewczyna schowała komórkę i przetarła mokre oczy. Bardzo nie chciała iść na te spotkanie. Spojrzała na zegar, który wskazywał północ. Zaczęła zastanawiać się nad tym czy nie skończy, jak bohaterka jakiegoś horroru. Postacie w książkach czy filmach zawsze decydują się na tak odważne kroki. Zabrała na ramie swoją torebkę i założyła ciepłą kurtkę. Wyszła z mieszkania zakluczając je od zewnątrz. Wyszła z kamienicy i skierowała się przed siebie. Do jej szkoły nie było wcale daleko. Trzęsła się. Nie wiedziała czy z zimna czy strachu przed Jeffem. Po dłuższej chwili stanęła przed budynkiem swojej szkoły. Przygryzając mocno wargę od środka zdecydowała się na przekroczenie progu drzwi wejściowych. Ku jej zaskoczeniu były otwarte na oścież, tak jakby zapraszały ją do wejścia tam... W środku było cicho i nie dało się usłyszeć nic. Przerażająca cisza. Zaczęła iść schodami na górę przeklinając w głowie swoją głupotę. Była tą głupią bohaterką z której zawsze się wyśmiewała siedząc przed telewizorem. Weszła przez drzwi do sali i ujrzała postać chłopaka siedzącego na jednej z ławek. Szatyn wypuścił dym z ust. Domyśliła się, że chwile temu zaciągał się jednym z papierosów. Podrapała się lekko po ręce robiąc krok w przód. Szafirowe tęczówki przesunęły się do góry skupiając się na czerwonowłosej. Uniósł kącik ust widząc, że jednak zdecydowała się przyjść. Sama prosiła się o to żeby być jej dręczycielem.
— Przyszłaś. — Zauważył gasząc papierosa o drewnianą ławkę. Przyglądał jej się uważnie. Trampki, puchowa kurtka i jeansy. Ciekawy strój wieczorowy...
— Kazałeś mi przyjść. — Odparła cicho. Rozmowy przez telefon nie równały się konfrontacji z Jeffem. Mógł w każdej chwili podejść do niej i zrobić jej krzywdę. — więc jestem... — Próbowała nie patrzeć w stronę chłopaka. Wywoływał w niej poczucie strachu i niebezpieczeństwa. Nie miała pojęcia, że jej przyjaciółka była w podobnej sytuacji.
— Kazałem. — Wstał z ławki i stanął naprzeciwko niej. — Na twoje szczęście posłuchałaś się mnie. Znowu. — Zawinął na palec pasemko jej prostych włosów.
— Po co?... — Błądziła wzrokiem po jego bladej twarzy. Cholera. Dlaczego to zawsze ci źli grzeszą urodą.
— Uznałem, że to konieczne po twojej tragicznej randce. — Przysunął ją za talie bliżej siebie. — Milcz. — Uciszył ją zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek.
Tak jak chciał. Zamilkła i nie ruszyła się z miejsca. Pozwoliła mu robić ze sobą co chciał. Zdała się na jego łaskę.
— Teraz nikt nie będzie nam przeszkadzać. — Przejechał kciukiem po policzku bladej dziewczyny. — Wiesz, że o takiej godzinie twoja szkoła jej zupełnie pusta? Gdybyś wołała o pomoc nikt, by nie usłyszał. — Uśmiechnął się wrednie pod nosem. — Chociaż... możesz spróbować. — Powiedział to z kpiną w głosie. — Jeżeli ktoś tu przyjdzie to już nie wyjdzie. — Zaznaczył ostro skanując ją wzorkiem. — Najpierw myśl słońce potem działaj.
— Nie chce prosić o pomoc... — Poczuła gule w gardle. — Chce dowiedzieć się co mogę zrobić żebyś pozwolił mi odejść... Co muszę zrobić. — Poprawiła się.
— Jakiego błyszczyku dzisiaj użyłaś? — Zmienił temat przez co uśpił jej czujność.
— Co? — Nie rozumiała dlaczego pyta o to w takiej chwili. Co może go obchodzić, jakiego błyszczyku używa?
— Muszę się powtarzać, Agnes? — Uniósł brew patrząc na nią poważnie.
— Wiśniowego... — Zjechała wzrokiem na usta szatyna. Wygięły się w pół uśmiechu. Nie zdążyła zrozumieć kiedy, ale właśnie się całowali. Przejechał językiem po jej dolnej wardze odsuwając się po chwili. — C-co... — Zarumieniła się nie kontrolując tego.
— Jednak nie kłamałaś. — Oblizał usta. — Mój błąd. — Wzruszył ramionami nie robiąc sobie z tego nic.
— Pocałowałeś mnie, Jeff... — Zwróciła się do niego po „imieniu".
— Nie nazywam się tak. — Odrazu wyprowadził ją z błędu. — Ale nie ufam ci na tyle byś znała te prawdziwe. — Stwierdził kierując oschle do dziewczyny przed sobą.
— W porządku... nie będę dopytywać. — Kiwnęła lekko głową. Nie umiała przestać myśleć o jego zimnych wargach.
— Musisz zbliżyć się do Brooklyn. Czy tego chcesz czy nie. — Uniósł wzrok na jej twarz. Jej osoba zaczęła nie być mu obojętna.
— J-jak?... Zerwałam z jej bratem. Znienawidzi mnie... to nie ma szans... — Poczuła, jak trzęsą jej się ręce. Nie umiała wyobrazić sobie rozmowy ze swoją przyjaciółką po takim czasie.
— To twoja sprawa, jak to zrobisz. — Odsunął się. — Travis pewnie już, by wiedział. — Chciał podłamać dziewczynę.
— Ale nie żyje. — Zacisnęła mocno szczękę.
— Przypisz sobie te zasługę. — Zaśmiał się pod nosem. — To twoja wina. Tylko twoja. — Chciał pogłębić jej poczucie winy.
— Mogę już iść?... — Nie chciała dłużej zostawać w tamtym miejscu. Znowu poczuła tęsknotę za bratem i te cholerne wyrzuty sumienia.
— Idź. — Skrzyżował ręce na klatce piersiowej. — Nie waż się więcej nie odbierać, gdy do ciebie dzwonię, rozumiesz? — Zmienił wyraz twarzy. Teraz pokazywał tylko jedno - złość.
— Nie będę zawsze pod telefonem. — Wywróciła oczami. Chwile później poczuła ścisk na swojej szyi. Jeff odbierał jej dostęp do powietrza. Chciała się wyrwać, ale był za silny. Popatrzyła na niego przerażona.
— Będziesz. Masz kurwa patrzeć w ten telefon jakby zależało od tego twoje pierdolone życie. — Warknął i ścisnął mocniej jej szyje. — Nie będziesz spać bojąc się, że zadzwonię. — Nie mogła oddychać. — Masz być mi posłuszna. — Puścił jej szyje po czym wyszedł oknem z klasy.
Dotknęła chłodną dłonią miejsca na swojej skórze, które ściskał. Łzy spłynęły po jej policzkach, a ona sama upadła na kolana. Schowała twarz w dłonie. Wiedziała, że już na zawsze zapamięta trzynasty stycznia jako najgorszy dzień swojego życia.
****
Edward siedział na ogródku przed ich domem. Brooklyn weszła do środka mieszkania i rozejrzała się w poszukiwaniu brata. Zauważyła go przez okno. Wyszła na zewnątrz zabierając ze sobą koc. Zauważyła, że szatyn siedzi tylko w koszulce z krótkim rękawem. Usiadła obok niego na schodkach. Okryła kocem jego plecy i przysunęła do siebie ręką. Objęła go ramieniem czując, jak ten się trzęsie. Chłopak był zapłakany i miał poczerwieniały nos oraz policzki. Odkąd wrócił do domu tylko płakał. Płakał dławiąc się łzami. Nie potrafił normalnie oddychać, a w głowie tylko miał słowa czerwonowłosej. Dlaczego... dlaczego ona to powiedziała. Czemu złamała mu serce? Czemu musiała zranić jego uczucia w tak brutalny sposób. Oparł głowę o ramie siostry nie chcąc nic mówić. Ona wiedziała, że nie usłyszy żadnego słowa z jego ust. Nie naciskała i próbowała mu uświadomić, że jest obok. Zawsze będzie obok niego.
— Kocham cię, Ed. — Pogładziła dłonią jego głowę. Długo nie musiała czekać, aż ten wtuli się w nią chcąc poczuć uczucie, którym go obdarza. Krajało jej się serce widząc go w takim stanie. — i zawsze będę cię kochała... — Dodała ciszej. Mimo, iż to nie uczucia dziewczyny zraniono, jej serce było złamane zupełnie, jak jego.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro