Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XXVI - Nienaganny


Za każdym razem, gdy Sky otwierał oczy po przebudzeniu, nie wiedział czego się spodziewać. Sypiał i budził się w różnych miejscach. Najczęściej w swoim pokoju w siedzibie Straży, na poddaszu Portierni lub w pałacu. Rzadko jednak po otwarciu oczu uświadamiał sobie, że leży w szpitalnym łóżku.

Zanim zdecydował się choćby drgnąć, skupił się najpierw na swoim ciele, próbując wyczuć czy jest już w dostatecznie dobrym stanie, żeby wstać. Po paru chwilach doszedł do wniosku, że rana musiała już całkiem się zagoić, więc podniósł się powoli do siadu. Zerkając pod szpitalną koszulę upewnił się, że po cięciu miecza nie pozostał żaden ślad. Wziął więc głęboki oddech i opuścił w końcu średnio wygodne łóżko. Potem odnalazł swoje ubrania, pozostawione na stoliku obok, i doprowadził swój wygląd do akceptowalnego stanu. Dopiero kiedy zdążył się już ubrać i jako tako rozbudzić zaspany umysł, dotarły do niego fakty. Momentalnie poczuł jak wnętrzności ściskają się mu z nerwów. Nie ociągając się ani sekundy, wybiegł z oddziału medycznego.

Jak mógł tak beztrosko sobie zemdleć, zostawiając Heavena na łaskę kilkudziesięciu niezbyt zadowolonych z jego obecności arystokratów? I chyba przede wszystkim tego głupiego dzieciaka Cass'a. Kto wie co mogło przyjść mu do głowy.

- Przepraszam! – zatrzymał w korytarzu pierwszą lepszą osobę, chwytając dziewczynę za rękaw.

- Tak? – zdziwiła się Strażniczka.

- Wiesz może jak długo spałem? – Sky czuł jak nerwy coraz bardziej dają mu się we znaki.

- Um... - dziewczyna się zawahała – Od... wczoraj? Od wczoraj rano. Teraz mamy popołudnie.

- Do Diabła! – Sky pospieszył znów korytarzem, nie mając czasu, żeby podziękować Strażniczce. Zostawił Heavena samego na ponad dobę!

Nie zajęło mu długo zanim znalazł się pod pokojem chłopaka.

Zapukał. Nic.

Plac treningowy.

Zbyt wiele osób, żeby ogarnąć wszystkich spojrzeniem. Do tego Heaven nie wyróżniał się za bardzo kolorem włosów. Pozostawało tylko wypatrywać stroju w odcieniach szarości. Raz zmylił go jakiś inny kandydat na Strażnika. Młody chłopiec, może piętnastoletni. Arystokrata. Czarnowłosy. Sky nie miał teraz czasu zastanawiać się dlaczego dzieci podejmowały decyzję na całe życie w tak młodym wieku.

I w końcu ciemniejszy strój mignął mu pomiędzy ludźmi po raz kolejny. Drugi raz już nie mógł się pomylić.

I nie pomylił się. Bardzo za to zdziwił.

Sky spodziewał się odnaleźć Heavena na skraju załamania, wycieńczonego ćwiczeniami ponad jego siły i ostrym traktowaniem ze strony wyższych rangą Strażników. Ewentualnie nie odnaleźć go wcale, bo dość prawdopodobne było, że chłopak zdążył już zrezygnować. To, co jednak zobaczył sprawiło, że niemal potknął się, zatrzymując nagle, kiedy jego ciało zrozumiało szybciej niż umysł, że Heaven wcale nie potrzebuje jego pomocy.

Był zmęczony. Co do tego nie było wątpliwości. Wykończony, jego ubrania pobrudzone, prawdopodobnie od niejednokrotnego upadania na ziemię, czoło skropione potem. To wszystko Sky akurat spodziewał się zobaczyć. Co wprawiło go w zadziwienie, to wyraz twarzy chłopaka.

Uśmiechał się.

Trzymając w ręce miecz, zmęczony i poharatany, uśmiechał się, zupełnie jakby dobrze się bawił.

Zrozumienie sytuacji zajęło Sky'owi znacznie dłużej niż powinno. Dopiero, kiedy wzrok chłopaka padł na osobę, która najwyraźniej wzięła na siebie trenowanie Heavena podczas jego nieobecności, obraz przed jego oczami nabrał nieco sensu.

Heaven zaśmiał się, poprawiając chwyt na mieczu. Spróbował zaatakować, co szło mu beznadziejnie. Nawet biorąc pod uwagę, że był początkującym... i do tego człowiekiem. Kiedy jednak przyszła jego kolej na zrobienie uniku, Sky był zmuszony zamrugać, zadziwiony tak ogromną różnicą. Chłopak może nie miał talentu do ataku, z pewnością jednak posiadał niezłą intuicję kiedy przychodziło do obrony. Te wszystkie obserwacje jednak zachodziły gdzieś na skraju świadomości Sky'a. On sam był zbyt zaskoczony emocjami, które zalały go przytłaczającą falą, żeby zastanawiać się nad bojowym potencjałem Heavena.

W pierwszym momencie po zrozumieniu, że tak, chłopak wygląda na szczęśliwego i zadowolonego, i że tak, nietrudno zauważyć nieco inny rodzaj jego spojrzenia niż ten, który posyłał przyjaciołom, kiedy jego partner do ćwiczeń poprawił mu chwyt na mieczu stojąc trochę zbyt, a może i nawet zdecydowanie zbyt blisko jak na profesjonalnego nauczyciela, Sky poczuł coś zupełnie nowego, czego jeszcze nigdy nie doświadczył. Ciężko było mu zidentyfikować uczucie. Palce ciemnowłosego Strażnika, które przesunęły się zbyt wolno i z pewnością niepotrzebnie po ramieniu Heavena pomogły mu jednak trochę rozjaśnić sytuację. Czyżby to nieprzyjemne, kąsające uczucie było tym, co wszyscy nazywali... zazdrością?

I Sky pewnie przeraziłby się odrobinę na tę myśl. W końcu nie planował przecież rozwijać tego rodzaju uczuć do nikogo. Zauważanie urody Heavena i przyjmowanie do świadomości faktu, że chłopak jakimś cudem – mimo braku anielskiej krwi w żyłach – jest w stanie przyciągnąć jego wzrok znacznie łatwiej niż całe zastępy upadłych aniołów w Piekle, było może trudne do zaakceptowania, ale nie niemożliwe. Sky zdążył się z tym pogodzić. Czego jednak nie mógł tolerować, to odczuwania emocji tak niskich jak zazdrość, do tego z powodów tak trywialnych jak to, że... Heaven potrafił równie szybko zauroczyć się urodą każdego arystokraty, nie tylko jego, najwyraźniej.

Tak więc, Sky pewnie strasznie by się tym wszystkim przejął. Byłoby tak, gdyby nie pewien szczegół, który zmieniał tą scenę, żywcem jakby wyjętą z jakiejś nastoletniej miłosnej dramy, w coś bliższego horrorowi. A dokładniej, to Sky poczuł nagle jak budzi się w nim paniczny lęk, kiedy jego, zajęty swoimi niskimi emocjami, umysł postanowił w końcu zwrócić uwagę na to kto tak w ogóle jest tą osobą, która wywołuje na twarzy Heavena uśmiech.

Prawomogło być sobie prawem, ale czy sto lat więzienia było w stanie zmienić czyjąśprawdziwą naturę? Sky nie chciał testować tej hipotezy na Heavenie.

Do upadku anioła mogła doprowadzić tylko jedna rzecz. Krótko ujmując, grzech. Z definicji, złamanie praw Nieba. Jeśli jednak poznało się cały zakres zasad ograniczających niebiańskich żołnierzy Boga, szybko dochodziło się do wniosku, że słowu „grzech" przydałoby się jakieś dalsze rozgraniczenie. Jakim cudem na przykład miłość do nieodpowiedniej osoby i morderstwo mogły nieść ze sobą jednakową karę? Niebo widziało sprawy prosto – złamanie zasad równa się wyrzuceniu z raju. To, które prawo się łamało, zdawało się nie mieć żadnego znaczenia. Ludzie jednak, i większość piekielnej arystokracji, ujęło by to nieco inaczej.

Mianowicie, do upadku anioła mogły, upraszczając, doprowadzić dwie rzeczy. Jedną z nich był grzech wart śmiechu. Miłość. Czy raczej jej fizyczny aspekt. Podobno powodem było to, że seks rozprasza, a anioły nie mają czasu na zajmowanie się czymkolwiek poza swoimi boskimi zadaniami. Drugą opcją było coś zupełnie innego. Zrównywanie czynu tak haniebnego z „rozpraszającymi czynnościami" w ich konsekwencjach było dla większości nie do pomyślenia. Dlatego właśnie Piekło ustanowiło swoje zasady. Jeśli ktoś decydował się na upadek, miał te dwie opcje, które oferowało Niebo, jedna z nich była jednak karalna. Boga mogło nie obchodzić czy zdrada anioła polega na przespaniu się z kimś, czy na zamordowaniu człowieka, ludzi zdrowych na umyśle jednak obchodziło. Sky'a obchodziło.

I z tego właśnie powodu jego serce biło teraz tak szybko, a wnętrzności zacisnęły mu się nagle w supeł. Niektórzy uważali, że każdy anioł powinien mieć prawo zdecydować się na swój upadek poprzez morderstwo. W końcu kogo obchodziła śmierć jednego człowieka? Jakim w ogóle była ona problemem, skoro oznaczała tylko przejście na drugą stronę? Niewiele było zwolenników takiego podejścia. Sky znał jednak co najmniej jedną tego rodzaju rodzinę. Jednak podczas gdy Cassiel był na razie raczej zagubionym dzieckiem, które nie wie czy powinno słuchać rodziców czy własnego sumienia, jego brat był niemal doskonałą kopią ich matki. Pięć lat temu wyszedł z więzienia, twierdząc, że zrozumiał swój błąd, podobno przechodząc całkowitą przemianę. Opuścił nawet dom rodzinny i zaczął wchodzić w normalne interakcje z ludźmi spoza obrębu jego własnej rasy i Sky był nawet skłonny uwierzyć w jego cudowną zmianę podejścia... Kiedy jednak w grę wchodziło bezpieczeństwo Heavena, wtedy delikatne podejrzenia wobec Raphael'a stały się nagle niemal faktami.

Czy ktoś, kto potrafił zabić z zimną krwią i bez racjonalnego powodu był w stanie się zmienić? Sky zawsze chciał wierzyć, że tak. Kiedy jednak zobaczył Raphael'a w odległości paru kroków od nic nie podejrzewającego Heavena, wszystko się zmieniło.

***


Cassiel poznał swojego brata, kiedy sam skończył dwanaście lat. Teoretycznie po pięciu latach spędzonych z kimś, powinno się tego kogoś znać naprawdę dobrze. Raphael jednak nigdy nie był z tych, którzy dzielą się swoimi przemyśleniami ze światem, więc ciężko było przebić się przez jego skorupę i zgadnąć co tak naprawdę chodzi mu po głowie. Teraz Cass już zupełnie się pogubił. Rozumiał, że jego brat mógł żałować tego co wpakowało go za kratki. On sam, chociaż nie lubił ludzi, z pewnością nie zabiłby jednego, żeby przypieczętować swoją decyzję o pozostaniu w Piekle. Istniały przecież znacznie przyjemniejsze metody.

A więc, Cass rozumiał, że czegoś takiego można żałować. Czego jednak nie pojmował, to jak można przejść od „mam szesnaście lat i postanowiłem zostać mordercą, bo to wydaje mi się ciekawsze od przespania się z kimś" do „Even jest taki uroczy, postaram się pomóc mu zostać w Straży"... Czy sto lat w więzieniu naprawdę aż tak zmienia człowieka? Nie, żeby Cassiel znał Raphael'a sprzed tego okresu... może wcale nie był taki zły jak ludzie mówili? Może tamto zabójstwo było jakimś przypadkiem? W końcu nie można przejść od nienawiści do sympatii w ciągu zaledwie stulecia, prawda?

Uh, Cass miał już dość myślenia o tym, a fakt, że ćwiczył z Raphael'em i Evenem na jednym placu nie pomagał. W pewnym momencie już nie wytrzymał i po prostu postanowił olać trening. Nie był przecież jakimś nowicjuszem, żeby jedno popołudnie bez obowiązkowych ćwiczeń mu zaszkodziło.

- Gdzie ty idziesz?! – oburzył się jego partner. Cassiel'owi zabrakło motywacji, żeby odpowiedzieć, więc po prostu przytroczył nóż do pasa, odwrócił się na pięcie i ruszył, byle dalej od tej dwójki. Cass w ogóle miał problemy z uprzejmością. Nie rozumiał po prostu na co jest ona komuś przydatna. Czy gdyby powiedział „Przepraszam, mam coś do załatwienia" to wpłynęłoby to jakoś na sytuację jego partnera? Tak czy tak chłopak musiał teraz znaleźć sobie kogoś do pary i Cassiel nie sądził, że jego przeprosiny jakkolwiek pomogłyby mu w tym problemie.

Dobrze było w końcu oddalić się od hałasu zderzających się ostrzy i rozdzierających powietrze co jakiś czas okrzyków bólu. Even nie krzyknął poprzedniego dnia ani razu, a Cass dał mu więcej niż wystarczająco powodów do tego. Nie, żeby go podziwiał, ale zastanowił się teraz czy chłopak nie był w pewnym sensie twardszy od tych wszystkich rozpuszczonych szlachciców. Z drugiej strony, to czy był czy nie był nie mogło zmienić faktu, że należał do rasy gorszej z natury. Ludzie nie tylko byli śmiertelni, ale do tego słabi, nie potrafili latać i zwykle nie byli najpiękniejsi. Dlaczego Bóg w ogóle ich stworzył pozostawało dla Cass'a zagadką. Tak samo jak to dlaczego Sky nie mógł oderwać wzroku od Evena, skoro mógł mieć dosłownie kogokolwiek zechciał. Rozumiał, że mógł nie chcieć jego i już się z tym nawet pogodził, ale ktoś inny na pewno by się znalazł. Ktoś, kto nie był człowiekiem, do Diabła. Choć teraz to kto wie jak się to miało wszystko potoczyć? Od wczoraj Even wpatrywał się w Raphael'a jak w ciastko. No, może raczej tak jak Cassiel sam wpatrywałby się w ciastko. Lubił ciastka...

Z pewnością za to nie lubił łamiących prawo złodziei.

- Hej! – krzyknął, przywołując groźny wyraz twarzy. Wyraźnie ludzki chłopak, próbujący bezczelnie wedrzeć się na tereny Straży przechodząc przez mur otaczający siedzibę, spojrzał na niego, zaskoczony. Jak można być zaskoczonym, kiedy zostaje się przyłapanym na próbie włamania? Do tego tak beznadziejnej próbie włamania?... – Co robisz?! – krzyknął znów Cass, widząc brak reakcji chłopaka, który zamiast zwiewać ile sił w nogach, stał z jedną nogą przerzuconą przez krawędź muru, jakby nie mógł się zdecydować co zrobić – Wchodzenie ludzi na tereny należące do Straży Królewskiej jest nielegalne!

- Ale ja tylko... mam tylko jedną sprawę do załatwienia – odezwał się chłopak. Czy on rozum postradał? Za nielegalne wtargnięcie groziło więzienie. Nie mówiąc już o tym, że Cassiel mógłby uszkodzić go trochę jednym z całej swojej kolekcji noży wszelkiego rodzaju gdyby tylko miał taki kaprys.

- W dupie mam twoją sprawę! Zjeżdżaj stąd! – Cass jeszcze raz spróbował wyglądać groźniej, kładąc dłoń na rękojeści długiego noża. Chłopak wyraźnie się wahał.

- To zajmie tylko chwilę! – powiedział w końcu i, bez rozważania konsekwencji, zeskoczył na ziemię. Od tego momentu Cass miał całkowite prawo aresztować go albo wysłać ekspresem do szpitala. Co było z nim nie tak?

- Czego ty chcesz? – Cassiel zmrużył oczy, niepewny co powinien zrobić w tej sytuacji. Chłopak nie wyglądał groźnie. Był niski, chucherkowaty, mógł mieć góra piętnaście lat. Do tego był człowiekiem, o czym krzyczały wręcz jego czerwone włosy. Chociaż w sumie Cass nie wiedział czy ludzie mogą mieć czerwone włosy. Właściwie nie czerwone, tylko... eh, nie był dobry w tych całych kolorach.

- Spotkać się z przyjacielem. Tylko tyle – czerwonowłosy chłopak przygryzł wargę nerwowo. Niedostatecznie nerwowo, biorąc pod uwagę sytuację, w której się właśnie znalazł jako przestępca.

- Przyjacielem? – brwi Cass'a powędrowały wysoko w górę – Arystokracja nie przyjaźni się z takimi jak ty.

- Z rudymi? – odpowiedź chłopaka całkowicie zbiła Cassiel'a z tropu. Nie tylko nie wiedział co oznacza słowo, które ten właśnie wypowiedział, ale przede wszystkim nie miał pojęcia skąd brała się jego zdecydowanie zbyt swobodna postawa.

- Arystokracja nie przyjaźni się z ludźmi. To miałem na myśli – sprostował Cass, mrużąc znów oczy, przyglądając się chłopakowi jeszcze raz, dokładniej. Miał wrażenie, że skądś go kojarzył, ale nie miał pojęcia skąd.

- A, już myślałem, że chcesz dyskryminować na tle mojej rudości. A to jednak dyskryminacja gatunkowa. W sumie całkiem normalna rzecz. Ludzie na przykład dyskryminują delfiny i szympansy, które są przecież inteligentniejsze niż dzieci do piątego roku życia – nawijał chłopak, a Cassiel poczuł się nagle, jakby został wrzucony do całkiem innego świata, którego zupełnie nie rozumie, lub jakby słyszał kogoś mówiącego obcym językiem. Tyle, że w zaświatach nie istniało pojęcie obcego języka.

- O czym ty pieprzysz? – przerwał czerwonowłosemu.

Chłopak popatrzył na niego z zaskoczeniem. Miał duże, zielone oczy, które dziwnie przesadnie kontrastowały z kolorem jego włosów.

- A, nieważne – chłopak machnął ręką – I tak się nie porozumiemy. Ludzie urodzeni po dwutysięcznym roku to tacy trochę kosmici dla całej reszty, nie? Mamy inny język, inne priorytety. Ja na przykład wolałbym przeżyć tydzień bez jedzenia niż bez Internetu – nawijał dalej czerwonowłosy, jakimś dziwnym szeleszczących językiem. Który w sumie brzmiał całkiem przyjemnie dla ucha, jak się już chwilę przyzwyczaiło. O czym jednak mówił, Cass nie miał pojęcia. Przez fakt, że znał angielski rozumiał tylko tyle, że „inter net*" musiał być czymś związanym z łowieniem ryb.

- Wystarczy – Cassiel stracił cierpliwość – Mów po co tu przyszedłeś, a potem wynoś się stąd zanim cię aresztuję.

- Aresztujesz? – chłopak otworzył szeroko oczy – Przecież ja nie jestem żadnym zagrożeniem, nie? Wyglądam jakbym był?

Cassiel nie wiedział co powiedzieć.

- N... Nie, ale... tutaj nie wolno wchodzić ludziom – wyjaśnił po raz kolejny, bo najwyraźniej do chłopaka to nie docierało.

- Oj, no weź – czerwonowłosy przewrócił oczami, a z jego ust nie schodził uśmiech, co było bardzo osobliwe, a nawet niepokojące – Mam tylko jedną prośbę.

- Prośbę? – teraz Cassiel'owi zupełnie odebrało już mowę. Jakiś człowiek śmiał włamać się na tereny Straży i jeszcze żądać przysługi?

- Aha – chłopak chyba nie wyczuł groźnego nastawienia Cass'a, bo kontynuował jakby nigdy nic – Chciałem się z kimś zobaczyć, ale jeśli się nie da... to mógłbyś chociaż coś mu przekazać?

- A skąd pomysł, że akurat znam twojego przyjaciela? Raczej nie zadaję się z nikim kto miałby za przyjaciela kogoś takiego jak ty – prychnął Cassiel.

- Uh, to nie było miłe – skrzywił się chłopak – Poza tym, o czym ty mówisz? Jak to nie znasz? – uniósł brwi.

- Skąd mam wiedzieć o kim mówisz? – Cass uniósł brwi wyżej.

Czerwonowłosy chłopak wpatrywał się w niego chwilę z czymś co wyglądało na niedowierzanie i... rozbawienie?

- Poważnie?? – jęknął w końcu – Ani trochę mnie nie pamiętasz??

- Ciebie? – Cass zaczął się zastanawiać ile jeszcze razy podczas tej jednej rozmowy zdziwienie odbierze mu umiejętność sklecenia odpowiedzi.

Czerwonowłosy westchnął.

- Ok, ok... wcale nie będę nad tym płakał o trzeciej w nocy. W każdym razie, mnie możesz nie pamiętać, ale Evena na pewno kojarzysz, więc jeśli nie masz nic przeciwko, możesz przekazać mu te rękawiczki? Zostawił je w mieszkaniu Vivianne i nie wiem czy zapomniał, czy mu się nie podobają, ale ma je nosić. Tak na szczęście. Nie, że wierzę w przesądy i szczęście, tylko tak wiesz, żeby o nas pamiętał jak będzie cieszył się swoim zarąbistym życiem głównego bohatera.

Cassiel zetknął się w swoim życiu z wieloma mniej i bardziej osobliwymi rzeczami. W końcu był upadłym aniołem, w Piekle, walczącym z demonami i próbującym poderwać następcę Lucyfera, który niedługo miał stracić prawo do tronu, bo podobało mu się bycie dziewicą. Tak, jego życie było mniej niż normalne, ale nigdy jeszcze nie spotkał się z niczym, co przyprawiałoby go o totalne zmieszanie dosłownie co pięć sekund.

- Znasz Evena? – spytał w końcu, bo to było jedyne, co zrozumiał z wypowiedzi chłopaka.

Który wyglądał teraz na bardziej niedowierzającego temu co słyszy niż on.

- Tak? – powiedział w końcu – Wiesz, to ten farbowany dwudziestolatek, który groził ci śmiercią parę dni temu? Żeby ratować mi życie?

- Oh – tyle wydobyło się z ust Cassiel'a, kiedy wreszcie dotarło do niego z kim właśnie rozmawia. Tym razem, kiedy przyjrzał się chłopakowi, zobaczył to. Czerwone włosy, które wtedy były tak umazane krwią, że ich kolor wydawał się całkowicie na miejscu. Blada twarz, która najwyraźniej nie była tak jasna tylko z powodu stanu, w którym chłopak się wcześniej znajdował. Jego drobne ciało w ramionach innego chłopca, wyglądającego jak odpowiednik ludzkiego anioła o jasnych, krętych włosach. Pamiętał go, oczywiście, że tak. Umierającego chłopca w kałuży krwi. Wtedy było mu obojętne czy umrze, czy nie. Nie znał go. Poza tym, był tylko człowiekiem.

Teraz było trochę inaczej. To zupełnie inne doświadczenie, widzieć kogoś praktycznie już martwego, nie znając nawet jego imienia, a zobaczyć tę osobę pełną życia i wigoru, nawijającą o jakichś niezrozumiałych rzeczach z zapałem. Gdyby nie Even, ten chłopak by teraz nie żył. Cassiel wciąż nie wiedział czy go to obchodziło. Wiedział, że nie obchodziłoby jego matki.

- Kuba jestem, jeśli cię to obchodzi – Cass niemal cofnął się odruchowo, kiedy chłopak wyciągnął do niego dłoń.

- Co mam niby zrobić z twoją ręką? – spytał, zmieszany. Nigdy nie interesowały go ludzkie obyczaje, nigdy też nie czuł, że powinny go interesować, ale w tamtym momencie zrobiło mu się odrobinę głupio, że nie wie najwyraźniej nawet podstawowych rzeczy.

Kuba, jak się chłopak przedstawił, zamarł na sekundę, chyba zszokowany taką kulturową ignorancją, po czym uśmiechnął się.

- Uścisnąć ją – wyjaśnił.

- Że niby co? – Cassiel zamrugał.

- A jak wy się witacie? – zainteresował się chłopak.

- Bez... kontaktu fizycznego? – w tym momencie przyszło Cass'owi do głowy, że powinien wracać na trening, a nie rozmawiać z jakimś dzieciakiem o różnicach kulturowych.

- Ok... No to, em, Kuba jestem. Wiem, że ty Cassiel, ale chyba wypada zapytać... Tyle, że teraz już za późno... - w końcu to czerwonowłosy wyglądał na odrobinę zażenowanego, nie Cassiel.

- Skąd wiesz jak się nazywam? – Cass zmrużył oczy podejrzliwie.

- Przez Evena? I Sky'a? Właśnie! Jak tam u nich? Wiesz o co mi chodzi – chłopak poruszył dziwnie brwiami.

- Nie wiem – odpowiedział Cassiel, starając się nie pozwolić emocjom wkraść się do jego głosu.

- Nie wiesz jak tam u nich, czy nie wiesz co mam na myśli? – drążył Kuba.

- To ważne? – prychnął Cass.

- No ba. To mój największy ship od czasów JohnLocka – powiedział Kuba, ale Cassiel po raz kolejny poczuł, że sens jego wypowiedzi mu umyka.

- Największe co? Od czasów czego? – czuł się dziwnie nieswojo na pozycji nierozumiejącego.

- Hm... przekładając na polski, mam na myśli, że im kibicuję. Wydaje mi się, że byliby epicką parą. Zauważyłeś ich imiona? Po polsku Niebo i niebo to to samo słowo. Fajnie, nie? – wyjaśnił Kuba.

- Parą? Even i Sky? Ta... jakby nasz cnotliwy książę na serio miał się z kimś przespać – prychnął Cass. Za późno zorientował się, że Kuba wpatruje się w niego z totalnym szokiem wypisanym na twarzy – Teraz to nie wiem czy zdziwiło cię to, że Sky jest prawiczkiem, czy księciem. W obu przypadkach nie rozumiem twojego zaskoczenia – pokręcił głową z niedowierzaniem, zauważając, że znacznie lepiej czuje się w pozycji tego, który wie coś więcej.

- Sky jest... Sky jest... ale w sensie, że od... że w sensie że księciem jako... że Lucyfera? – Kuba wykrztusił z niemałym trudem.

- Wszyscy o tym wiedzą – Cass wzruszył ramionami – Więc to nie tak, że zdradzam ci jakąś jego tajemnicę czy coś... - mruknął. Po namyśle, może właśnie to robił? Może Sky nie przyjaźnił się z tymi wyrzutkami z Portierni bez powodu?...

- O. Ja. Pierniczę. – oczy czerwonowłosego wciąż były otwarte szeroko w szoku – Czyli Even jest nie tylko głównym bohaterem książki fantasy... ale też księżniczką Disneya? W sensie, no wiesz, ma swojego księcia!

Cassiel wypuścił z ust sfrustrowane westchnienie.

- Nie rozumiem połowy tego co wychodzi z twoich ust i do tego jeszcze pleciesz głupoty o Evenie i Sky'u. Jaki mam powód, żeby cię stąd nie przegonić mieczem, co? – zirytował się.

- Czemu aż tak cię wkurza ich szczęście? – Kuba chyba życzył sobie śmierci, bo z jakiegoś powodu uznał, że to dobry moment, żeby się zaśmiać – Kochasz się w którymś z nich czy co?..............................Kochasz się?! – chłopak znów wybałuszył oczy, kiedy Cassiel nie odpowiedział.

- Że niby ja? Żartujesz sobie ze mnie? – oburzył się Cass, czując jednak jak robi mu się ciepło w uszy. Rzadko się zdarzało, żeby czuł się zażenowany. Właściwie nigdy. Może poza tym jednym razem, kiedy pocałował Sky'a i został bezlitośnie odrzucony. Ale to już była historia. A Cassiel nigdy, przenigdy się nie zakochiwał. Książę był po prostu księciem. Szansą na tron w dalekiej przyszłości. Niczym więcej.

- Kochasz się w Sky'u! – Kuba oznajmił głośnym szeptem, zakrywając sobie usta dłonią – To takie... smutne. I słodkie. I w sumie... - zamiast dokończyć, westchnął i wzruszył ramionami.

- Ani smutne, ani słodkie, ani w sumie, ani w ogóle żadne! – warknął w odpowiedzi Cass.

- Wierzę ci – Kuba uniósł dłonie w obronnym geście.

- Nie wierzysz – Cassiel zauważył oczywiste kłamstwo.

- Tak, to był sarkazm – chłopak pokiwał głową.

- Rozmawianie z tobą jest męczące – stwierdził Cass.

- Nie ty pierwszy mi to mówisz – zaśmiał się Kuba.

- Ciekawe jak ten twój chłopak z tobą wytrzymuje – zastanowił się Cassiel.

- ...chłopak?

- Ten jasnowłosy? Z niebieskimi oczami? – Cass uniósł brwi.

- Fynn?! – wykrzyknął Kuba w szoku - ...Fynn?... Fynn?! Nie. Nie, nie, nie. On nie jest... nie, żeby cię to obchodziło, nie? Ale on nie jest... to tylko mój przyjaciel. No i on ma Collina. I tak poza tym jest ode mnie z osiemdziesiąt lat starszy...

- I co, że starszy? – zdziwił się Cassiel.

- Jak to co? Osiemdziesiąt lat! – nie rozumiał Kuba.

- A jakie to ma znaczenie? Ja sypiałem z aniołami z czasów stworzenia świata i z czternastoletnimi dzieciakami. Co za różnica?

- Co za różnica?? A z dwunastolatkiem poszedłbyś do łóżka??

- To co innego... Poza tym, to nielegalne...

- To jaki wiek jest tu niby legalny? – zainteresował się Kuba.

- Trzynaście lat.

- Trzynaście?!

- Trzynaście. Ale z trzynastolatkiem też bym nie poszedł do łóżka – zaznaczył Cass.

- A z czternastolatkiem już tak? – Kuba chyba nie widział różnicy.

- To zależy od osoby – Cass wzruszył ramionami – Od czyjejś dojrzałości psychicznej i fizycznej. Taka... Lirrien na przykład – chłopak wskazał na ćwiczącą na nieco oddalonym placu dziewczynę z włosami do ramion – Niecałe piętnaście lat. Nie wygląda, nie? A weź na przykład takiego... ciebie – powiedział, taksując stojącego przed nim chłopca spojrzeniem – Ile masz lat?

- Piętnaście – Kuba przybrał coś na kształt karykatury wojowniczej postawy. Choć w jego mniemaniu słowo karykatura by tu pewnie nie wystąpiło.

- No właśnie – powiedział Cass, idealnie ilustrując przykład.

- Dziękuję bardzo. Miło mi – stwierdził Kuba i tym razem sarkazm w jego słowach był oczywisty.

- Do usług – powiedział Cassiel, czując, że po wargach błąka mu się coś na kształt uśmiechu. Zaraz, uśmiechu? Od kiedy ludzie potrafili wywołać u niego uśmiech? – Dobra, daj mi to i zjeżdżaj stąd zanim ktoś inny cię tu znajdzie – rzucił ostrym tonem, wyrywając chłopakowi z rąk skórzane rękawiczki.

- Przekażesz mu je? – Kuba spojrzał na niego z nadzieją.

- Jak będzie mi się chciało. Jeśli nie, to je wyrzucę – Cass wzruszył ramionami obojętnie. Jednocześnie jednak rozejrzał się dla pewności, że ta rozmowa z czerwonowłosym nie jest przez nikogo podsłuchiwana. Nie tylko mogłoby to zacząć jakieś dziwne plotki na jego temat, ale też Kuba mógłby mieć kłopoty za wtargnięcie... to znaczy, wcale go nie obchodził los chłopaka. Po prostu... to on mógł mieć kłopoty za nie aresztowanie go. Tak, to miało sens. Co z tego, że mógł go aresztować w każdej chwili, ale tego nie robił?...

- Ani się waż! Kosztowały piętnaście kłów! – jęknął Kuba, zerkając na trzymane teraz przez Cass'a rękawiczki.

- Z której strony piętnaście kłów to kasa warta przejmowania się? – Cassiel nie mógł powstrzymać się przed wybuchem śmiechu.

- Ha? – Kuba wyglądał na oburzonego – Nie każdy jest arystokratą milionerem!

- Racja – Cass pokiwał głową – Ty nie jesteś. Więc nie powinno cię tu być – powiedział, mrużąc oczy, coraz bardziej zaniepokojony, że ktoś może przypadkiem się na nich natknąć.

Kuba westchnął, przewracając oczami. Jeszcze żaden człowiek, nie licząc Evena, nie przewrócił w jego obecności oczami. Skąd w tym chucherkowatym dzieciaku brała się ta bezczelność?

Może gdyby Cassiel nie miał tak wygórowanego zdania o sobie, zauważyłby, że nazywanie kogoś ledwie dwa lata młodszego od siebie dzieciakiem było równie bezczelne.

- Nie podoba mi się ten podział na klasy społeczne – stwierdził Kuba. Cass nie rozumiał. Jakie znaczenie miało, że temu szczylowi coś się nie podoba?

- Nie mówiłbyś tak, gdybyś się urodził na moim miejscu – zauważył Cassiel – System klasowy jest nieprzyjemny tylko z perspektywy mniej uprzywilejowanych.

- Nieprawda – Kuba natychmiast się nie zgodził – System klasowy jest niefajny z każdej strony, tylko że to ci z niższych warstw są w stanie to zauważyć. Dlaczego uważasz, że nie należą nam się równe prawa?

Cassiel był oburzony. Jak jakiś człowiek śmiał podważać tradycję utrzymywaną przez tysiące lat?

- To co mówisz pasuje tylko do systemu klasowego na Ziemi, nie mam racji? Tam żyją tylko ludzie, a że dzielenie równych sobie istot na kasty nie ma sensu, jest oczywiste. Tutaj jednak twoje podejście się nie sprawdza. Bo my nie jesteśmy sobie równi. Pod względem potencjału bojowego czy po prostu samej naszej natury – mówił Cass, choć zamiast wdawać się w bezsensowne dyskusje z jakimś człowiekiem powinien już dawno wrócić do treningu.

- I co z tego, że lepiej się bijecie? – zdziwił się Kuba, ewidentnie nie pod wrażeniem argumentu Cassiel'a – Mówisz, że dzielenie równych sobie istot na kasty nie ma sensu, tak? Że dzielenie ludzi na kasty nie ma sensu, bo wszyscy jesteśmy sobie równi, tak? W takim razie dlaczego kobietom należą się równe prawa jak mężczyznom, mimo że ich potencjał bojowy jest mniejszy?

- A jest? – zdziwił się Cass. W szeregach aniołów płeć danej osoby nie wpływała właściwie na nic.

- Jest. Kobiety są z natury fizycznie słabsze. Więc według twojej teorii, powinny mieć mniej praw niż mężczyźni. Co jest idiotyczne. Dlaczego? – Kuba zrobił pauzę, chyba czekając na odpowiedź. Cassiel jednak nie wiedział co odpowiedzieć, nie mówiąc już o tym, że odebrało mu mowę, kiedy po raz pierwszy w jego życiu jakiś człowiek stwierdził, że jego opinia jest idiotyczna – Bo nie o siłę fizyczną tu chodzi. Tak właściwie to o nic tu nie chodzi. Nie traktujemy gorzej ludzi słabszych, niepełnosprawnych, mniej inteligentnych, mniej ładnych. Wiesz dlaczego? Bo jedyne, co tak naprawdę się liczy to to czy ktoś jest po prostu świadomą istotą. Pod tym względem się nie różnimy, prawda? Jesteśmy tak samo świadomi naszego istnienia, tak samo nie chcemy umrzeć, tak samo odczuwamy emocje, a przynajmniej tak mi się wydaje, i tak samo chcemy być dobrze traktowani. Czy jeśli jakiś arystokrata woli zostać artystą zamiast Strażnikiem, więc jego potencjał bojowy do niczego się nie przydaje, to nagle traci on swoją pozycję? Jeśli nie, to dlaczego człowiek, który zostaje artystą i, na przykład, maluje obrazy równie piękne jak ten upadły anioł miałby mieć mniejsze prawa?

- To nie ma sensu – żachnął się Cass. Czy miało, czy nie miało i tak było nieistotne – Bóg stworzył najpierw anioły, nie ludzi. Choćby z tej racji jesteście mniej warci.

- Bóg? – brwi Kuby powędrowały wysoko – Ten sam Bóg, którego tak nie znosicie, że nawet klnięcie na jego imię jest niedopuszczalne? Co was obchodzi co zrobił i co sobie myśli Bóg? Przecież waszym królem jest Lucyfer, czyli jego naturalny przeciwnik.

- To... - Cass poczuł się przyłapany. Faktem było, że arystokracja nieraz powoływała się na to, że są istotami bliższymi Bogu niż ludzie. Ci sami arystokraci, którzy zeszli do Piekła, lub postanowili w nim zostać, stając po stronie Diabła – Tu nie o to chodzi – Cassiel postanowił się mimo wszystko bronić – Nie o to, po której stronie jesteśmy ani nic w tym rodzaju. Po prostu... nie można zaprzeczyć, że Bóg jest najpotężniejszą istotą jaka kiedykolwiek istniała. A anioły są mu pod wieloma względami bliższe niż ludzie.

- A co kogokolwiek obchodzi czy Bóg jest potężny czy nie? Naprawdę tylko na tym opierasz czyjąś wartość? Na potędze? Co z innymi cechami? Nie wolisz zadawać się z osobami, które są na przykład miłe? Albo zabawne? Z kimś, kto ceni sobie dobro innych? Naprawdę jedyne na co patrzysz, to moc i pozycja?

Tak – brzmiała odpowiedź Cass'a. Tak właśnie brzmiała. Nie był jednak w stanie wypowiedzieć jej na głos. „Liczy się potęga". To były dokładne słowa jego matki, której najważniejszym celem było osiągnięcie jak najwyższej pozycji. Miała swoje pięć minut, kiedy Lucyfer obdarzył ją zainteresowaniem na mniej więcej tydzień. Szybko jednak zrozumiała, że nigdy nie zostanie jego królową. Wtedy zmieniła strategię. Bycie matką króla było drugą najlepszą rzeczą na jaką mogła liczyć. Raphael gnił w więzieniu, więc obowiązek wkupienia się w łaski rodziny królewskiej spoczął na barkach Cass'a.

- Naprawdę muszę to zakładać? – ośmioletni Cassiel wydął dolną wargę, niepocieszony. Kołnierzyk koszuli uwierał go w szyję, eleganckie buty z pewnością miały niedługo zafundować mu odciski.

- Cassiel – odezwała się wtedy jego matka, przyklękając na podłodze, żeby poprawić mu guziki – Dzisiaj jest bardzo ważny dzień – powiedziała.

- Wiem – mruknął chłopiec, spuszczając wzrok. Wiedział. Ale to nie znaczyło wcale, że chciał mieć z tą ważnością cokolwiek wspólnego.

- Dobrze – uśmiechnęła się mama – Dzisiaj idziemy na bardzo ważne spotkanie z bardzo ważnymi ludźmi.

Wiedział. Chodziło o bankiet królewski. Wszyscy najważniejsi arystokraci zjeżdżali się do Pałacu i omawiali jakieś nudne sprawy. Jego rodzina też musiała się tam pojawić.

- Musisz wyglądać nienagannie w obecności króla, księcia i księżniczki – kontynuowała mama.

- Księżniczka ma siedem lat – zwrócił uwagę Cass. Nie sądził, żeby dziecko młodsze od niego obchodziło czy wyglądał nienagannie – A książę jedenaście, więc i tak nie będzie się chciał ze mną bawić – wzruszył ramionami – I... mamo? – odezwał się niepewnie.

- Tak? – spytała kobieta, choć nie wyglądała na szczególnie skupioną na tym, co miało do powiedzenia jej dziecko, bardziej przejęta wyglądem jego kilka już razy polerowanych butów.

- Dlaczego książę jest taki ważny? Przecież on... przecież podobno jest w połowie... człowiekiem. A ludzie są... źli, prawda? – Cass spytał niepewnie, bojąc się rozgniewać matkę.

- Dowiesz się jak będziesz starszy – zbyła pytanie chłopca kobieta, poprawiając jego kołnierzyk po raz kolejny – Na razie wystarczy, że wiesz tyle, że książę jest księciem. Kochanie – powiedziała, ujmując twarz chłopca w dłonie, spoglądając mu prosto w oczy – Wiesz, co musisz dla mnie zrobić, tak? – spytała, a Cass pokiwał głową, nie chcąc być nieposłuszny – Czy go polubisz, czy nie, on musi polubić ciebie, dobrze?

- Dlaczego akurat on? – Cass przygryzł wargę – Dlaczego nie księżniczka? Jest prawie w moim wieku... no i moglibyśmy kiedyś mieć dzieci. Nie chciałabyś być kiedyś babcią?

Cassiel był wtedy za młody, żeby zinterpretować cień, który przemknął przez twarz jego matki w tamtym momencie.

- Książę jest starszy, a więc jeśli Lucyfer kiedyś przestanie być królem, on nim zostanie, nie jego siostra – wyjaśniła kobieta.

- No tak... - Cass poczuł przemożną chęć, żeby odwrócić wzrok – Ale przecież i tak to on będzie królem, nie ja... - powiedział. Zdziwiła go reakcja matki, która wyglądała na rozbawioną jego stwierdzeniem.

- Wtedy ty będziesz pierwszym kandydatem do tronu w razie gdyby... coś mu się przytrafiło – uśmiechnęła się. Cass'a przeszły ciarki, choć nie wiedział jeszcze wtedy co jego mama miała na myśli – Więc postaraj się, dobrze? – na twarzy kobiety znów zagościł zwyczajny uśmiech.

- Dobrze... - chłopiec pokiwał głową, pokazując, że zrozumiał. Co jednak czuł, to zupełnie inna sprawa.

___

Bankiet był dokładnie taki, jak Cass przewidywał. Ogromny. Przesadnie wystawny. I nudny. Mimo, że chłopiec nigdy wcześniej nie był w pałacu królewskim, nic co zobaczył go nie zaskoczyło. Te same co zawsze wielkie pomieszczenia, szerokie klatki schodowe i służba na każde skinienie. Nuda.

Opuszczony przez matkę, która postawiła chyba sobie za cel porozmawianie z każdą ważną osobistością na uroczystości, nie mając nic do roboty, Cass zaczął przechadzać się po sporym ogrodzie na tyłach pałacu. Kiedy już myślał, że umrze z nudy, w cieniu jednego ze sztucznych, piekielnych drzew, zauważył postać dziecka. Z delikatnym wahaniem, postanowił podejść i się przywitać.

- Hej – odezwał się nieśmiało, stając obok chłopca, który kucał na ziemi, bawiąc się chyba w zbieranie kwiatków.

- O – chłopiec uniósł wzrok, zaskoczony – Hej – uśmiechnął się chwilę później przyjaźnie. Nie wstał jednak z ziemi, żeby znaleźć się na jednym poziomie z Cass'em, więc to on postanowił przykucnąć.

- Co robisz? – spytał, naprawdę zaciekawiony.

- Wianek – odpowiedział chłopiec. Cass nie miał pojęcia czym jest wianek.

- Fajnie – powiedział, przyglądając się jak palce chłopca szybko i zwinnie zaplatają ze sobą kwiatki.

- Jak masz na imię? – spytał chłopiec, nie odrywając wzroku od wiązanki.

- C-Cassiel – odpowiedział Cass. Poczuł jak policzki pieką go, kiedy zauważył, że się zająknął – A ty? – spytał, już pewniejszym głosem.

- ...................

- Um... możesz powtórzyć? – Cass uznał, że za chwilę chyba spali się ze wstydu, kiedy umknęło mu imię chłopca. Ten tylko westchnął.

- Mój tata chyba mnie nie lubi, że dał mi tak na imię... Nawet większość aniołów ma problem z wymówieniem go... - chłopiec spojrzał na Cass'a smutno – Ale i tak prawie nikt nie mówi do mnie po imieniu, więc może to nie ma znaczenia.

- Dlaczego nie mówią po imieniu? – zdziwił się Cassiel.

Chłopiec wzruszył ramionami.

- Bo mówią „paniczu"... albo „książę" – powiedział, wracając do swojej kwiatowej wiązanki.

Cass'owi na moment odebrało mowę.

- O-oh... - wyjąkał – P-Przepraszam... nie wiedziałem... Nigdy cię nie widziałem, więc...

- Wiem – książę uśmiechnął się uspokajająco – I tak nie lubię, kiedy ludzie tak do mnie mówią.

- Oh, dobrze... - Cass pokiwał głową. Chwilępóźniej uświadomił sobie, że w takim razie nie miał w ogóle jak zwracać się dochłopca, skoro nie znał jego imienia – Um... - zaczął, ale właściwie nie wiedział co powiedzieć. Właściwie chyba nie miał nic do powiedzenia. A powinien przecież coś powiedzieć. Coś ciekawego, błyskotliwego. Mama chyba zabiłaby go, gdyby usłyszała, że udało mu się porozmawiać z księciem, ale kompletnie to zepsuł.


- Mogę przymierzyć na tobie? – ciszę przerwał w końcu chłopiec.

- Przymierzyć... co? – zdziwił się Cass.

- Wianek – książę uśmiechnął się, pokazując skończoną już wiązankę kwiatków, tworzącą jakiś okręg.

- Um... t-tak? – Cass nie wiedział czego się spodziewać. To był naszyjnik czy... nie naszyjnik, jak się okazało. Chłopiec ułożył wianek na jego głowie niczym koronę.

- Hm... ładnie – powiedział, uśmiechając się radośnie.

- N-Naprawdę? – Cass znów poczuł jak pieką go policzki.

- Naprawdę. Miałem go dać Eevi, ale jeśli chcesz, to możesz go sobie wziąć – stwierdził pogodnie książę.

- Um, ja... daj go księżniczce, skoro był dla niej – spanikował Cass, ściągając kwiatową koronę z głowy szybkim ruchem. O czym jednak nie pomyślał, to to, że wianek nie był zbyt wytrzymały – O nie! Przepraszam! – wykrzyknął, przerażony, kiedy ozdoba rozpadła się w jego rękach – Przepraszam!

- Hahah, nic się nie stało – książę, zamiast zezłościć się, zaczął chichotać – Mogłem go mocniej związać – stwierdził, nie wyglądając na ani odrobinę przejętego. Cass za to miał ochotę się rozpłakać.

- Uh, ja naprawdę nie chciałem... - jęknął – Uh, mama się zezłości...

- Twoja mama? Dlaczego? – zdziwił się chłopiec – I nic się nie stało, naprawdę. To tylko wianek. Zawsze mogę zrobić nowy.

- Na pewno? – Cass walczył z łzami cisnącymi mu się do oczu.

- Na pewno. I czemu twoja mama miałaby być zła? Nawet się nie dowie o tym wianku... - książę wyglądał chyba na zakłopotanego.

- Um, bo jesteś księciem i w ogóle... powinienem być... nienaganny – powiedział Cass.

- Ja też powinienem... - zaśmiał się chłopiec – A zamiast rozmawiać z tymi wszystkimi nudnymi dorosłymi, chowam się tutaj.

- Hahah, naprawdę są nudni – Cass przyznał mu rację.

- Ta... a najgorsze jest to, że wszyscy są dla mnie strasznie mili tylko temu, że jestem synem mojego taty. Śmieszne, co nie?

- Um... - Cass poczuł jak rytm jego serca przyspiesza nieprzyjemnie. On też miał być dla niego miły i sprawić, żeby go polubił dlatego, że jego ojciec był królem.

- I wszyscy chcą, żebym przyjaźnił się z ich dziećmi – kontynuował książę – A najlepiej, żebym się zakochał – westchnął – Ale ja się nigdy nie zakocham.

- Huh? – zdziwił się Cass – Dlaczego nie? I skąd wiesz?

- Bo zakochiwanie się wcale nie jest takie fajne – książę wzruszył ramionami – Mój tata zakochał się raz i... no wiesz.

- Ale... - Cass był całkowicie zmieszany. Ale też zaintrygowany – To zupełnie co innego, ty a twój tata – powiedział.

- Może tak... może nie... Ale ja nie chcę się zakochać – powtórzył chłopiec.

- Nie chcesz mieć dzieci? – spytał Cassiel – Twój tata na pewno chciałby mieć wnuki...

- Eevi się tym zajmie jak dorośnie – stwierdził książę.

- Ale... przecież jeśli chcesz być królem, to musisz-

- A skąd wiesz, że chcę? – przerwał Cass'owi chłopiec – Bycie księciem wcale nie jest takie fajne, wiesz? I nie tylko ja tak myślę. Rozmawiałem z taką jedną dziewczyną, która kiedyś była królową...

- Królową? – Cass otworzył szeroko oczy – Jak to królową?

- Na Ziemi – odparł książę, jakby nigdy nic. Jakby rozmawianie z człowiekiem wcale nie było niczym dziwnym – Mówiła, że musiała wyjść za mąż za jakiegoś starego króla, którego wcale nie lubiła... Dobrze, że chociaż mi nikt nie każe za nikogo wychodzić...

- Ale... - Cass miał mnóstwo pytań. Dlaczego książę rozmawiał z ludźmi? Dlaczego nie chciał władzy, której tak pragnęła jego matka? I czemu tak bardzo nie chciał nigdy się zakochać?

- A ty byś chciał?

- Chciał co?

- Wziąć ślub z kimś, w kim nie jesteś wcale zakochany? – spytał książę.

- ...nie – przyznał Cass, choć to, czego oczekiwała od niego mama było właściwie dokładnie tym samym. Nie ważne czy polubi księcia czy nie, miał starać się o jego zainteresowanie. Tylko, że on już zdążył go polubić.

- Dokładnie – uśmiechnął się chłopiec – Wiesz, Cassiel... mogę mówić do ciebie Cass? – spytał. Cass pokiwał głową – Fajny jesteś. Chcesz się ze mną przyjaźnić? – uśmiechnął się.

- A-Ale... mam tylko osiem lat... ty pewnie nie-

- Co z tego ile masz lat? Eevi jest od ciebie młodsza, a jest najfajniejsza na świecie – książę wyszczerzył się tak szeroko, że Cass mógł policzyć wszystkie jego zęby. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że chłopiec był bardzo, bardzo ładny. Nawet jak na anioła.

Wtedy, Cassiel ani trochę nie rozumiał jeszcze miłości. Nie rozumiał w ogóle całej sytuacji i tego, że prędzej czy później musiała ona doprowadzić do końca tej przyjaźni. Książę w późniejszych latach okazał się nie żartować z tym całym postanowieniem o niezakochiwaniu się, a matka Cass'a też była całkowicie poważna w kwestii swojego planu na posadzenie na tronie swojego syna. To nie mogło się skończyć dobrze, ale w tamtym momencie, w tamtym ogrodzie, Cassiel uwierzył na chwilę, że w życiu nie chodzi tylko o potęgę i być może to właśnie uchroniło go przed pójściem w ślady brata.

I może właśnie to sprawiło, że słowa, których nigdy nie powinien wypowiedzieć, same wypłynęły z jego ust, kiedy już otrząsnął się ze starych wspomnień.

- Nie wiem, może masz trochę racji... - mruknął w odpowiedzi na pytanie Kuby, zanim zdążył zauważyć co mówi – To znaczy- - chciał się poprawić, ale chłopak wszedł mu w słowo.

- Pewnie, że mam – stwierdził pewnym tonem – Potęga, pozycja społeczna... te wszystkie rzeczy nie mają znaczenia. I w sumie... to nie obchodzi mnie ten wasz system klasowy... W końcu dobrze mi tu, gdzie jestem – uśmiechnął się.

- Tu, gdzie jesteś to akurat nie powinieneś być! – warknął Cass, wracając do zwyczajnego siebie – Poważnie, wynoś się stąd zanim ktoś się pojawi i cię aresztuje.

- A czemu ty mnie nie aresztujesz? – chłopak uniósł brwi zaczepnie.

- Bo... - Cass zastanowił się na szybko – Bo wierzę, że zaraz się stąd zwiniesz, zanim narobisz problemów – powiedział w końcu, odwracając wzrok.

- Moje aresztowanie narobiłoby tobie problemów? – drążył czerwonowłosy chłopak.

- Za dużo zachodu – stwierdził Cassiel – Łatwiej będzie jak po prostu wrócisz skąd przyszedłeś.

- Ok,ok – westchnął w końcu Kuba – Tylko pamiętaj o tych rękawiczkach i nie wyrzucaj ich! I... mam nadzieję, że teraz pamiętasz chociaż jak mam na imię – dodał z lekkim uśmiechem, po czym odwrócił się na pięcie, żeby wspiąć się znów na mur, przez który wcześniej przeskoczył. Kiedy znalazł się już na górze, Cass uznał, że musi rzucić coś na pożegnanie.


- Nie pamiętam! – krzyknął, tylko po to, żeby zirytować chłopaka.

- Kuba! – odkrzyknął czerwonowłosy – Człowiek, któremu uratowałeś życie! – dodał, po czym, z szerokim uśmiechem na ustach, odwrócił się i zeskoczył z muru na drugą stronę.

Hm. Zabawny dzieciak.

_____________________________

Hej ;D Długi ten rozdział wyszedł... w każdym razie, co myślicie?

* po angielsku "net" znaczy sieć, np. sieć rybacka

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro