XLIV - Płomień duszy
Even potrzebował pomocy Sky'a, żeby ustać na nogach. Nie dlatego, że nie miał siły, tylko dlatego, że wszystko mieszało mu się w głowie i rozmazywało przed oczami. Nie potrafił skupić się na rozbrzmiewającym głośno alarmie, zbyt zaabsorbowany wydarzeniami sprzed paru chwil.
Kiedy nieznajomy tak chamsko i bez pytania o zgodę przejął sobie jego ciało, Evenowi wcale nie urwał się film. Był całkowicie świadomy, może nawet bardziej świadomy niż zwykle, tylko po prostu nie miał nad sobą żadnej kontroli. Gdy intruz postanowił zamknąć jego oczy i przejrzeć wszystkie jego wspomnienia w przyspieszonym tempie, chłopak myślał, że jego głowa eksploduje. Po tym doświadczeniu byłby chyba nawet w stanie przyznać Aniołom ich wyższość gatunkową.
Bo intruz musiał być Aniołem. Nie przychodziły mu na myśl żadne inne istoty, które potrafiły różne, dziwne, magiczne sztuczki, jak uzdrawianie dotykiem, wymazywanie wspomnień, latanie i... przejmowanie cudzych ciał, najwyraźniej.
Pytanie „Po co?", „Dlaczego?", „W jakim celu?" musiał odłożyć na później. I tak już się domyślał. Za każdym razem, kiedy przytrafiało mu się coś dziwnego, miało to związek z jego pochodzeniem – o ile kwestię tego, kim się było w poprzednim życiu można nazwać „pochodzeniem". Bardziej interesowała Evena inna rzecz. Z jakiegoś powodu, z całego strumienia wspomnień, które przeleciały mu przed chwilą przed oczami, wyjątkowo wyraźnie wyłoniło się jedno z najbardziej nieistotnych. Even miał jednak silne poczucie, że intruz, kimkolwiek był, właśnie na tym strzępku jego pamięci najbardziej się skupił. Tylko dlaczego? Jakie znaczenie w całym tym bałaganie, którego Even coraz bardziej nie rozumiał, miała jego pierwsza i jedyna w życiu dziewczyna?... Martha. Teraz jej twarz zdawała się być niemal wypalona pod jego powiekami.
- Heaven! Skup się! – Głos Sky'a i mocne potrząśnięcie ramieniem wyrwało go z zamyślenia. – Ja też nie wiem co się przed chwilą stało, ale teraz mamy inne zmartwienia. Bierz nóż.
Even zamrugał, z całej siły próbując skupić się na chwili obecnej. Kiepsko mu szło, skoro zorientował się, że Sky wcisnął mu do ręki ostrze dopiero gdy chłopak zdążył się już odwrócić, wyciągnąć zza pasa własne noże i zlokalizować pierwszy cel.
Potrząsnął głową i zacisnął palce na rękojeści swojej broni, obniżając kolana i unosząc ostrze, tak jak ćwiczył.
- Nie musisz walczyć – odezwał się Sky. – Wciąż nie mamy pojęcia jak walczyć tą całą techniką mojego ojca, a bez niej jesteś w sumie bezużyteczny.
- Dzięki – mruknął Even. – W najgorszym wypadku po prostu na nic się nie przydam. Nic mi nie zrobią. – Wzruszył ramionami.
Sky odwrócił się na chwilę, żeby na niego spojrzeć. Even od razu dostrzegł w jego oczach zmartwienie.
- Wiem, że masz rację, ale jakoś wciąż ciężko mi zaufać tej całej Barierze – mruknął Sky, już odwracając się z powrotem w stronę zamieszania, które wybuchło pod murem otaczającym Siedzibę. Jeden Demon przedostał się przez mur i wdał się w walkę z grupką Strażników. Następny już szedł w jego ślady, wspinając się na obwarowania. Raczej nie było powodu do zmartwień. Demony wybrały sobie najgorsze możliwe miejsce na atak. Nie miały szans z taką ilością Strażników w jednym miejscu. Z drugiej strony, choć Siedziba znajdowała się na obrzeżach miasta, od murów Piekła wciąż oddzielał ją kawałek drogi. Co oznaczało, że Demony musiały przejść najpierw przez część miasta, żeby tu dotrzeć.
- Może powinniśmy zobaczyć jak wygląda sytuacja na zewnątrz? – zaproponował Even. Sky tylko skinął krótko głową i natychmiast ruszył w stronę bramy wejściowej. Even pobiegł za nim. Był pewny, że daje radę dotrzymać mu kroku tylko dlatego, że chłopak dostosowuje do niego tempo. Wychodziło więc na to, że był większą zawadą niż pomocą. Do Diabła.
Kiedy dotarli wreszcie do bramy, po czym wybiegli przez nią do miasta, Evenowi brakowało tchu. Ale nie to miało znaczenie, tylko widok, z którym się zderzyli. I nie tylko oni uznali go za niecodzienny. Kilku Strażników zatrzymało się w mniej więcej tym samym miejscu, co oni, patrząc z niedowierzaniem, jak spora grupa Demonów kieruje się prosto, niemal rzędem, od muru otaczającego Piekło aż do muru Siedziby, nie zbaczając ani odrobinę z drogi, jakby ich jedynym celem był plac treningowy Straży, nie cokolwiek co żyje i się rusza, jak to zwykle bywało.
- Co, do Diabła... - powiedział do siebie Even, mrugając, żeby rozproszyć dziwną iluzję. Nic to jednak nie zmieniło. – Sky? – Odwrócił się do chłopaka niepewnie. – One często tak robią?
Sky spojrzał na niego z miną, która wyrażała, że sam rozumie tyle, co on.
- Czy Demony często maszerują sobie grzecznie w jedno miejsce, zamiast rzucać się na każdego niewinnego przechodnia? – odezwał się. – Nie wiem czy ta odpowiedź cię zdziwi, ale raczej nieczęsto. Tak gdzieś w okolicach nigdy i po cholerę?
- Zauważyłeś, że najczęściej włącza ci się poczucie humoru w sytuacjach zagrożenia życia? – skomentował Even.
- Tyle, że dzisiaj chyba niczyje życie nie jest zagrożone – zauważył Sky. Even musiał się zgodzić. Demony po prostu szły na swoją śmierć, pchając się prosto w łapy Strażników. – Ale dlaczego? To nie jest normalne. Demony przyciąga siła życiowa. Światło. Płomień duszy między innymi. To fakt, że Aniołowie posiadają silniejszy niż ludzie, ale jeszcze nigdy nie doszło do czegoś takiego. Ludzi jest w Piekle znacznie więcej niż Arystokracji, dlatego siła naszych płomieni się wyrównuje. To wygląda jakby...
- Nagle zniknęli wszyscy ludzie? – podsunął Even, oczywiście nie na poważnie.
- Albo przybyło Aniołów – odparł Sky, tyle, że chyba całkiem poważnie.
- Z tego co wiem, w ciągu ostatnich minut przybyło może najwyżej jednego – zauważył Even. – Chyba nie wystarczy, żeby zaburzyć równowagę – stwierdził oczywistość.
- Jakiego jednego? – Sky zmarszczył brwi i spojrzał na niego z zagubieniem.
- Tego, który przejął moje ciało? – Even wzruszył ramionami.
- No tak... ale to i tak nie ma sensu – mruknął Sky, po czym przygryzał wargę w zmartwieniu. – Zresztą, nieważne. Wracajmy. Za parę minut Straż upora się z tym atakiem. Nic tu po nas.
Even skinął głową. Nic tu po nich, a już szczególnie po nim. Sky miał rację. Na razie był bezużyteczny.
***
A jednak Sky nie miał racji. Atak nie zakończył się w ciągu paru minut. W ciągu godziny jednak, Demony postanowiły się opamiętać i zacząć zachowywać jak na żądne krwi potwory przystało. Rozbiegły się po mieście, więc i Straż musiała się rozproszyć. Sky kazał Evenowi zostać w swoim pokoju, a sam rzucił się w wir walki. Even, oczywiście, nie posłuchał, bo i po co? Ze swoją Barierą był jak duch, omijany z daleka przez wszelkie niebezpieczeństwo. Chciał pomóc jak tylko mógł. Poczekał tylko aż białowłosy zniknie mu z oczu, po czym ruszył do tylnego wyjścia, które kiedyś wskazał mu Raphael. A więc jednak na coś się przydał.
Kiedy dotarł w części miasta, do których nie doszły jeszcze wieści o ataku, wyznaczył sobie za zadanie poinformować tyle ludzi, ile zdoła. Jeśli zdążyłby ich ostrzec, mogliby schować się w swoich domach, które były znacznie bezpieczniejsze niż otwarta przestrzeń. Czego nie przewidział to to, że... zostanie zignorowany?
- To strój kandydata, do cholery! – mruknął pod nosem, kręcąc głową z niedowierzaniem. Najwyraźniej nikt nie widział w farbowanym dwudziestolatku z odrostami, ubranym w szary strój kandydata na Strażnika kogoś, kogo trzeba potraktować poważnie. Z opresji wybawiła go znajoma blond czupryna. – Sasza? Sasza! – zawołał przyjaciela. Chłopak zatrzymał się i odwrócił, zdziwiony. Na widok Evena jego oczy otworzyły się jeszcze szerzej.
- Even? O kurde, udało ci się! To strój kandydata, co nie?! – Podbiegł do niego, z entuzjazmem błyszczącym w oczach.
- No w końcu ktoś... - westchnął Even. Sekundę później został przyduszony uściskiem trochę nazbyt podekscytowanego przyjaciela.
- Jak ci tam?? Nie myślisz o wróceniu do zespołu?? Znaczy, wiem, że niby nie odszedłeś, ale nie było cię jeszcze na żadnej próbie odkąd nam powiedziałeś co chcesz robić... i w ogóle, to z tą rozprawą w sądzie to na serio?? Odcięli komuś skrzydła, bo próbował cię zabić?? Coś takiego słyszałem...
- Tak, tak, ale czekaj chwilę... – przerwał mu Even. – Wszystko ci opowiem, ale nie teraz. Mam do ciebie prośbę.
- No pewnie! Co tylko potrzebujesz!
- Potrzebuję, żebyś użyczył mi na chwilę twojej małej sławy – oznajmił Even. Sasza obrzucił go za to takich spojrzeniem, jakim obrzuca się ludzi niespełna rozumu.
- Większość ludzi nawet nie wie jak nasz zespół się nazywa. Jak mnie widzą, to tylko pytają: „Ej, dalej próbujecie się wybić? Trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić"... Nie wiem czy to można nazwać sławą – stwierdził, może i całkiem słusznie. Tyle, że Evenowi nie chodziło w tej chwili o to czy płyty chłopaka się sprzedają, a o to czy ludzie rozpoznają jego twarz.
- Ważne jest to, że każdy cię kojarzy. Ja dołączyłem do waszego zespołu na tyle niedawno, że nikt nie wie jak wyglądam. I może słyszeli plotki o tym, że do Staży pcha się jakiś człowiek, ale to nie znaczy, że mnie rozpoznają. A ja potrzebuję teraz kogoś, kogo rozpoznają i kogo posłuchają. Pomożesz?
***
Strategia zadziałała. To aż dziwne jaką różnicę może zrobić znajoma twarz. Ludzie od razu zatrzymywali się, żeby posłuchać co Sasza ma do powiedzenia, po czym szli dalej, przekazując wieści.
- Dobra, a teraz ty leć gdzieś się schować – powiedział Even, kiedy wyczuł już powoli zbliżające się niebezpieczeństwo. – Niedługo tu będą.
- Uh, ok. Trzymaj się tam. I w ogóle, jesteś pewny, że nic ci nie zrobią? – martwił się Sasza.
- Na dwieście procent. – Przytaknął Even. – Widziałem jak to działa już za dużo razy, żeby nie ufać tej całej tarczy.
- Ekstraaa... - Sasza był pod wrażeniem. – Ale zanim pójdę – na usta wkradł mu się podejrzany uśmieszek – jedno pytanie. – Even zmrużył oczy, ale skinął głową. – Kumplowi z zespołu chyba powiesz, nie? Ta cała afera z tym księciem, czekacie po prostu do ostatniej chwili, żeby podnieść emocje, co? Nikt nie wierzy, że on tak na serio z tym tronem.
- Uh. – Even przymknął oczy, tłumiąc w sobie jęk. – Czemu wszyscy o tym wiedzą i czemu wszystkich to obchodzi... Nawet ty, Brutusie?
- Czyli nie powiesz? – Teraz przyszła kolej Saszy na mrużenie powiek.
- Powiem. Sky mówi poważnie. To tyle – przyznał szczerze Even.
- Jaaaasne. – Sasza tylko roześmiał się, po czym w końcu odwrócił i ruszył szukać jakiegoś bezpieczniejszego miejsca, machając jeszcze na odchodnym.
Even zaczynał naprawdę się cieszyć, że nie zostanie tym całym następcą króla, czy kim by to miał być, gdyby Sky zasiadł na tronie. Nawet sobie nie wyobrażał o ile bardziej ludzie wtykaliby nosy w jego sprawy.
Do urodzin Sky'a pozostał jeden dzień. Właściwie już nie, biorąc pod uwagę, że ten dobiegał powoli końca.
Czując już zbliżającą się obecność Demonów na karku, zupełnie jakby lodowaty oddech ciemności łaskotał jego skórę, Even obrócił się jeszcze wokół własnej osi, w poszukiwaniu zegara. Kiedy jego wzrok natrafił na widoczną w oddali pałacową wieżę, chłopak nie wiedział jak się czuć. Wskazówki zegara układały się w idealnie prostą, pionową linię, informując mieszkańców, że do północy pozostało zaledwie sześć godzin. A więc przez następne sześć godzin wszystko pozostanie bez zmian. Sky będzie obrzucany ciekawskimi, podejrzliwymi i wścibskimi spojrzeniami, ale na straży jego bezpieczeństwa będzie stała niepewność ludzi. Ich niemal niezachwiane przekonanie, że chłopak zmieni zdanie w ostatniej chwili i jeszcze wszystko skończy się dobrze. Prawidłowo. Tak jak wszyscy tego oczekiwali. Kiedy zegar jednak wybije północ, kto wie co miało się wydarzyć. Even czuł ciarki na samą myśl, że komuś może przyjść do głowy, że wynalazek Raphael'a – nóż z wgłębieniem na trującą krew Demona – można by wypróbować na księciu, który w oczach tego kogoś stanie się zdrajcą w momencie, gdy wskazówki zegara spotkają się, wskazując na sklepienie.
***
Lucyfer nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział. Przynajmniej nie od czasów sprzed zbudowania Hadesu. Tyle Demonów.
Czyżby to koniec świata zbliżał się szybciej niż przypuszczali? Czy może coś się wydarzyło? Coś, co przyciągło hordy potworów. Król stawiałby na to pierwsze, gdyby nie to, że Demony rzeczywiście zdawały się kierować z początku w jeden punkt, zupełnie jakby coś je tam zwabiło. Lucyfer zresztą sam to odczuł. Dziwnie obce, nierozpoznawalne, a jednak w jakiś niepokojący sposób znajome, uczucie. Tak jakby odczuł obecność kogoś, kogo znał, ale zupełnie nie rozpoznawał. Może gdyby miał więcej czasu niż parę minut, byłby w stanie rozwikłać zagadkę. Dziwne zjawisko trwało jednak tylko chwilę, po czym wyparowało. Jednej rzeczy jednak nie dało się zaprzeczyć – Demony z początku kierowały się dokładnie w stronę, z której król wyczuł ową dziwną obecność.
Rozmyślania nad tą osobliwą kwestią trzeba jednak było pozostawić na później. W tej chwili oczekiwały bardziej naglące sprawy.
Lucyfer zwinnie uchylił się przed ciosem macki, natychmiast kontratakując. Wymierzając celnie i szybko, posłał jeden z noży do rzucania prosto w głowę jednego z otaczających go chmarą potworów.
Oczywiście, że Demony skupiały się na nim bardziej niż na jego poddanych. W końcu posiadał silniejszy płomień duszy niż reszta. Był dla Demonów jak świeca dla ciem. I tak samo jak ogień z insektami, król rozprawiał się z potworami jeden po drugim.
Kolejny unik. Chyba nigdy nie miał się przyzwyczaić do obślizgłości tych macek. Zdecydowanie wolał się przed nimi uchylać niż odpierać ich ataki mieczem.
Jeden z Demonów, śmielszy od reszty, wychylił się z hordy, zatrzymując się naprzeciwko niego. Lucyfer spojrzał prosto w ślepia potwora. Ludzie mówili, że te kojarzyły im się z pajęczymi. Jemu nie kojarzyły się z niczym. Nie musiały mu się kojarzyć, bo on po prostu wiedział na co patrzy.
Demon przesunął się powoli w lewo. Lucyfer uniósł miecz w gotowości i przesunął się o krok w prawo, nie przerywając osobliwego kontaktu wzrokowego z potworem.
Większość ludzi bała się Demonów. On nie. Strach był przeciwieństwem poczucia bezpieczeństwa. Lucyfer nie widział więc sensu w odczuwaniu w tej sytuacji strachu. Patrząc w bezdennie puste ślepia, doświadczał tylko czystej nienawiści.
Demon wciąż przesuwał się w lewo, a Lucyfer w prawo. Zaczęli więc okrążać się nawzajem jak Strażnicy podczas pojedynków. Ten kto popełniłby błąd, czy zdradził się z następnym ruchem, miał być przegranym.
Lucyfera od zawsze zadziwiała ich inteligencja. Bo Demony zdecydowanie ją posiadały, tyle, że nie był to ten rodzaj inteligencji, jaki napędza ludzkość do tworzenia. Demony były sprytne, ale wszelkie obliczenia wykonywane przez ich mózgi miały tylko jeden cel – zniszczenie. Szerzenie śmierci. I Lucyfer, oczywiście, nie miał racjonalnego powodu nienawidzić Demonów. Sianie destrukcji leżało po prostu w ich najgłębszej naturze. Jego odczucia nie brały się jednak z logiki.
Bo Lucyfer wiedział czym były Demony, a raczej czym nie były. Jako przeciwieństwo istnienia, przeciwieństwo życia i wszystkiego co tylko z życiem się kojarzy, potwory po prostu nie mogły wzbudzać w nim żadnych innych uczuć poza przeciwieństwem miłości.
Demon drgnął, a Lucyfer zareagował bez wahania. Zanim potwór rzucił się w jego stronę, król już wisiał w powietrzu, wzlatując nad jego głowę dzięki swoim skrzydłom. Posyłając przeciwnikowi krótkie, triumfalne spojrzenie, w sekundę zwinął czarne pióra, opadając w dół z zawrotną prędkością. Skrzywił się, kiedy miecz wbił się w ciało potwora. Jeszcze gorszym uczuciem był moment, gdy czarna jak noc, obślizgła skóra Demona pękła pod naciskiem ostrza, które natychmiast zagłębiło się w masywne cielsko. Potem nastąpił rozbryzg krwi i posoki, który Lucyfer poczuł aż na swojej twarzy i resztki potwora rozsypały się na bruku głównej ulicy miasta z odgłosem rozbryzgującej się na podłodze galaretki.
Lucyfer dał sobie sekundę na złapanie oddechu i rozejrzał się. Otaczało go co najmniej paręnaście, jeśli nie parędziesiąt, Demonów, co w efekcie składało się na setki błyszczących w ciemności oczu, czekających tylko na moment, w którym popełni błąd. Po raz pierwszy od dawna uderzyło go zmęczenie. Nie fizyczne zmęczenie z powodu ostatnich kilku godzin wyczerpującej walki, a to zmęczenie, które zaczęło się nawarstwiać od momentu jego upadku do Piekła. A może i nawet wcześniej. Czy to kiedykolwiek miało się skończyć? Nieustanna walka o przetrwanie. Wiedział, że nie. Wiedział, że z czasem będzie tylko gorzej. Ataki Demonów się nasilały i nic nie wskazywało na to, że ta tendencja się kiedyś odwróci. Łatwiej byłoby się poddać. Dać potworom rozszarpać się na kawałki, jak to często sobie wyobrażał po odejściu Ewy. Kiedyś pewnie tak właśnie miał skończyć.
Ale nie dzisiaj.
Poprawił chwyt na rękojeści miecza i skrzyżował spojrzenie z kolejnym nieco śmielszym Demonem. Kącik jego ust lekko drgnął w pozbawionym humoru półuśmiechu.
Płonąca w nim nienawiść jeszcze się nie wypaliła.
***
- Uważaj! – krzyknął Even, tuż przed tym, jak w ostatniej chwili udało mu się dopaść do celu. Kiedy zobaczył na drugim końcu ulicy jak, wyglądająca na może szesnaście lat, dziewczyna biegnie co sił w nogach, zalewając się łzami, a po jej piętach stąpa jeden z najobrzydliwszych Demonów jakie do tej pory widział, natychmiast rzucił się pędem na ratunek. Udało mu się dobiec na czas do dziewczyny, której z kolei nie udało się dobiec do drzwi mieszkania, i zasłonił ją własnym ciałem przed atakiem. Oczywiście, w jego przypadku nie było to tak heroiczne jak byłoby w przypadku kogokolwiek innego, bo, niezależnie od tego jak ta scena wyglądała, Even niczego tak naprawdę nie ryzykował. Upadł na kolana na bruk, otaczając skuloną na chodniku dziewczynę ramionami, a Bariera zrobiła swoje. Chłopak nie musiał opanować żadnej techniki, żeby stać się tarczą dla kogoś innego. Czasem wystarczyło po prostu dosłownie zasłonić kogoś samym sobą. – Wchodź do środka! – popędził dziewczynę, pilnując, żeby Demon nie był w stanie jej dosięgnąć.
Kiedy nastolatka, po obrzuceniu go przestraszonym i zmieszanym spojrzeniem, zniknęła w drzwiach kamienicy, Even oparł ręce na kolanach, żeby trochę odsapnąć. Jego ostatnie parę godzin wyglądało mniej więcej tak samo. Robił co mógł, żeby uratować jak najwięcej osób. Powoli zaczynał jednak fizycznie nie być już w stanie. Mimo to, ruszył przed siebie, aczkolwiek chwiejnie, na poszukiwanie kolejnych osób potrzebujących pomocy.
Ledwie trzymał się na nogach. Niezadługi czas jaki spędził w Straży zdecydowanie nie zdążył wyrobić mu silnej kondycji. Może wiedział już jak trzymać nóż i żeby nie ciąć tępą stroną ostrza, ale wciąż nie był w stanie biegać niemal bez przerwy przez parę godzin. A więc, jak się okazało, przebiegnięcie się codziennie kilka razy wokół placu treningowego przydałoby mu się teraz bardziej niż wszystkie ćwiczenia z bronią, przez które musiał przejść.
Nie wiedział już nawet dokąd idzie. Po części szukał ludzi potrzebujących pomocy, po części znajomych twarzy, po trochu pałacowego zegara, i po części jakiegoś miejsca, w którym mógłby paść i zasnąć. Te niesprecyzowane poszukiwania doprowadziły go w końcu do miejsca, którego z pewnością nie szukał, czyli do największego skupiska Demonów, jakie tej nocy przyszło mu ujrzeć. Niemal jęknął na ten widok. I czego one w ogóle chciały, zbierając się w kupę jak sępy do jakiejś padliny? Dochodząc do wniosku, że chyba starczy mu jeszcze energii, żeby dowiedzieć się chociaż o co chodzi, Even skierował swoje kroki w stronę zamieszania.
Serce waliło mu ciężko ze zmęczenia, nogi niemal odmawiały posłuszeństwa, a widok rozmazywał się nieco przed oczami. Lekkie buty kandydata na Strażnika zdawały się teraz ciężkie, poplamione pyłem, krwią i posoką ubrania wydawały się utrudniać ruchy, mało przydatny nóż ślizgał się w palcach, a za długie włosy wpadały do oczu, zupełnie już odbierając mu jakieś resztki widoczności.
- Do Diabła! – warknął, kiedy zwarty tłum Demonów nie rozsunął się przed nim, żeby pozwolić mu dostrzec powód utworzenia tego skupiska. Działając już chyba tylko na energii płynącej z rozdrażnienia, które pozostało po tym, jak jego znudzony odczuwaniem zmęczenia mózg postanowił zacząć je ignorować, Even zamachnął się nożem, po raz pierwszy fizycznie trafiając jednego z potworów. Dość satysfakcjonujące uczucie, musiał przyznać. Demony jednak wciąż go ignorowały, więc chłopak musiał wywalczyć sobie przejście do centrum zamieszania siłą. Kiedy wreszcie udało mu się przedrzeć do środka tajemniczego kręgu utworzonego przez potwory, stanął na moment jak wryty. Nigdy nie spodziewał się zobaczyć go w takiej marnej kondycji.
Lucyfer wyglądał na całkowicie wykończonego. Jego lewa ręka zwisała bezwładnie wzdłuż tułowia, na policzku znajdowała się długa, krwawiąca, nierówna szrama, prawdopodobnie zadana kłem jednego z Demonów. Jego biały strój Strażnika z małym emblematem na ramieniu, który miał odróżniać dowódcę od zwykłych żołnierzy, nie miał już w sobie żadnego skrawka bieli, umazany mieszanką czarnej i czerwonej krwi. Najgorsze w tym całym widoku były jednak oczy króla. Jego powieki były w połowie przymknięte, białka nabiegłe krwią. Mimo to, wciąż można było dostrzec w nich jakąś determinację do walki i nawet nieznaczny błysk szaleństwa. Ale kto nie zacząłby wariować, będąc zmuszonym walczyć ponad swoje siły przez tyle czasu?
W oczach króla na moment pojawiła się panika, zaraz jednak zgasła. Pewnie przypomniał sobie, że Evenowi nic nie grozi, nawet w tak obleganym przez Demony miejscu jak to.
- Even! – Lucyfer odezwał się, ale ledwie łapał oddech. – Ze Sky'em wszystko w porządku?
Even poczuł ukłucie winy.
- Nie mam pojęcia. Nie widziałem go od paru godzin! – odpowiedział. – Niech pan uważa! – wykrzyknął zaraz potem, zauważając jak jeden z Demonów rzuca się na króla od tyłu. Ten szybko zareagował, tnąc mieczem, ale w jego ruchach można było dostrzec nieprecyzyjność i powolność, której nie oczekuje się od pana Piekieł. Naprawdę musiał być wykończony.
- Wiem, że żyje! – powiedział Lucyfer, unosząc miecz w nieco drżącej dłoni, stając na powrót na środku otaczającego go kręgu i obserwując uważnie, czekając na kolejny atak. – Poczułbym, gdyby zginął. Ale nie mam pojęcia jak sobie radzi. Do niego też będą lgnąć, chociaż nie aż tak, jak do mnie – wyjaśnił.
- Płomień duszy? – przypomniał sobie Even. Silny płomień Lucyfera musiał zwabiać do niego Demony. Sky był jego synem, nawet jeśli w połowie człowiekiem, więc on też musiał być niezłą kocimiętką na Demony. A skoro król ledwie sobie radził, Sky mógł być nawet w większych tarapatach. Even natychmiast poczuł zryw paniki i obejrzał się za siebie. Za nim znajdował się mur Demonów, przez który znów musiał się przedzierać, jeśli chciał ruszyć na poszukiwanie Sky'a. Przed nim stał Lucyfer, na skraju swojej wytrzymałości. Biorąc pod uwagę, że on sam ledwie stał na nogach, raczej każda decyzja, jaką w tej sytuacji by podjął, niewiele mogła zmienić. Był praktycznie bezużyteczny. Mimo to, jeśli mógłby choć trochę jakoś pomóc Sky'owi...
Jego rozpędzony tok myśli przerwał rozwój zdarzeń, którego Even nigdy by nie przewidział. Lucyfer... upadł. Tyle, że nie w metaforycznym sensie upadku z Nieba do Piekła. Król po prostu zachwiał się, wypuszczając z ręki miecz, po czym upadł na jedno kolano, wspierając się ręką o ziemię.
Even zamarł ze zgrozy, kiedy natychmiast uświadomił sobie co to oznacza. Demony tylko czekały na moment, w którym Lucyfer opuści gardę. Mężczyzna uniósł na moment wzrok, posyłając Evenowi spojrzenie pełne zmęczenia, bólu i czegoś na kształt pogodzenia z losem, po czym otworzył usta, żeby wypowiedzieć swoje – jak pewnie sądził – ostatnie słowa.
- Powiedz im, że ich kocham – powiedział, oczywiście mając na myśli swoje dzieci, po czym opuścił powieki.
Całe to zdarzenie, od upadku Lucyfera, trwało zaledwie mgnienie oka. Jeszcze krócej jednak trwał proces myślowy, który doprowadził Evena do takiej, a nie innej decyzji. Nie była to nawet decyzja, a raczej reakcja, niemal odruchowa. Niemal identyczna z tą, którą chłopak miał, gdy, umierając, zobaczył mackę Demona zbliżającą się do niczego nieświadomego Sky'a. Tak samo jak wtedy, był zupełnie bezsilny. Wtedy nie mógł się poruszyć, sparaliżowany, o krok od śmierci z wykrwawienia. Teraz nie mógł nic zdziałać, bo Lucyfer znajdował się odrobinę zbyt daleko, żeby podbiec i zasłonić go własnym ciałem, jak wcześniej zrobił to z uciekającą przed Demonem dziewczyną. Pozostawała więc tylko jedna opcja i właśnie ta świadomość, wiedza, że innego sposobu po prostu nie ma odblokowała w Evenie to, czego nie udało się odblokować godzinom dzisiejszych medytacji.
Bariera po prostu nagle nagięła się do jego woli. To było tak jak z tamtym wypadkiem, w którym zginął. Nie zdążył nawet zastanowić się czy jest gotowy na takie poświęcenie, kiedy jego ciało po prostu zareagowało odruchowo, oddając jego jedyną broń komuś, dla kogo być może wcale nie powinien poświęcać tak wiele. Gdyby to był Sky, Kuba, Fynn, czy reszta jego przyjaciół, taka decyzja miałaby całkowity sens. Ratowanie jednak życia Lucyfera podchodziło już pod bohaterstwo, bo Even raczej nie żywił do mężczyzny żadnych głębszych uczuć, poza respektem i dopiero powoli budującą się sympatią. A jednak to zrobił.
Lucyfer natychmiast poderwał głowę, otwierając szeroko oczy w niedowierzaniu, gdy otoczyła go delikatnie błyszcząca mgiełka. Być może dwie sekundy zajęło Demonom zorientowanie się w sytuacji. Chwilę później ich owadzie ślepia skierowały się w stronę nowej ofiary.
Even zrobił to, co za pierwszym razem, gdy spotkał jednego z potworów, kiedy jeszcze nie wiedział z czym ma do czynienia. Zamknął oczy i zasłonił się rękami. O dziwo... podziałało?...
Powoli, z niedowierzaniem, Even opuścił ręce i otworzył oczy. Oczywiście, że nie podziałało.
- Sky nie wybaczyłby mi, gdyby coś ci się stało – powiedział Lucyfer. Jego głos dochodził z bardzo małej odległości. Dopiero po paru chwilach naprawdę dotarło do Evena dlaczego.
Unosili się co najmniej paręnaście metrów nad ziemią. Ogromne skrzydła upadłego anioła utrzymywały ciężar ich obu w powietrzu. To Lucyfer utrzymywał jego ciężar w powietrzu.
- Muszę cię stąd zabrać – powiedział król. Jego głos miał w sobie tyle samo zmęczenia, co wcześniej. – Muszę... - powtórzył, ale Even zauważył jak jego skrzydła poruszają się zbyt wolno, przez co obaj tracą wysokość.
- Musimy się stąd wynieść. Musi się pan gdzieś ukryć – zareagował natychmiast Even, obejmując szyję trzymającego go na rękach mężczyzny, żeby choć trochę go odciążyć.
- Jeśli to zrobię, te tutaj rozbiegną się po mieście. – Lucyfer wskazał skinieniem głowy hordę Demonów pod nimi.
- Jak pana zabiją, też się rozbiegną – zauważył trzeźwo Even.
- Nie dam się zabić.
- Z całym szacunkiem, uklęknięcie na ziemi i proszenie, żebym przekazał pana ostatnie słowa trochę temu zaprzeczają – nie zgodził się Even. Lucyfer prychnął pod nosem i zmierzył go spojrzeniem spod zmrużonych powiek. – Straż się nimi zajmie – kontynuował nieprzejęty chłopak. – Pan już dość zrobił.
Lucyfer milczał przez chwilę, wbijając nieobecny wzrok w kotłujący się tłum potworów próbujących dosięgnąć ich z ziemi. Even przez chwilę odniósł wrażenie jakby król patrzył na nie z tęsknotą. Jakby wręcz chciał swojej śmierci. Choć pewnie mu się wydawało.
- Ty dość już zrobiłeś – odezwał się w końcu mężczyzna, kierując wzrok na niego. – Nie jesteś nawet w pełni Strażnikiem, a po tym jak wyglądasz łatwo zgadnąć, że nie próżnowałeś. I przede wszystkim, muszę ci podziękować za Barierę. Możesz już zabrać ją z powrotem.
- Um... - Even przygryzł wargę z zakłopotaniem. – Nie wiem jak to zrobić...
- Heh... - Z jakiegoś powodu w sytuacji takiej jak ta Lucyfer miał jeszcze dość dobrego humoru, żeby kącik jego ust drgnął. – Zupełnie jak ona, kiedy pierwszy raz użyła na mnie swojej Bariery...
- Ona? – Even nie musiał nawet zastanawiać się, żeby domyślić się o kim król mówił.
- Tak, moja... - Lucyfer urwał ze wzrokiem zawieszonym na jego oczach. Even bez trudu zauważył dokładny moment, w którym się zorientował. W jego oczach pojawiło się to coś, co posiadał w jego snach, czego Even nie dostrzegał już, gdy spotkał mężczyznę w Piekle. – Ta Bariera... - szepnął Lucyfer. – Poznaję ją... - wykrztusił. Jego oczy otworzyły się szeroko.
Even, sam nie wiedząc skąd się wzięły, poczuł łzy w swoich oczach.
- Przepraszam – odezwał się. – Nie jestem nią. Bariera to wszystko, co po niej zostało – powiedział, choć chyba nie musiał. Lucyfer wcale nie patrzył na niego tak jak ktoś patrzyłby na swoją odnalezioną po wiekach ukochaną. Patrzył raczej jak na jej grób. – Sky zabronił mi komukolwiek mówić...
Lucyfer zmarszczył na chwilę brwi, zmieszany.
- ...dlaczego? – spytał, jednak jego głos nie zdradzał szczególnego zainteresowania. Łzy w oczach mówiły o tym co właśnie zajmowało jego myśli. – To nieistotne – mruknął chwilę później. – Jesteś tylko sobą, Even. Nie przejmuj się mną, bo ja to rozumiem. Teraz... trzeba cię zabrać w jakieś bezpieczne miejsce. I spróbuj odebrać z powrotem tą Barierę.
Even pokręcił głową.
- Chcę się zobaczyć z pana synem – powiedział. – Zaraz na pewno dojdę do tego jak to zrobić z tą Barierą i nie będę już potrzebował bezpiecznego miejsca. Pan go będzie potrzebował.
- Dlaczego chcesz się z nim teraz widzieć? – Nie zrozumiał Lucyfer.
- Oh, to trochę głupi powód. – Even poczuł, że na policzki wpełza mu delikatny rumieniec. Wskazał ruchem głowy pałacowy zegar. – Poza tym, że chcę spróbować mu trochę pomóc... chciałem powiedzieć wszystkiego najlepszego.
________________________________________
A jednak w wakacje trudniej zmotywować się do pisania...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro