XLIX - Dlatego tu jesteśmy
Zimno. Twardo. Cicho.
Kiedy się obudził, Even nic nie widział i nie słyszał nic poza własnym oddechem. Ale czuł. Czuł bardzo dużo.
- Uh... - podniósł się z lodowatej posadzki z jękiem. Bolało go całe ciało, a okolice nadgarstków wręcz parzyły. Czuł się jakby uleciała z niego cała energia.
Rozejrzał się. Otaczała go całkowita ciemność. Podniósł się do siadu i oparł o coś plecami. Łóżko? Skoro było tu łóżko, dlaczego, do cholery, zostawili go nieprzytomnego na ziemi? Podkulił kolana i oparł na nich czoło.
„Rozkaz od samego króla" – dźwięczało mu w głowie. Ciężko było mu myśleć o czymkolwiek innym. Czy w ogóle myśleć. Był zbyt wykończony. Z czego robili te przeklęte kajdanki? Na szczęście nie miał ich już na rękach. Zostawiły oparzenia na jego skórze, ale chociaż nie odbierały mu już energii. Takie same kajdanki założył Cassiel Raphael'owi, prawda? Nie, żeby było to teraz istotne.
Dotarło do niego jak bardzo drży mu oddech dopiero do dłuższym czasie. Musiał się uspokoić. Nic takiego przecież się nie działo, prawda? To musiało być jakieś nieporozumienie. Nie zrobił nic wbrew prawu. Właściwie robił to, czego chciał od niego Lucyfer. Jak to możliwe, że nagle król postanowił wrzucić go za to do aresztu?
Lucyfer był w porządku. Miał poczucie humoru. Troszczył się o swoje dzieci. Był ojcem Sky'a i nie miał nic przeciwko jego związkowi z Evenem.
To musiało być jakieś nieporozumienie. Lucyfer był...
„Nie zbliżaj się do Lucyfera" – niemal usłyszał głos Sky'a sprzed miesięcy w swojej głowie. Nie wiedział o co chodziło wtedy białowłosemu. Wciąż nie wiedział. Ale zaczynał mieć nadzieję... że się nie dowie.
***
Kiedy dozna się go w życiu dostatecznie dużo i jeśli żyje się z nim dostatecznie długo, ból przestaje być czymś nie do zniesienia. Powoli zamienia się w czający się gdzieś pod żebrami uwierający dyskomfort , którym na co dzień nie sposób się przejmować.
Gdyby on z przeszłości, nie znający jeszcze świata młodzieniec o białych włosach, zobaczył teraz siebie, pewnie nie uwierzyłby własnym oczom. Nie chciałby uwierzyć. Że można się stać tak nieczułym. Że po ciągnących się w nieskończoność latach spędzonych w samotności i bólu po stracie ukochanej stanie się kimś, kto stając przed niewyobrażalnie trudnym wyborem będzie kierował się czystą matematyką.
Jedno życie za cały świat. To nie był wybór. Czy w ogóle można go było osądzać za taką decyzję?
- To jakiś żart, prawda?
Przymknął na moment oczy, czując jak ból nieco nabiera na sile, po czym odwrócił się od pałacowego okna swojego gabinetu i stanął twarzą w twarz z synem.
- Wiesz równie dobrze jak ja, że nie miałem wyjścia – powiedział. Nie był nawet zaskoczony, że w jego głosie nie odezwały się emocje. Nawet kiedy zobaczył jak na twarzy Sky'a odbija się niedowierzanie i ból. Nawet wtedy nie odczuł najmniejszego ukłucia żalu z powodu swojej decyzji.
To nie był wybór.
- To nie może być prawda! – Sky był teraz jego przeciwieństwem. Twarz wykrzywiona bólem, głos pełen emocji. Był taki młody. – Ty chyba nie chcesz... powiedz mi, że źle zrozumiałem! Że nie chcesz tego zrobić! – W jego oczach iskrzyła ostatnia drobina nadziei. Nadziei, że może jeszcze obudzi się z tego koszmaru. Lucyfer jednak wiedział już, że koszmary nigdy się nie kończą. Czasem tylko przebierają się za zwykłą rzeczywistość, z której zawsze budzisz się zlany potem, uświadamiając sobie, że sen wciąż trwa, a ty musisz stawić czoła wszystkim swoim lękom, uzbrojony jedynie w instynkt przetrwania.
- Even to miły chłopak – powiedział Lucyfer. – Dobry, sumienny i do tego ładny. I kocha cię. Wiem, co teraz czujesz, Sky. Myślisz, że go kochasz. Wiem, jak to jest być młodym. Ale, Sky, znasz go parę miesięcy.
- Tu nie chodzi o to jak bardzo go lubię! – przerwał mu Sky, wyglądając jakby miał zamiar wyciągnąć nóż i rzucić się na niego. – Tu nie chodzi o mnie! To życie człowieka! Nie możesz decydować kto będzie żyć, a kto umrze!
- A kto inny miałby zdecydować? – spytał Lucyfer. – Ty? Ludzie? Even? A może Bóg? – ciągnął, wiedząc, że Sky nie znajdzie żadnej odpowiedzi.
- Nie wiem! – warknął chłopiec. – Nie obchodzi mnie to! To nie jest polityka! Tu chodzi o jego życie! Chcesz go poświęcić dla małej szansy, że ktoś, kto urodzi się z jego duszą będzie lepszy w... robieniu dzieci! To popieprzone! Nie możesz tak po prostu-
- To nie jest kwestia, w której możemy kierować się emocjami, Sky! – W końcu i Lucyfer podniósł głos. Podszedł do syna, chwycił go za podbródek i zmusił do spojrzenia sobie w oczy. – To coś większego ode mnie i od ciebie. Od nas wszystkich. Tu chodzi o przetrwanie świata. Ona idzie po nas, Sky.
- Kto? – warknął chłopak, wbijając w Lucyfera spojrzenie, które pewnie każdego innego pozbawiłoby życia.
- Śmierć – odpowiedział król. – Koniec. Ciemność. Nazwij to jak chcesz. Siła Demonów wzbiera. Za jakiś czas nie będziemy w stanie ich powstrzymać.
- Więc Niebo je powstrzyma! Wyniesiemy się na wyższe piętra! – próbował Sky.
- Niebo ich nie powstrzyma. Może na jakiś czas. Tak czy tak, kiedyś przegramy.
- Kiedyś! Nie obchodzi mnie kiedyś!
- Przestań myśleć tylko o sobie! – Lucyfer znów podniósł głos. – Jesteś moim synem. Jesteś księciem! Zacznij w końcu zachowywać się jak jeden! Pomyśl o swoich poddanych. Pomyśl o ludziach na Ziemi i w Niebie! Wszyscy zginą, bo ty nie chcesz pożegnać się ze swoim chłopakiem!
- Wcale nie chciałem być księciem!
- W życiu nigdy nic nie dzieje się tak, jakbyśmy tego chcieli. Wszystko jest zawsze przeciwko nam. A my musimy walczyć.
- Nie wierzę ci – powiedział Sky, kręcąc głową. Oczy zaszły mu łzami, ale żadna z nich nie spadła mu na policzek. – Nie wierzę ci, tato. Nikt taki nie jest. Nikt nie potrafi działać bezinteresownie. Nie wierzę ci – powtórzył. – Może... - Nagle zamilkł, zacisnął powieki, po czym spojrzał na niego lodowatym wzrokiem. – Może po prostu chodzi o ciebie? – spytał. – Tylko ty nie możesz opuścić Piekła, jako pierwszy wygnany. Nie możesz uciec. Może o to chodzi, tato? Może żaden koniec świata się nie zbliża, co?
Lucyfer przymknął oczy. To nie miało znaczenia. Nawet jeśli jego syn miał go znienawidzić, nie miał wyboru.
- Możesz myśleć, co chcesz, Sky. Podjąłem już decyzję – powiedział tylko. – A teraz, pozwól mi z nim porozmawiać.
- Huh? – Sky zamrugał, chyba zbity z tropu. Wtedy drzwi gabinetu otworzyły się i weszli przez nie Even i Strażnik, który prowadził chłopaka przed sobą, pilnując, żeby nie próbował wyswobodzić się z kajdanek. – Heaven! – Sky natychmiast do niego podbiegł. – Jak się czujesz? Odzyskałeś przytomność!
- Chyba nie na długo... - skomentował Even, krzywiąc się lekko. – Znowu mi je założyli... Uh...
- Zdejmij mu kajdanki – Lucyfer zwrócił się do Strażnika. – Mogą go nawet zabić. Dobrze. Teraz wyjdź.
Poczekał aż Strażnik zniknie w drzwiach, po czym odwrócił się twarzą do Evena.
- Heaven. – Użył jego pełnego imienia. – Wybacz to szorstkie traktowanie. Powinienem był zaznaczyć, żeby lepiej się tobą zajęto.
- Um, Wasza Wysokość... - Chłopak spojrzał mu w oczy z czystą ciekawością i niezrozumieniem, spodziewając się pewnie jakichś sensownym wyjaśnień. – Myślałem, że Bariera upoważnia mnie do dołączenia do Straży, więc nie wiem o co... Ale jeśli to naprawdę jakiś problem, mogę odejść. I nie potrzebuję tego tytułu arystokraty, jeśli ma to irytować wszystkich wokół...
Nagle zrobiło się ciężko. Do tego momentu Lucyfer nie czuł niemal nic, zbyt skoncentrowany na postawionym sobie celu, żeby znaleźć miejsce i czas na własne emocje. Niczego nie rozumiejące jednak spojrzenie niewinnego chłopca wszystko zniszczyło.
Przełknął ślinę. Sky spojrzał na niego w sposób, który mógł wyrażać wszystko.
Wciąż jednak nie miał wyboru.
- Heaven. – Znów użył pełnego imienia chłopaka. Potem schylił głowę. I uklęknął przed nim na podłodze.
- E-Eh?! – Even cofnął się o krok, unosząc ręce w obronnym geście.
Sky wciągnął głośno powietrze.
- Heaven – powtórzył Lucyfer, nie podnosząc głowy. – Jako król Piekieł, Dowódca Straży i były Generał armii Nieba, muszę cię o coś prosić.
- U-uh... S-Sky? Co się dzieje? Z twoim tatą wszystko ok? – chłopak zwrócił się szeptem do Sky'a.
- Nie możesz o to prosić – odezwał się jego syn. – To niemoralne! Nie można kogoś prosić, żeby umarł! - W jego głosie słychać było łzy.
Lucyfer wciąż nie podnosił głowy.
- Umarł?... – usłyszał zdziwiony głos Evena.
- Nie kazałem się aresztować dlatego, że złamałeś prawo. Wręcz przeciwnie. Nie zrobiłeś absolutnie nic, żeby zasłużyć na to, co cię czeka, Even. Powód aresztowania, jaki usłyszałeś, to nic więcej jak przykrywka. Nie mogłem po prostu aresztować cię bez powodu, ale nie mogłem też zdradzić prawdy – powiedział Lucyfer. Jeśli cokolwiek mógł zrobić dla tego chłopaka, to chociaż przedstawić mu całą prawdę, odbierając mu wszelki wybór, tak jak jemu odbierała go jej znajomość. – Piekło upadnie. Nie wytrzymamy długo. Ataki Demonów nasilają się. Na razie wciąż jesteśmy w stanie je odpierać bez większych problemów, ale to już nie potrwa długo. W końcu będziemy za słabi i będzie nas za mało. Ciemność opanuje Piekło. Niektórym uda się uciec na wyższe piętra. Nikt nie będzie już jednak strzegł dołu, więc Demonom będzie znacznie łatwiej posuwać się coraz wyżej. W końcu dotrą na Ziemię i nie zostawią na niej śladu życia. Po Ziemi przyjdzie kolej na Czyściec, gdzie obecnie znajdują się miliony ludzi. Po Czyśćcu dotrą do Nieba. Tam armia będzie w stanie odpierać ich ataki przez dłuższy czas. W końcu jednak ich również będzie za mało. I będą za słabi. Czeka ich ten sam los, co nas. Potem, nic już nie zostanie. Heaven. – Podniósł głowę i spojrzał chłopakowi w oczy. – Koniec nadejdzie i wszyscy, których kochasz odejdą. Zostaniesz sam. Tak wygląda przyszłość.
Even przez chwilę otwierał i zamykał usta, nie wiedząc chyba co powiedzieć. W końcu odezwał się.
- Wiem o tym – powiedział. – Ale to nie stanie się za najbliższe... milion lat, prawda? Do tego czasu pewnie znudzi mi się życie i sam się zabiję czy coś... więc...
- Być może – odpowiedział Lucyfer, wciąż nie podnosząc się z ziemi. – Być może jesteś jedną z tych osób, które nie potrafią żyć wiecznie. Masz w końcu jej duszę, więc... - Przerwał sam sobie, zanim odpłynął myślami w nieistotne teraz rejony. – Problem w tym, że tu nie chodzi o ciebie. – Chłopak wyglądał na zmieszanego. – Problem w tym... - Lucyfer przygryzł wargę – że świat wcale nie musi się kończyć.
- Um... - Even zmarszczył brwi. – To nie brzmi jak problem?
- Mylisz się – wtrącił się Sky, wpatrując się w Evena z bólem i desperacją w oczach. – To jest problem. Bo daje nadzieję. I ta nadzieja cię zabije. – Oddychał szybko. Lucyfer nie wiedział czy zaraz wybuchnie płaczem, czy gniewem. – Nadzieja wzbudza wolę walki.
- Wola walki to jedyne co mamy – powiedział Lucyfer, gorzko. – Jak ktoś kiedyś powiedział, na wojnie i w miłości wszystko jest dozwolone. Dlatego wolno mi prosić cię, Even, żebyś dla nas umarł.
***
Żebyś dla nas umarł.
A więc miał umrzeć. Znowu. Ile to już razy w ciągu ostatnich miesięcy stawał twarzą w twarz ze śmiercią? Może to po prostu było jego przeznaczenie. Może kara. Za grzechy Ewy. Może istniała jednak jakaś kosmiczna sprawiedliwość, która karała niewłaściwe osoby za błędy ludzi, po których odziedziczyli tylko strzępki wspomnień.
- Ale jak moja śmierć może pomóc? – nie rozumiał. Przełknął ślinę, razem ze swoim lękiem. Lucyfer był poważny. Wciąż klęczał przed nim na ziemi, błagając o ratunek dla swoich ludzi.
- Jesteś odporny na Demony. – Zamiast króla, odezwał się Sky. Jego głos przesiąknięty był dziwną mieszanką gniewu i strachu. – Twoje dzieci też by były. Ale tutaj nie możesz mieć dzieci, nawet gdybyś chciał. Za to... Za to kolejna osoba, która odziedziczyłaby duszę Ewy... – Sky przestał mówić. Wyglądał jakby coś nie pozwalało mu wykrztusić więcej słów.
- Ale co wam po dzieciach? Po ludziach odpornych na Demony? Tylko one nie zginą...
- Kiedy walczyłem u boku Adama, byłem w stanie unicestwić cały zastęp Demonów w minutę. Bariera to ogromna przewaga – wyjaśnił Lucyfer.
- Ale nie ma pewności czy to by wystarczyło! – Sky najwyraźniej tego nie kupował.
- Wystarczyłoby – odpowiedział Lucyfer. – Zaburzyłoby równowagę.
- Równowagę? – Even i Sky odezwali się równocześnie.
- Równowagę światła i ciemności – tłumaczył Lucyfer. – Teraz siły są rozłożone po równo. Ciemność jest tak samo silna, jak światłość. Anioły i Demony. Życie i śmierć. Dwie przeciwstawne siły, w których naturze leży to, żeby dążyć do wzajemnej anihilacji. Do tej pory utrzymywaliśmy ciemność z dala od światła. Tutaj, na samym dnie świata, nie dopuszczając jej poza granice Piekła. Udawało nam się to przez tysiące lat. W końcu jednak role się odwrócą. Równowaga musi zostać utrzymana. Rozumiesz, Even? Ty i twoi potomkowie zaburzylibyście jednak tę równowagę. Bylibyście fragmentami ciemności, walczącymi po stronie światła. Z wami z pewnością byśmy wygrali.
- Ciemności? – Even zmarszczył brwi. Ah, tak. Pamiętał. Pamiętał jak Ewa spojrzała po raz pierwszy w lustro. Jej oczy miały w sobie ciemność. Zastanawiała się skąd się ona w niej wzięła.
- Tylko w taki sposób byliśmy w stanie stworzyć istoty zdolne uchronić się przed Demonami – wyjaśniał Lucyfer. – Stwórca potrafił tworzyć tylko ze światła. Więc zdobyłem dla niego fragment ciemności, z której on uformował duszę Ewy. Dlatego Demony cię nie atakują. Widzą w tobie... jednego z nich.
- Nie miałem o tym pojęcia – odezwał się Sky.
- Jest wiele rzeczy, o których wiedzą tylko najstarsi – powiedział Lucyfer. – Wiele rzeczy... - Przymknął oczy. – Wy... tak mało rozumiecie...
- To nie ma znaczenia – odezwał się znów Sky. – Nic z tego nie ma znaczenia! Skoro nie zależy ci na życiu konkretnych osób, tylko na przetrwaniu świata, to czym ty właściwie się przejmujesz, co?! Niech Demony robią co chcą! Niech rozedrą ten świat i nas wszystkich na strzępy! Jakie to ma właściwie znaczenie czy ktokolwiek przeżyje, skoro nie ma znaczenia czy przeżyje Heaven?! Niech świat się skończy! Bóg zrobi sobie nowy!
- Niezrobi – odpowiedział spokojnie Lucyfer.
- Niby skąd to wiesz? – prychnął Sky. – Myślisz, że znasz go tak dobrze?
- Wcale nie musiałbym go znać, żeby wiedzieć. – Król pokręcił głową. – Wystarczy wiedzieć, że świat się kończy. Skoro tak jest, to znaczy, że on tego chce. Nic nie dzieje się wbrew jego woli. On chce końca świata. A my możemy albo się temu poddać, albo walczyć.
- Myślisz, że możesz przeciwstawić się samemu Bogu? – Sky zadał pytanie zdesperowanym głosem, próbując chyba chwytać się wszystkiego, żeby tylko wpłynąć na decyzję ojca.
- Oczywiście, że mogę. My wszyscy możemy. Czy nie właśnie dlatego tu jesteśmy, że się mu sprzeciwiliśmy?
***
- Nie ma jej – odezwał się Cassiel. – Nie wyczuwam jej.
Kuba spojrzał na niego ze zmartwieniem.
- Czyli wrócimy z pustymi rękami? – Westchnął. Gdzie, do Diabła, chowała się księżniczka, jeśli nie na Ziemi? Zwiedzili już cały świat. Dosłownie, całą planetę. Na koniec zostawili sobie Anglię. Rodzinny kraj Evena. Chłopak poprosił go, żeby zobaczył jak się mają jego rodzice i pies. Głównie pies. Kuba uznał, że najlepiej będzie zostawić takie odwiedziny na sam koniec. – Naprawdę myślałem, że może być w Anglii. W końcu Londyn to takie zarąbiste miasto!
- Eevi... Do Diabła, teraz już naprawdę pobiła swój rekord w znikaniu i martwieniu wszystkich wokół. – Westchnął Cass. – Może jest w Czyśćcu?
- Nie wiem. A jest tam coś ciekawego? – spytał Kuba.
- Nie bardzo. – Westchnął Cass. – To miejsce do naprawiania ludzi. Swoją drogą, ciekawe jak im idzie z Raphael'em...
***
Ludzie tak bali się Piekła, a to Czyściec był zdecydowanie najgorszym miejscem na świecie. Raphael nie rozumiał jak sesje terapeutyczne i rozmowy z psychologami, jak ich nazywano, mogły komukolwiek pomóc. Zresztą, on nie potrzebował pomocy. Jedyna pomoc, jaka mogłaby mu się do czegoś przydać, to pomoc w dokonaniu zemsty.
Biały sufit, białe ściany. Nawet pościel była biała. Każdego dnia myślał, że następny będzie tym, w którym wreszcie zwariuje.
Nie miał ochoty wstawać z łóżka. Nie miał ochoty nawet leżeć w łóżku. Może nie miał ochoty oddychać. Jaki był sens życia, kiedy odbicie własnych oczu w lustrze przypomina ci każdego dnia, że straciłeś wszystko, co stanowiło dla ciebie jakąś wartość?
Ale jednak, musiał wstać. Musiał ubrać się, zjeść coś i udać się na kolejną bezsensowną i nudną rozmowę, z której dowie się tyle, że ludzie to idioci, którzy nie rozumieją jego sposobu myślenia.
Już miał wstać z łóżka, już prawie się wystarczająco zebrał na to w sobie, kiedy drzwi od jego ciasnej celi nagle się otworzyły. Odruchowo, zerwał się do siadu.
- Kim jesteś? – Przybrał groźny wyraz twarzy, taksując obcego spojrzeniem.
Anioł. Do tego białowłosy. Aż robiło mu się niedobrze na ten widok.
- Muriel – przedstawił się nieznajomy.
- Co tu robisz? – Raphael'a nie obchodziło jak facet miał na imię. – Czyśćcem zajmują się ludzie, nie wy.
- „Wy"? – Muriel uniósł brwi, bardzo czymś rozbawiony. – Nie uważasz się już za anioła, Raphael?
- Odcięto mi skrzydła. Nie widzę sensu się okłamywać. Zresztą, nawet pomijając to, i tak upadli i twój rodzaj nie mają ze sobą za wiele wspólnego – powiedział rzeczowo.
- Mhm... tu się z tobą zgodzę. – Uśmiech Muriel'a miał w sobie coś niepokojącego. – Mój i twój rodzaj różnią się niemal w każdym aspekcie. Wydaje mi się jednak, że chyba mamy ze sobą coś wspólnego. – Raphael zmrużył oczy, nieprzekonany, jednak delikatnie zaciekawiony. – Ani my, ani wy nie chcemy, żeby to ludzie przejęli pałeczkę, jeśli chodzi o rządzenie tym światem, prawda?
- Nie jestem już Upadłym – powtórzył Raphael.
- Ale wciąż jesteś po ich stronie, czyż nie?
Raphael zawahał się. Potem niechętnie skinął głową. Gdyby już miał wybierać strony, raczej nie stanąłby po tej ludzi czy białowłosych.
- Więc – kontynuował Muriel – mam dla ciebie propozycję. Z uwagi na nasze wspólne interesy, znalazłem dla ciebie zadanie.
- Zadanie? – Raphael uniósł brwi, ledwie powstrzymując się od wybuchu śmiechu. On niby miałby coś zrobić dla niebiańskiego pupilka?
- Aha. To będzie coś w twoim stylu. – Zęby Muriela zabłysły w uśmiechu. – Coś, co już raz zrobiłeś.
- To znaczy? – Rozciągły sposób mówienia faceta cholernie go irytował.
- Musisz tylko zabić jednego człowieka.
- Myślisz, że zostanę dla ciebie płatnym zabójcą, czy coś? Czemu sam tego nie zrobisz?
- Za zabójstwo posyłają na dół. To ostatnie miejsce, do którego chciałbym trafić. Szczególnie teraz. – Zaśmiał się Muriel. – Czy przekonam cię, jeśli dodam, że jeśli mi pomożesz, uprzykrzysz trochę życie niejakiemu Heavenowi?
Raphael zaśmiał się na głos.
- Trzebabyło tak od razu.
***
Even w teorii dostał wybór. Podejrzewał jednak, że gdyby wybrał źle, trafiłby z powrotem do lochu. A ponieważ wybrał dobrze, zaprowadzono go na jedno z najwyższych pięter pałacu, do ogromnego pokoju, który przypominał bardziej salę balową niż sypialnię. Pomieszczenie było przestrzenne, ozdobione niesamowitymi freskami i oświetlone pochodniami oraz płomieniami tańczącymi w kominku. Było również zamknięte na klucz. Z zewnątrz. Pewnie na wypadek, gdyby jednak zmienił zdanie.
Chłopak podszedł powoli do ogromnego łoża ustawionego na wprost drewnianych, dwuskrzydłowych drzwi. Wyciągnął rękę i przesunął delikatnie palcami po miękkim materiale pościeli. Wziął głęboki oddech, razem z nim wciągając w płuca całkowicie mu obcy zapach pałacowej komnaty. Przymknął oczy i wsłuchał się w odgłos ognia skwierczącego w kominku. Chciał teraz poczuć jak najwięcej, jak najintensywniej. W końcu był to jego ostatni dzień w Piekle. Od następnego poranka, aż do samego końca, będzie go otaczała tylko głucha cisza i ciemność. Zastanawiał się kogo Lucyfer wyznaczy do misji zaprowadzenia go na kraniec świata. Czy będzie znał tę osobę? Czy będzie to ktoś zupełnie obcy? Może będzie to sam Lucyfer?
Even miał mnóstwo pytań, ale po raz pierwszy w życiu nie czuł potrzeby poznania odpowiedzi. Skoro jego śmierć była już tak blisko, jakie znaczenie miało ile się dowie na jakikolwiek temat? Wszystko to i tak zostanie niedługo wymazane i tylko jedno jego wspomnienie zostanie przekazane nowemu pokoleniu ludzi, które narodzi się dopiero za tysiące lat. O ile ludzkość nie zniszczy doszczętnie Ziemi do tego czasu i jego dusza będzie miała w ogóle jakiegoś kandydata do wyboru. Kto wie, może aniołowie zadbają o przetrwanie życia na Ziemi do tego czasu. Może świat tak czy tak się skończy. On i tak miał się już tego nie dowiedzieć.
Przysiadł na łóżku. Wziął kolejny głęboki wdech. Opadł plecami na pościel.
Cisza.
I skwierczenie ognia. Bardzo odprężające.
A więc tak miała wyglądać jego ostatnia noc? Tak spokojnie? Czy tego chciał? Czy już się z tym pogodził? Czy pogodził się ze swoim końcem?
Nie.
I tak.
Zupełnie inaczej myślało się o swojej bliskiej śmierci w takich warunkach. Wcześniej zawsze zbliżał się do niej w bólu. Zawsze nadchodziła znienacka. Czy to podczas ataku Demonów, czy podstępu Raphael'a. Nigdy jeszcze nie miał tyle czasu, żeby się nad nią zastanowić.
Śmierć. Prawdziwa śmierć, w przeciwieństwie do tego, co doświadczył podczas wypadku, kiedy tu trafił. Teraz będzie inaczej.
Śmierć jest jak zasypianie – zawsze nasuwało się na myśl. Tylko, że to niemożliwe. Pamiętasz jakie to uczucie zasypiać, tylko dlatego, że parę godzin później odzyskujesz świadomość i możesz przywołać to wspomnienie. Kiedy jednak nie ma żadnego później, żadnego jutro, żadnego wybudzenia, skąd możesz wiedzieć jakie to uczucie umierać?
Nadzieja budzi wolę walki – powiedział wcześniej Sky. Chyba miał rację, bo Even nie posiadał w tej chwili ani jej odrobiny. Ani nadziei, ani chęci walki. Jedyne, co mu pozostało, to akceptacja. Bo o co miałby walczyć? O koniec świata? O przyszłą śmierć wszystkich, na których mu zależy?
O przetrwanie – powiedziałby ktoś. Przetrwanie? Czy tego chciał? Przetrwać? Jako jedyny. Widzieć jak kiedyś wszyscy, których zna i kocha odchodzą? Zostać zupełnie sam, błądząc w ruinach dawniej tętniącego życiem świata samotnie? O coś takiego się nie walczy.
Ogień skwierczał. Zawieszony na ścianie, pałacowy zegar tykał. Czy tak miała wyglądać jego ostatnia noc?
Wszystko w nim krzyczało. Krzyczało jak cisza. Nie chciał, żeby tak wyglądała.
Wbijając niecierpliwy wzrok w za szybko poruszające się wskazówki zegara, wyszeptał: - Sky, gdzie jesteś?
_______________________________
Uh, trochę dołująco się zrobiło '_'
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro