Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

004: łowy cz.1


Z dnia na dzień czuła nieprzyjemne fikołki w brzuchu. Może nie do końca czuła dyskomfort, ale było to równie dziwne uczucie. W końcu miała spotkać swojego crusha, a to wielkie wydarzenie w jej życiu. Ogromne marzenie o spotkaniu drugiej połówki się spełni, ale czy będzie mogła potem patrzeć na to w przyszłość? Carolina zapewniła ją, że jeżeli ufa głosu serca to z pewnością wszystko się ułoży. 

Wygładza dłonią materiał sukienko-kombinezonu. Jest bardzo wdzięczna Kopelioff za zakup kreacji, a także dzisiejszą pomoc z makijażem. Musi przyznać, że rzeczywiście makijaż dodaje pewności siebie i choć w minimalnym stopniu obniża jej stres. Może w zwartości ukryty jest jakiś magiczny pył, eliksir... 

Myśli zachodzą w kierunku Michaela. Co ubierze? Jest blondynem czy brunetem? Wysoki czy niski? Ma niebieskie czy zielone oczy? Dopiero teraz stwierdza, że oprócz osobowości oboje nie wiedzą jak wyglądają. Ale czy ludzie nie powinny się zakochiwać w charakterze, a nie w wyglądzie?  Ona oddała mu już swoje serce i jest w stanie się poświęcić dla związku do tego stopnia, że może zrezygnować z wielu korzyści dla Alvareza. 

Podnosi głowę przyciśniętą do szyby autobusu, w którym teraz się znajduje. W głośniku rozbrzmiewa komunikat, że zbliżają się do jej oczekiwanej stacji. Meksykanką coraz bardziej trzęsie ekscytacja. Jest bardziej niecierpliwa niż niejedna fanka, która właśnie jedzie na koncert swojego idola.

Do drzwi wyjściowych 'lekkim' krokiem przeciska się (mimo irytacji niektórych stojących osób) już wcześniej i z wielkim uśmiechem czekała, aż pojazd zatrzyma się na przystanku. Chwyta się barierki i opiera się o nią. 

Po miło spędzonym wieczorze z Caroliną, kiedy dostała tą piękną kreację, napisała do Michaela, że się zgadza. Zmienili jednak czas spotkania (co nie było łatwe z perspektywy Karol, bo ona jak i chłopak mieli napięty grafik, ale finalnie się udało), ponieważ Sevilla miała poranną zmianę w Strackbucksie. Tego też wieczoru nastawiła minutnik w telefonie, który odliczał jednostki czasu do ich spotkania. Z każdym dniem liczba dób, godzin i minut zmniejszała się. 

Dzisiejszego ranka, gdy zobaczyła cyfrę jedenaście godzin, na dzień dobry zwymiotowała. Po prostu, co może być dziwne, poszła wprost do toalety i nad muszlą klozetową zwróciła resztki z poprzedniego dnia. Ku zdziwieniu później Caroliny pomogło to na stres i nie było żadnych ataków paniki, których się spodziewała od początku. Była trochę tym niepocieszona, bo chętnie by zobaczyła jak Sevilla biega w popłochu z pokoju do łazienki, mrucząc pod nosem, że nie pójdzie na "przyjacielskie spotkanie". Jedyny kontakt, jaki wymieniły w tym dniu to prośba o pomoc z make upem, którą Kopelioff chętnie spełniła. Nie przeszkadzało jej to zbytnio; mogła oddać się w pełni lekturze, którą ostatnio wypożyczyła w bibliotece miejskiej. 

I tak po kopniaku w tyłek na szczęście i życzeniu powodzenia znalazła się w autobusie linii numer cztery, zatrzymującego się naprzeciw restauracji, w której się umówili. Zdążyło się zrobić dość ciemno, tak że na ulicach można było spotkać kilku przechodniów. 

Logo restauracji  'Feliz' tak jaśniało, że zapewne można byłoby je zobaczyć po drugiej stronie parku, do którego wejście było za plecami dziewczyny. Za szklaną ścianą można było zobaczyć okrągłe stoły z kultowymi czerwonymi obrusami i ogromem ludzi w środku; kelnerzy poruszali się z szybkością odbijanej piłeczki ping pongowej po części restauracyjnej. Przy wszystkich stolikach siedzieli goście. Ale dla niej ważny był tylko stolik, przy którym siedział Michael. 

Z werwą pewności siebie przechodzi przez ulicę, szczerząc się od ucha do ucha. To już za chwilę! Za chwilę pozna człowieka, którego... kocha! Tak, kocha. Nie boi się tego przyznać. Dopiero parę dni temu zrozumiała, że jest w nim zakochana; zakochana po uszy. O, boże jakie to zawstydzające...

Szarpie lekko za klamkę i wchodzi do przestronnego holu. W powietrzu czuje zapach jaśminu z dodatkiem cytrusów. Nim się orientuje podchodzi ją od tyłu mężczyzna ubrany w elegancki garnitur i zdejmuje jej płaszcz. Ma kamienną twarz i wydaje się być skrupulatny w tym, co robi. 

— Proszę się rozgościć, za chwilę do pani podejdę.  — mówi kelner bez zająknięcia się.

— Tak właściwie to umówiłam się z kimś — szepcze nieco nieśmiało.

Właściwie nie wie, czemu to robi, ale wydaje jej się, że dzięki temu opanuje nerwy i stres.

Chłopak uśmiecha się do niej delikatnie i klepie ostrożnie po ramieniu, nie chcąc by źle go zrozumiała.

— Rozumiem, w takim razie powodzenia.

Wraca za kontuar, za którym wcześniej stał. Meksykanka poprawia tysięczny raz z kolei materiał sukienki i idzie przed siebie, przybierając twarz niczym gwiazda okładki najlepszego tygodnika w Buenos Aires. W sekundzie jednak przestaje iść w przód, a cofa się tak, że znowu jest naprzeciw pracownika restauracji. 

— Dobrze wyglądam? — mówi bez poruszania ust, raczej spojrzenie wymierzone do chłopaka za ladą mówi więcej niż jej zachowanie.

On jedynie pokazał kciuk w górę i lekko się uśmiechnął, ale tylko na sekundę, bo chwilę potem drzwi znowu się otwierają i musi przybrać grobową minę.

Piszczy z radości, od środka oczywiście. Jest dobrze, jest dobrze... Zwyciężyła ten etap, czuję ulgę. Przed nią jednak wyrasta nowy przeciwnik; przejście przez zatłoczoną dżunglę (salę) pełną dzikich zwierząt (gości) i dotarcie do bazy (stolika). Bierze kolejny głęboki oddech. Kiedy na posadzce odbijają się z echem jej kroki, wygłodniałe (ciekawe) zwierzęta zaczynają łowy (wypatrywać). W duchu wie, że diabelne usta zaczęły swoją grę, która polega na tym, że to ty stajesz się ofiarą; nie ma wyboru. Nie zraża ją jednak to. Wokół siebie ciągle ma do czynienia z takimi potworami i już nic ją nie zdziwi. Ofiara gna bez ustanku, wie że nie może się poddać, bo w takim razie wpadnie w pułapkę (pośmiewisko) i nie dotrze do celu wyprawy, a zawróci tchórzliwie. Odgarnia włosy, które na chwilę zasłoniły jej punkt widzenia i z uśmiechem dociera na miejsce; szach-mat łowcy, ofiara bez szwanku jest już bezpieczna, a wy co najwyżej możecie połasić się na zieloną trawę. Osiąga cel, którym jest przeżycie. Zajmuje miejsce i wtedy niespodziewanie dołącza nowy zwierz, ale nie może stwierdzić, czy to drapieżnik czy ktoś zupełnie inny...

Wie tylko jedno, no może dwa, jest nieziemsko przystojny i rozpocznie tą historię z przytupem.



W końcu skończyłam! Brawa dla mnie hah

Podzieliłam randkę na dwie części, bo będzie ciekawiej. Mam nadzieję, że kolejna część będzie szybciej. Dopiero tam się zadzieje. Ale to już w następnym rozdziale kochani x

Przy okazji życzę Wam już Wesołych Świąt Wielkanocnych i zdrowia, bo to jest najważniejsze! 

Do napisania moi drodzy 💕💖


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro