XLVII - My own Heaven
Nie było takiego człowieka w historii świata, który pamiętałby swoje narodziny. Mózg dziecka w swoich pierwszych latach nie był po prostu w stanie permanentnie zapisywać takich informacji jak wspomnienia. Ale to dobrze. Even słyszał kiedyś, że moment narodzin to jedno z najbardziej traumatycznych doświadczeń w życiu człowieka. Ból, strach i kompletna dezorientacja niemowlaka są nieporównywalne z niczym innym. Na szczęście więc, nikt nie pamiętał pierwszych momentów swojego życia. Prawda?
Niedługo po tamtym ataku, po urodzinach Sky'a i po tamtej rozmowie z Lucyferem, sen Evena kompletnie zmienił scenariusz, jakby coś odblokowało kolejne, zapisane głęboko w jego duszy wspomnienie.
Obudził się, ale widział tylko ciemność. „Nic" – powiedziałby ktoś inny, w innej sytuacji. W swoich pierwszych chwilach Even widział tylko „nic". Fakt jednak, że potrafił ocenić iż nic nie widzi, świadczył o jakiejś fundamentalnej zmianie. Wcześniej nie istniało nic. Wcześniej nie było nawet „wcześniej". Even nie mógł spojrzeć wstecz w czasie, w swoich wspomnieniach, bo żadne „wstecz" nie istniało, mimo, że chłopak instynktownie czuł, że istnieć powinno. Jego umysł, właśnie narodzony, podpowiadał mu, że czas nie zaczął biec właśnie w tym momencie. Wiedział, że to nie świat, a on właśnie się narodził. Nie jako niemowlak, który dopiero musi nauczyć się postrzegać, rozumieć i oswajać rzeczywistość. Mimo, że nie oddychał nawet jeszcze minuty, wiedział już tak wiele. Jakby umiejętność rozumienia otaczającego go świata została w niego wdrukowana jeszcze przed tym jak po raz pierwszy uświadomił sobie, że jest.
Nagle otaczającą go ciszę przerwał dźwięk. A więc takim uczuciem było słyszeć. Even nawet rozpoznał dźwięk, choć nie powinien, bo nigdy wcześniej go nie słyszał.
To było czyjeś westchnienie.
A więc istnieli też inni. Nie był sam w świecie.
- Niesamowite – odezwał się ktoś. – Jest tak bardzo inny od nas.
- Inna – poprawił mężczyznę drugi głos.
- Inna? – zdziwił się pierwszy.
- Improwizuję. – Krótki śmiech. – Skoro jest inna, możemy zwracać się do... niej inaczej.
Oh. No tak. Pochłonięty wszystkimi nowymi wrażeniami, zapomniał. To nie było jego wspomnienie. Osoba, która właśnie przyszła na świat i która wciąż nie otworzyła jeszcze oczu nie była nim.
- Nigdy nie widziałem jeszcze takich kolorów! Włosy i skóra są takie inne! Jak na nie wpadłeś? Na te różne kolory? Myślałem, że istnieje tylko światło i ciemność.
- Istniały.
Kolejne westchnienie.
- Potrzebuje imienia!
- Myślałem o „Ewa".
- „Pierwsza ze swojego rodzaju"? – przetłumaczył wciąż zdumiewający się na każdym kroku mężczyzna. – Jak to możliwe, że stworzyłeś tyle niesamowitych rzeczy, a brak ci kreatywności w wymyślaniu imion? – Zaśmiał się.
Oh. Even znał ten śmiech. Ewa go nie znała, ale on tak. Oczywiście, że Lucyfer musiał pojawić się w kolejnym z jego snów.
- Imię powinno mówić o tym kim jest osoba je nosząca. – Drugi rozmówca, którego Even z pewnością nie kojarzył, chyba nie rozumiał problemu króla Piekieł z imieniem. Przyszłego króla Piekieł, to znaczy.
- Ale my jeszcze nie wiemy kim on..a jest – powiedział Lucyfer. Całkiem słusznie. Ewa sama jeszcze nie miała pojęcia kim jest. Even zresztą też tego nie wiedział. Wiedział kim się stanie i kim będzie dla Lucyfera, nie miał jednak pojęcia jaką osobą stworzył ją Bóg. – Poznawanie nowych osób jest takie ekscytujące!
- Jest... - W głosie drugiej osoby pobrzmiewała szczera radość. – Choć dla mnie to takie dziwne. Mimo, że sam ich tworzę, nie mam pojęcia jacy będą.
- Chciałeś chyba powiedzieć „będziecie". – Lucyfer znów się zaśmiał. Jego młodzieńczy głos miał w sobie jakąś lekkość i świeżość, które niemal zupełnie zanikły z czasem. – Mam wrażenie, że czasem zapominasz, że jestem tak samo twoim stworzeniem, jak wszyscy inni.
- Z tobą było inaczej... Byłeś pierwszy. Wtedy nie miałem jeszcze pojęcia co robię.
- Przynajmniej starczyło ci kreatywności na moje imię – skomentował Lucyfer. – A brakło już dla tej pięknej istoty?
Pięknej? – Even poczuł w sobie myśli Ewy. – A więc była piękna? Jeśli tak, ciekawe czy inni też tacy byli. Była tak bardzo ciekawa. I wiedziała, że jeśli chce się dowiedzieć, musi tylko otworzyć oczy.
Ból. Kłujące uczucie, które natychmiast ją zaatakowało, było pierwszą nieprzyjemną rzeczą jakiej doświadczyła. Zaraz później jednak odczuła ulgę, kiedy jej wzrok przyzwyczaił się do światła, a wspomnienie lekkiego bólu szybko się rozmyło, stając się nagle nieistotne w obliczu konfrontacji z milionem innych bodźców. Do dźwięków już się przyzwyczaiła. Obrazy przed jej oczami były nowością.
Natychmiast nauczyła się dostrzegać różnicę między światłem a ciemnością, szybciej nawet niż różnicę między byciem a niebyciem, która jeszcze moment temu wydawała się taka fundamentalna i istotna.
Potem jej wzrok padł na jego twarz.
- Witaj w Niebie, Ewo – odezwał się z delikatnym, łagodnym uśmiechem. Nic jeszcze nie wiedziała o tej osobie, a już czuła wobec niej ogromne przywiązanie. Tak to chyba po prostu było, kiedy spotykało się swojego stwórcę.
Otworzyła usta, ale żadne słowa nie przyszły jej na myśl. Podniosła się więc tylko do siadu i rozejrzała. Obudziła się w jakimś czystym, sterylnym pomieszczeniu, w którym nie znajdowało się nic poza miękkim podwyższeniem, na którym wcześniej leżała. Potem jej wzrok padł na własne dłonie. Były ciemne. Ciemniejsze niż wszystko, co ją otaczało. Nie czarne jednak, jak ciemność, tylko... zupełnie inne. Brązowe? Smukłe i raczej drobne, ale silne. Jej dłonie. Podniosła wzrok.
- Możemy jeszcze zmienić to imię, jeśli ci się nie podoba. – Zza postaci Stwórcy wyłoniła się druga osoba. Uśmiechnięta, przyjazna i... piękna? Jeśli Ewa wiedziała w ogóle co to piękno, to przypisałaby je tej osobie. Odwzajemniła uśmiech.
- Podoba mi się – zwróciła się do Stwórcy, zauważając, że jej głos brzmi nieco delikatniej niż jego i tego drugiego mężczyzny.
- Chcesz się zobaczyć? – spytał ten drugi z podekscytowaniem i wyciągnął do niej rękę. Niepewnie, ostrożnie ujęła jego dłoń i dała się zaprowadzić kilka kroków od jej „łóżka". Jego ręka była ciepła, cieplejsza niż cokolwiek, co do tej pory dotykała. Było to bardzo miłe uczucie.
Zatrzymali się przed ścianą. Ścianą, na której znajdowało się coś dziwnego. Coś płaskiego, co sprawiło, że trzymający ją za rękę mężczyzna pojawił się nagle na jego powierzchni.
- To lustro – wyjaśnił. – Możesz się w nim przejrzeć.
Trochę się bała. Co, jeśli okaże się nie być tak piękna jak on?
Spojrzała.
Wyglądała zupełnie inaczej. Kolor jej skóry był daleki od bieli, tak samo jak kolor kręconych, niesfornych, długich włosów. Oczy również były ciemne. Nie miały jednak w sobie ciepła brązu. Trochę się ich wystraszyła.
- Dlaczego... - przełknęła ślinę, czując dziwne pieczenie oczu – Dlaczego nie jestem taka jak wy? – wyszeptała, czując narastający gdzieś w jej żołądku niepokój.
- Jesteś inna – powiedział stojący obok niej mężczyzna z uśmiechem. – Nie ma w tym nic złego. I jesteś piękna.
- Nie chcę być inna... - Oczy zapiekły ją jeszcze mocniej, po czym na jej policzkach pojawiła się wilgoć.
- Nie jesteś taka jak my. – Zza jej pleców dobiegł głos Stwórcy. Zaraz potem poczuła jego ciepłą dłoń na ramieniu. – Nie możesz być. Nie, jeśli chcemy stworzyć razem coś trwałego. Potrzebujemy cię właśnie takiej. Innej. I bezpiecznej.
- Właśnie! – mężczyzna, który wciąż trzymał jej dłoń w swojej posłał jej uśmiech ciepły jak milion słońc. – Ty jesteś bezpieczna. Nigdy nie będziesz musiała walczyć! I nie martw się, jesteś pierwsza, ale nie ostatnia.
- Stworzę więcej takich jak ty – powiedział Stwórca. – To będą twoi ludzie. Tacy jak ty. Mam już nawet imię dla pierwszego mężczyzny.
- Mężczyzny? – Zdziwienie Lucyfera na to słowo wybiło nieco Evena z zanurzenia we wspomnieniach. No tak. Skoro Ewa była pierwszą kobietą, nie było wcześniej powodu istnienia słowa, które określałoby „mężczyznę". Ewa myślała o Lucyferze jako o mężczyźnie tylko dlatego, że Even tak o nim myślał. Zupełnie jakby wspomnienie mieszało się z jego własnymi osądami.
- Tak, mężczyzny – odpowiedział Stwórca. – Będzie trochę bardziej podobny do nas. Zaprojektowałem mechanizm, który pozwoli ludziom na rozmnażanie się bez mojej ingerencji... zresztą, opowiem ci później.
- Brzmi skomplikowanie. W każdym razie, nie mów, proszę, że dasz mu na imię „Eevi", „drugi ze swojego rodzaju"?
- Nie. – Na ustach Stwórcy pojawił się zadowolony z siebie uśmiech. – Myślałem o imieniu „Adam".
- „Pasująca część"? – Lucyfer uniósł brwi. – Nawet ciekawe. Z pewnością jest to jakaś poprawa.
- A jakie jest twoje imię? – spytała Ewa, zaciekawiona.
- „Niosący światło" – przedstawił się Lucyfer. – Miło mi cię poznać, Ewo. Mam nadzieję, że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi.
Przyjaciółmi. Jej usta same uformowały się w uśmiech. Podobała się jej ta myśl. Przyjaciel. Miło byłoby mieć kogoś takiego.
- A czy mogę poznać twoje imię? – zwróciła się do Stwórcy. Ten uśmiechnął się na jej pytanie z wyraźnym zakłopotaniem. Opuścił nieco głowę, jakby chciał schować się za kosmykami swoich jasnych jak same światło włosów.
- Prawie nikt nie potrafi go wymówić. – Lucyfer zaśmiał się i przewrócił oczami. – I to mi powinno być głupio, bo sam je wymyśliłem. ........................ . Ładne, prawda? Może i jest niepraktyczne, ale za to kreatywne – powiedział, zadowolony z siebie.
Ewa miała problemy nawet nie tyle z wymową, co z samym usłyszeniem imienia. Odczuła jednak jego znaczenie, kiedy zabrzmiało w ustach Lucyfera. A znaczyło wszystko. Cały świat. Wszystko co jest i było, bo dla niego nie było wcześniej nic innego. Kiedy jesteś pierwszą w historii osobą stworzoną przez swojego Stwórcę i poza nim nie znasz absolutnie nikogo, to naturalne, że nazywasz go wszystkim, co znasz. Lucyfer miał rację. To było piękne imię.
- A więc ja jestem Ewą. „Pierwszą ze swojego rodzaju"... - odezwała się, mierząc się znów ze swoim odbiciem w lustrze. To nie tak, że widok się jej nie podobał. Wszystko współgrało ze sobą w harmonii, a rysy jej twarzy były delikatne i ciężko byłoby jej doszukać się w nich jakiejś wady. Problem leżał w oczach. W przeciwieństwie do jasnych tęczówek Lucyfera i Stwórcy, jej były czarne. Nie czarne jak farba. Czarne jak ciemność. Budziły w niej niepokój. – Skąd one się wzięły? – spytała. – Skąd we mnie ta ciemność? – Nie rozumiała. Stwórca był jasnością. Wszystko co ją otaczało nią biło. On i Lucyfer zdawali się być utkani ze światła. A w niej był jakiś fragment mroku. Element, który nie pasował do niczego, dostrzegalny w jej oczach.
- Nie stąd – odpowiedział jej Lucyfer. – Ta odrobina ciemności... - urwał i spojrzał niepewnie na Stwórcę.
- Potrzebowałem jej, żeby cię stworzyć. Tylko w ten sposób mogłem uczynić cię czymś innym od siebie samego – wyjaśnił.
- Ale dlaczego muszę być inna? – Ewa wciąż nie rozumiała.
- Żeby to przerwać – powiedział Lucyfer. – Tą wieczną walkę. Wszyscy jesteśmy już zmęczeni. Przynajmniej o ciebie i twoich ludzi nie będziemy musieli się martwić. – Uśmiechnął się.
- Martwić? Czemu musicie się o kogoś martwić? – Wyjaśnienia tylko bardziej mieszały Ewie w głowie. Evenowi pomagały jednak rozjaśnić sytuację. Oczywiście, że mówili o Barierze i walce z Demonami. Wszystko miało sens. Poza jednym.
- Po cholerę Bóg stworzył Demony skoro potem musiał się nimi martwić?! – wykrzyknął sfrustrowany Even, zrywając się z łóżka. – I czemu wygląda jak normalny koleś, któremu nie chce się chodzić na siłkę?!
- Heaven... - Sky skrzywił się, zakopał głębiej w pościeli i pociągnął go bezceremonialnie za materiał koszulki, zmuszając go do powrotu do łóżka. – Możesz zostawić sobie egzystencjalne pytania na rano? – jęknął. – Mamy wolne i możemy spać do południa, a ty się wydzierasz w środku nocy – poskarżył się jeszcze. – Obudzisz Fynna i resztę...
- W tym nie ma nic egzystencjalnego! – jęknął na to Even, pozwalając mimo wszystko Sky'owi przykryć się na powrót pościelą i przyciągnąć do siebie. – Ja tylko domagam się jakiejś logiki – mówił dalej, nie godząc się z rzeczywistością. – Ale w sumie czemu mnie dziwi, że coś tu nie ma sensu? Tu nic nie ma sensu. Do Piekła zjeżdża się windą! Lucyfer ma dzieci... Lucyfer ma dzieci! Eevi ma imię po Adamie, który nie ma tak na imię, bo to niekreatywne! Bóg wygląda bardziej lamersko ode mnie, a to jest wyczyn! Wiesz, że jak byłem młodszy to tak z połowa ludzi brała mnie za dziewczynę?
- Wyglądasz bardzo męsko, Heaven... bardzo... męsko... możemy już iść spać? – wymamrotał Sky półprzytomnie.
- A Ewa była czarna! – kontynuował Even, nie przejmując się protestami chłopaka. – Czekaj, zaraz... to akurat ma sens. W końcu pierwsi ludzie żyli w Afryce... Jedna rzecz! Jedna rzecz ma sens w tym wszystkim! Ja z tym nie mogę! To wszystko jest popieprzone!
- Heaven... o czym ty tyle jęczysz?... – Sky chyba nieco się rozbudził, bo jego oczy były otwarte i mierzyły teraz Evena wzrokiem, który pewnie mógłby zabijać, gdyby chłopak był choć trochę mniej śliczny. Nie można było jednak umrzeć patrząc w te piękne oczy, leżąc w łóżku z ich równie pięknym właścicielem.
- Mówię tylko, że spodziewałem się, że chociaż Bóg pobiłby cię urodą. A jednak się myliłem.
Sky tylko zmrużył oczy, pewnie próbując doszukać się w jego słowach sensu. Even by mu w tym pomógł, gdyby sam cokolwiek z tego rozumiał.
- Wybrałeś sobie środek nocy na jakieś kiepskie teksty na podryw? Czy o co ci chodzi?
- Mówię poważnie. Wcale nie wygląda tak imponująco, ten cały Stwórca świata – żachnął się Even. – Nie lepiej niż przeciętny arystokrata.
Sky zmrużył oczy jeszcze bardziej.
- Skąd ty niby miałbyś wiedzieć jak---... - Chłopak zamrugał, otworzył usta, zamknął je, po czym gwałtownie odkopał się z pościeli i wsparł na łóżku na łokciach. – Nowe wspomnienie? – Otworzył szeroko oczy. Even przytaknął. – I... widziałeś go? No, wiesz... Jego??
- Tak.
- Co się działo w tym śnie?
Even opowiedział.
- To w ogóle jest jakieś dziwne. Po pierwsze, o co chodziło z tymi Demonami? Bóg ma schizofrenię czy coś? Najpierw stworzył Demony, żeby potem z nimi walczyć? Jaki to ma sens? – spytał Even, z nadzieją, że Sky może zna odpowiedź.
- Bóg nie stworzył Demonów – brzmiała. Brwi Evena powędrowały w górę.
- Myślałem, że wszystko co jest to jego dzieło.
Sky pokręcił głową.
- Cała jasność jest jego dziełem. Demony to... coś w rodzaju jego odwiecznego wroga. Wczesna historia świata to jedna wielka walka światła z ciemnością.
- Hm... więc mówisz, że koleś nie jest wszechmogący?
- Z naszego punktu widzenia... jest. Jest tak potężny, że my jesteśmy przy nim niczym. Ale z tego co wiem, Demony przysporzyły mu sporo kłopotów zanim udało się je zamknąć... tutaj.
- A potem ten sam koleś, który stworzył twojego ojca, Ewę i całą ludzkość tak po prostu... rzucił ich na pożarcie Demonom za złamanie zasad?
- Tak. Tak brzmi oficjalna wersja – przytaknął Sky.
- Oficjalna, mówisz? – Even pokiwał głową. Może i oficjalna tak brzmiała. Coś jednak w tym wszystkim było nie tak. – Ciężko mi to sobie wyobrazić. Wyglądali z twoim tatą na całkiem dobrych ziomków.
- Ziomków? – Sky uniósł brwi z niedowierzaniem. – Hahah. Wyobraziłem sobie ciebie jako nauczyciela historii.
- Mhm... Byłbym zarąbistym nauczycielem. Dzieciaki by mnie uwielbiały. „Bóg i wasz kochany król byli sobie spoko ziomkami, a potem się pokłócili o jedyną laskę na Ziemi i w ten sposób powstało Piekło i teraz możemy robić koncerty metalowe przez cały rok i nikt nie będzie narzekał, że przekraczamy ciszę nocną, bo tu cały czas jest noc." – Wczuł się Even. – Tak wyglądały wasze lekcje?
Sky parsknął śmiechem.
- Trochę bardziej podniośle – stwierdził. – Ale... ja myślę, że masz całkowitą rację. Ta wersja nie może być prawdziwa. Przynajmniej nie do końca. Tata... tłumaczył mi, że tu nie chodziło tylko o złamanie zasad. Że jego uczucia do Ewy zrobiły dużo więcej szkód niż ludziom się wydaje. Posypał się cały misterny plan.
- Plan? – Even uniósł brwi.
- Plan... No, wiesz. Stworzenia rasy ludzkiej, odpornej na Demony. Stworzenie bezpiecznego świata, w którym ludzie nie musieliby się martwić, tak jak oni zawsze musieli.
- Ale to nie ma sensu. – Even westchnął. – Bóg stworzył przecież Ewę i Adama od podstaw. Nie musieli mieć dzieci, żeby ich rasa przetrwała. Mógł ich po prostu stworzyć więcej. Poza tym, przecież i tak nie da się zaludnić całej Ziemi przez jedną parę ludzi. Co, oni mieliby dzieci, ok, ale co z ich dziećmi? Z kim one miałyby mieć swoje dzieci? Bez sensu.
- Nie wiem – brzmiała odpowiedź Sky'a. – Też się nad tym zastanawiałem. Długo. Bóg jest taki potężny... a nie mógł po prostu zmienić trochę swojego planu? – Westchnął. – Pewnie nigdy się nie dowiemy.
- Chyba, że wybrałbyś się jednak do Nieba i-
- Rozmawialiśmy już o tym – przerwał mu Sky, twardym tonem. – Nigdzie się nie wybieram.
- Ale przecież tak bardzo chciałeś-
- Heaven!
- Ok, ok! – Even się poddał. Wciąż nie rozumiał co się zmieniło. Jednym z największych marzeń Sky'a było dostać się do Nieba. Oczywiście, nie na stałe. Od jakiegoś czasu jednak, chłopak zupełnie jakby zapomniał o swoim planie, udając, że wszystko jest w porządku, a... nie było. Od jego urodzin minęły trzy tygodnie. Cały ten czas obaj mieli się nieustannie na baczności, doszukując się w twarzach mijanych ludzi wrogości. Szukali jej i ją znajdowali, bez trudu. Niektórzy patrzyli tylko z dystansem. Niektórzy zdawali się obojętni. Ale byli też tacy, którzy potrafili rzucić w stronę swojego księcia obelgą, czy wyszeptać groźbę do ucha podczas wspólnych treningów. Sky przyjmował to wszystko z niewzruszoną miną. Even chciał pomóc, ale zdawał sobie sprawę, że nic nie mógł zdziałać przeciwko większości populacji Piekła, która widziała w Sky'u zdrajcę.
Tylko tutaj mogli się rozluźnić. W ciągu ostatnich trzech tygodni odwiedzili Portiernię już kilka razy, kiedy tylko nadarzała się okazja. Teraz obaj mieli wolne – jak zawsze zresztą, czego dopilnował Lucyfer – więc znów wybrali się do chatki na parę dni. Bez Kuby było trochę inaczej, ale obecnie najważniejszą kwestią było bezpieczeństwo Sky'a. A gdzie mógłby być bezpieczniejszy niż wśród przyjaciół? Przede wszystkim jednak, przyjaciół, którzy nie znali jego tożsamości. Sky, oczywiście, zdążył już wyżalić mu się jak to źle czuje się z faktem, że nikt z Portierni nie wie o tym całym zamieszaniu z jego rezygnacją z tronu, ale Evena takie szczegóły nie obchodziły. Tak było bezpieczniej. Nie twierdził, że Fynn, Vivianne, Antti i Collin nie byli godni zaufania, ale nie zamierzał też niepotrzebnie ryzykować. Znał ich parę miesięcy. Kochał ich wszystkich, ale nie zamierzał stawiać zaufania do przyjaciół ponad bezpieczeństwem Sky'a. Nie widział takiej potrzeby.
Byli bezpieczni. Dzisiaj byli bezpieczni.
- Heaven... - W ciszy rozbrzmiał niepewny głos Sky'a.
- Mm?
- Tak sobie myślałem... - Chłopak wziął głębszy oddech. Even obrócił się w jego stronę i wsparł na łokciu, żeby przyjrzeć się jego twarzy. Lekka poświata odległego miasta wpadająca przez małe okno na poddaszu pozwalała mu odczytać wyraz jego twarzy. – Skoro nie zamierzam odwiedzać Nieba... i udowodniłem już, że nie blefuję z odstąpieniem od praw do tronu... chyba nie ma powodu, żeby... no, wiesz... Moglibyśmy-
- Poddajesz się? – przerwał mu Even. To było do niego takie niepodobne. Ugiąć się pod presją ludzi.
W oczach Sky'a rozbłysły iskry irytacji.
- Wcale się nie poddaję! – rzucił ostro. – Po prostu... to już nie ma teraz większego sensu. Co jeszcze niby chcę udowodnić? Że mnie nie zastraszą? Zrobiłem już to, co chciałem. Nigdy nie będę królem. Tyle wystarczy – uznał, po czym podniósł się do siadu i... zaczął rozpinać guziki swojej koszuli nocnej z bardzo zaciętą, wkurzoną miną.
- ...Sky? – Even nie był pewny co-
Ok, teraz już był pewny.
Sky odrzucił przykrywającą ich kołdrę i przysunął się bliżej, usadawiając się na jego kolanach. Zanim Even zdążył przetrawić co się dzieje, już go całował. Już ściągał z niego koszulkę. A on sam już miał problemy z myśleniem jasno.
- Sky... - powtórzył. – Przecież- - Sky nie pozwalał mu się odezwać, całując go z taką determinacją, jakby właśnie toczył pojedynek na miecze, nie okazywał czułość chłopakowi, którego lubi.
Całowanie się ze Sky'em było dziwne. Nie przez to, że należał do innego gatunku, ani nie przez kwestię jego ojca, z którym Even dzielił podobny moment we śnie. Po prostu, całowanie się ze Sky'em było takie... niezdefiniowane. Jak zresztą cały chłopak. Książę, który wolał ukrywać się pod kapturem wśród grupki ekscentrycznych przyjaciół, gdzieś na krańcu Piekieł, niż brać udział w uroczystych przyjęciach organizowanych w królewskim pałacu. Jego dziwna, niesprecyzowana osobowość ukazywała się również w takich momentach. Kiedy byli sami, a ich ciała były tak blisko, choć nie tak blisko jakby mogły być. Ukazywała się w jego narzucającej się dominacji i władczości, która rozpadała się, gdy tylko wkraczali na terytorium, którego białowłosy jeszcze nie poznał. Tak było w przypadku ich pierwszego pocałunku, na schodach kamienicy. Sky po prostu mu uległ, zupełnie chyba zagubiony w całkiem nowej dla niego sytuacji. I tak pewnie byłoby teraz, jeśli Even przyjąłby propozycję. Rozkaz – byłoby może lepszym określeniem, bo Sky nie pytał, tylko właśnie przesuwał dłońmi po nagiej skórze jego klatki piersiowej i brzucha, składając pocałunki na jego szyi. Even podejrzewał, że gdyby to poszło dalej – dalej niż zwykle – ta pewność siebie Sky'a gdzieś by się ulotniła i chłopak w ciągu najbliższych paru minut wylądowałby pod nim, zagubiony w swoim niedoświadczeniu, zamiast wbijać go ciężarem swojego ciała w materac łóżka.
I nie to, że Even nie miał na to ochoty. On zawsze miał ochotę na Sky'a. Po prostu wiedział, że nie czułby się z tym dobrze. Mimo, że mogłoby to pomóc w kwestii bezpieczeństwa Sky'a. Mimo, że może ludzie przestaliby patrzeć na niego z taką wrogością, gdyby jego włosy zmieniły kolor, nawet jeśli nieco za późno. Mimo to, nie mógł.
- Sky! – W końcu zdobył się na to, żeby to przerwać. Wbrew swojej woli, chęci i logice, która podpowiadała, że to dobra decyzja, zrzucił z siebie chłopaka. – Powiedziałem, nie.
Chyba zrobił to źle. Oh, chyba to spieprzył. Sky wyglądał na urażonego. A kiedy Sky wyglądał na urażonego, to znaczyło, że tak naprawdę czuł się zraniony.
- ...nie chcesz? – zapytał, patrząc na niego niepewnie.
- Nie- Sky! Dobrze wiesz, że chcę... – Even pospieszył natychmiast z wyjaśnieniem i sięgnął po dłoń Sky'a, żeby nadać swoim słowom odpowiedniego wydźwięku. Chłopak nie wyrwał ręki z jego uścisku, ale odsunął się trochę na materacu i patrzył teraz na niego z rezerwą.
- W czym problem? – zapytał chłodnym tonem. – Nie ma żadnego powodu, żebyśmy tego nie zrobili. Żadnego logicznego, w każdym razie. Więc jedyną opcją pozostaje to, że może po prostu nie chcesz – powiedział, nie patrząc mu w oczy.
Even przygryzł wargę.
- Wiesz, że nie – odezwał się cicho. – Wiesz co... Wiesz co do ciebie czuję. – Przełknął ślinę. Przystawił sobie dłoń chłopaka do ust i złożył na jego palcach lekki pocałunek. – Ja po prostu... chcę, żebyś, nie wiem, pozostał sobą? Bo to niepodobne do ciebie, tak się poddać...
- Już ci mówiłem – odezwał się Sky z naciskiem, w końcu kierując na niego wzrok – Nie poddaję się. Po prostu nie ma już powodu, żeby się buntować. Nie ma przed czym – mówił. I miał rację. Jeśli rzeczywiście nie chciał odwiedzać Nieba, nie miał powodu pozostawać niezdecydowanym. Mimo to, Even wciąż czuł, że nie może tego zrobić.
- Nie umiem odebrać ci wyboru – przyznał szczerze.
Sky spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- I nie zrobisz tego – powiedział, chyba zmieszany. – Przecież wiesz, że nigdy nie wybrałbym Nieba. To tutaj się urodziłem i wychowałem. Nie zostawiłbym Piekła, taty, Eevi... i ciebie, żeby zamieszkać w jakimś innym miejscu. Ja już dawno zdecydowałem. Przecież wiesz.
- Może nie masz racji – odezwał się Even, choć miał ochotę przygryźć sobie język. Wcale nie chciał namawiać Sky'a do wyniesienia się z Piekła. Ale może to właśnie byłoby dobrą decyzją. – Może powinieneś. Wiesz, zmienić zdanie. Może powinieneś. Fakt, tutaj masz swoją rodzinę i przyjaciół. Ale pomyśl o ile więcej masz wrogów. Tam... miałbyś czystą kartę, prawda? Nikt by cię nie znał. Nikt nie kpiłby sobie z ciebie ani nie groził ci z powodu jakiejś wyimaginowanej zdrady. Byłbyś... bezpieczny.
Kiedy zamilkł, Even uświadomił sobie, że Sky wpatruje się w niego szeroko otwartymi oczami.
- Heaven... - odezwał się cichym głosem, w którym można było wyczuć lekkie drżenie. – Albo chcesz się mnie pozbyć – powiedział i, zanim Even zdążył zaprotestować, dokończył – albo mnie kochasz.
Zapadła cisza.
- Pytasz czy bardziej zależy mi na twoim bezpieczeństwie niż na byciu z tobą? – odezwał się w końcu Even. Jego głos drżał lekko. Nie miał pojęcia dlaczego. – Oczywiście, że tak – powiedział. Sky jednak wciąż wpatrywał się w niego tym intensywnym, wyczekującym wzrokiem, który żądał odpowiedzi. Even przełknął ślinę. Czy go kochał? Czy można stwierdzić, że się kogoś kocha po zaledwie paru miesiącach znajomości? Even nigdy w życiu nie był zakochany. Raz próbował i skończył z zatrutym sztyletem między żebrami. Taka trauma wystarczyła chyba, żeby zwolnić go od odpowiedzi, prawda? Sky chyba jednak tak nie uważał, bo wciąż wpatrywał się w niego tym wzrokiem. Czy go kochał? I, przede wszystkim, czy był w stanie to powiedzieć na głos, jeśli było to prawdą? Jeszcze nigdy niczego takiego nikomu nie powiedział. I już miał się poddać. Nie odezwać. Czekać aż milczenie przeciągnie się na tyle, żeby odpowiedź stała się zbędna. Pozwolić Sky'owi dojść do własnych wniosków. Ale wtedy przypomniał sobie swoje postanowienie. Przypomniał sobie ból i przeszywający na wskroś żal, który czuł, myśląc, że umrze w ciemności i samotności, zanim pocałuje Sky'a. Czym był jego obecny lęk przed wypowiedzeniem paru prostych słów w porównaniu z tym, czego wtedy doświadczył? Otworzył usta. – Ko-... - Przełknął ciężko ślinę. Dlaczego te słowa tak dużo ważyły? Czemu tak ciężko było je wypowiedzieć? – Kocham cię. – Słowa w końcu spłynęły z jego języka i natychmiast poczuł jak skóra jego twarzy nagrzewa się jak jeszcze nigdy. Głos już całkowicie uwiązł mu w gardle. Chyba nic nie byłby już w stanie powiedzieć. Uczucie było trochę podobne do pierwszego razu, kiedy przeklął. Jego głos zabrzmiał obco, bo słowa, które wypowiedział nigdy wcześniej nie opuściły jego ust. W każdym razie, nie w takim kontekście. – Nie chcę, żebyś mnie zostawiał – szepnął, bo nie potrafił wydobyć z siebie głosu. – Po prostu się o ciebie boję. Nie chcę, żebyś... Jeśli w Niebie byłbyś bezpieczniejszy to... Po prostu... Ja po prostu... Kocham cię, S-Sky...
Oczy chłopaka były szeroko otwarte. Jego doskonalszy, anielski wzrok pewnie dostrzegał w ciemności łzy w kącikach jego oczu i lekkie drżenie ust. Even nie miał już siły. Te dwa słowa kosztowały go więcej wysiłku niż całodniowy trening w Straży.
- Heaven... - Sky odezwał się równie cicho jak on. Może jemu też ciężko było wydobyć z siebie głos. – Nigdzie się nie wybieram – powiedział i zaplótł swoje palce z palcami jego dłoni, nie przerywając kontaktu wzrokowego. – Z ludźmi... dam... damy sobie radę. A jeśli chodzi o Niebo... nie potrzebuję go. W końcu... um... mam swoje własne, prawda? – Nawet w tej ciemności, Even był w stanie dostrzec, że policzki chłopaka pociemniały. Tylko dzięki wyraźnemu zawstydzeniu Sky'a udało mu się zauważyć co ten właśnie powiedział.
- Nie wierzę! – oburzył się Even. On się zwierza ze swoich uczuć, a ten rzuca w odpowiedzi kiepskimi żartami?!
Usta Sky'a rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
- You're my Heaven* – powtórzył, tym razem po angielsku.
- Zmieniłem zdanie. Cofam to, co powiedziałem. Jednak cię nienawidzę – stwierdził Even.
Szczery śmiech Sky'a był ciepły jak tysiąc słońc.
_______________________________________
You're my Heaven - "Ty jesteś moim Niebem".
Iiiiiiii co myślicie??
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro