Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XLIII - Zmęczeni życiem

Coś wybiło go na moment ze snu. Z transu – być może byłoby lepszym określeniem. Zamrugał powoli, z trudem unosząc powieki – z łatwością natomiast je opuszczając. Przez chwilę wszystko wydawało się zamazane, jakby patrzył przez mgłę. Z drugiej strony, czy miało to jakieś znaczenie? I tak nie było na co patrzeć. Czy zamykał oczy, czy trzymał je otwarte – widział jedynie biel. A jednak coś go przebudziło.

Nie był to żaden dźwięk. Z pewnością nie dotyk. Nie zmiana natężenia światła. Nie chłód, ani wzrost temperatury.

Co więc się zmieniło?

Nie miał za wiele czasu. Już teraz mógł to poczuć. Na samym skraju jego świadomości czaił się on. Jak długo był w stanie trzymać go w ryzach?

A jednak nie mógł zignorować swojego przeczucia. Coś poczuł. Coś go obudziło.

Zamknął więc na powrót oczy, oceniając, że będzie w stanie wytrzymać parę, może parędziesiąt sekund. Kogo powinien jednak wybrać? Odpowiedź zdawała się prosta, jednak nie mógł mieć pewności, że osoba, którą chce znaleźć w ogóle istnieje. Z drugiej strony, czy miał jakieś inne opcje? Doskonale znając pesymistyczną odpowiedź na to pytanie, zaryzykował. Biorąc głęboki oddech, rzucił się w pustkę, świadomy, że ma jedynie parę chwil, zanim wszystko się rozsypie. Mocniej niż zwykle, był w stanie go poczuć. Czający się na skraju jego świadomości chaos.

***

- Heaven, dobrze się czujesz? – Sky przygryzł wargę, obserwując chłopaka z niepokojem.

Nie zdziwiłby się, gdyby Heaven miał już dość. Od rana był zmuszony siedzieć w jednym miejscu z zamkniętymi oczami i koncentrować się. Ojciec stwierdził, że chłopak musi sam dojść do tego w jaki sposób przekazać Barierę komuś innemu, bo nikt inny nie ma pojęcia jak to działa. Heaven stwierdził, że on sam też nie ma pojęcia, ale, jakby nie patrzeć, tylko on miał jakiekolwiek szanse dojścia do odpowiedzi. Od kilku godzin więc siedział na ziemi, na placu treningowym, z całej siły usiłując zrozumieć mechanizm działania tej całej techniki, ignorując zdziwione, podejrzliwe i czasem rozbawione spojrzenia reszty Strażników. Sky starał mu się w tym ignorowaniu pomagać, gromiąc każdego gapia wzrokiem. Zdecydowanie nie pomagał mu w tym zadaniu fakt, że do jego urodzin został jeden dzień, i, co za tym idzie, że wszyscy posyłali w jego stronę ukradkowe spojrzenia, czekając pewnie aż zmieni zdanie. Chyba nikt nie wierzył, że naprawdę pozostanie przy swojej decyzji i nie zrobi nic w kierunku zapewnienia sobie miejsca w kolejce do tronu. Czego większość ludzi jednak nie zauważała to to, że ich brak wiary tylko bardziej go motywował.

- Heaven? – powtórzył, kiedy chłopak nie odpowiedział. Sky wiedział, że nie powinien mu przerywać, ale coś w jego zachowaniu go zaniepokoiło. Heaven wciąż siedział na ziemi, nie poruszając się, jednak od kilku sekund jego oczy były otwarte. Fakt, że nie odpowiedział jeszcze na jego pytanie, zadane parę chwil temu, z pewnością nie uspokoił białowłosego. Nie czekając więc już dłużej na odpowiedź, Sky przykucnął na ziemi naprzeciwko niego, żeby pochwycić jego wzrok i upewnić się, że wszystko w porządku. – Heaven? – powtórzył jeszcze raz.

Heaven tylko zamrugał. Jego wzrok utkwiony był gdzieś w okolicy własnych kolan. Zamrugał jeszcze raz. A potem... położył dłonie na ziemi. Czy raczej na ubitym, brudnym pyle placu treningowego, który pewnie już dawno przesiąkł krwią i potem wielu pokoleń Strażników. Położył na nim dłonie, po czym nabrał ziemi w garście i przesypał ją przez palce, wpatrując się w brudny pył z wysoce podejrzanym zafascynowaniem.

- Um... ...Heaven? – Sky powtórzył po raz ostatni, zastanawiając się czy od tych paru godzin ciszy i skupienia chłopakowi nie zaczęło odbijać.

Heaven dalej go ignorował. Porzucił już swoją nowo odkrytą fascynację zabawą z ziemią, wziął głęboki oddech, po czym rozejrzał się wokół, prześlizgując się wzrokiem po Sky'u, zupełnie jakby go nie zauważył.

- Piekło... - odezwał się w końcu, szeptem. Znów spojrzał na swoje dłonie. I dopiero wtedy, uniósł wzrok na Sky'a.

Dzień toczył się zwyczajnie do tego momentu. A wtedy Heaven podniósł wzrok i nagle cały świat jakby stracił swoją realność. W oczach chłopaka nie zmieniło się absolutnie nic. Wciąż były tego pięknego, błękitnego koloru, wciąż obramowane wachlarzem jasnych rzęs. Ponieważ jednak oczy od zawsze były zwierciadłami duszy, Sky był w stanie to zauważyć. Mimo, iż wyglądała zupełnie jak Heaven, osoba, która właśnie spojrzała mu w oczy nim nie była.

Sky zamarł. Obcy, patrzący na niego oczami jego przyjaciela, również.

- Heaven, wszystko w porządku? – powtórzył chłopak, szeptem, kiedy żadne inne słowa nie przyszły mu do głowy.

Błękitne oczy patrzyły na niego z przenikliwością, z którą Heaven nigdy na nikogo nie patrzył. Wpatrywały się w niego uparcie, jakby ich obecny właściciel próbował rozwikłać jakąś zagadkę.

- Kim jesteś? – spytał w końcu chłopak, a Sky'owi zupełnie odebrało mowę, kiedy potwierdziły się jego obawy.

- Kim ty jesteś? – odwrócił natychmiast pytanie, wpatrując się w chłopaka szeroko otwartymi oczami. – I co się stało z Heavenem? – wykrztusił, czując jak budzi się w nim panika. – Co mu zrobi-

Obcy uniósł dłoń, uciszając chłopaka.

- Nic mu nie będzie. Za chwilę wróci do siebie – powiedział z wyczuwalnym w tonie głosu pośpiechem.

- Czego chcesz? – wykrztusił Sky, nie ufając intruzowi ani odrobinę.

- Chwili ciszy – odpowiedział krótko nieznajomy, po czym zamknął oczy. – Heaven Christian – wymamrotał pod nosem. – Urodzony w Londynie, 1997 roku... - mówił dalej szeptem, najprawdopodobniej do siebie. Sky słuchał przez chwilę informacji na temat Heavena, większości których sam nie znał, po czym nie wytrzymał i złapał chłopaka za ramiona, potrząsając nim. Nic z tego mu się nie podobało.

- Przestań! – warknął, na tyle jednak cicho, żeby nie zwrócić uwagi trenujących na placu Strażników. – Mów, co się dzieje! – syknął.

Heaven, czy raczej osoba zajmująca w tej chwili jego ciało, spojrzała na niego w lekkim szoku. Nieznajomy ostrożnie dotknął dłoni Sky'a, które ten położył na jego ramionach, i przesunął delikatnie opuszkami palców po jego skórze. Sky, zupełnie zmieszany, nie przerwał mu. Po chwili obcy sam opamiętał się i skupił znów na nim swój wzrok.

- Zmarł dziewiętnaście lat i trzysta dwadzieścia jeden dni po swoim narodzeniu – dokończył swoją litanię informacji na temat Heavena. – Za krótko – powiedział i przełknął ślinę. W jego oczach pojawił się lęk. – Powiedz, czy wiesz może czy... - urwał.

- Czy wiem co? – ponaglił go Sky.

Nieznajomy nie odpowiedział. Jego wzrok był utkwiony w czymś, co wydawało się znajdować ponad ramieniem białowłosego. Przez jego twarz przemknął cień emocji, których Sky nie mógł zidentyfikować. Był to ból? Lęk? Lub... poczucie winy?

– Przepraszam... - powiedział intruz.

- Przepraszasz... za co? – nie zrozumiał Sky.

- Za kłopot. – W oczach chłopaka dało się dostrzec szczerą skruchę. – I... nie mam już czasu, ale... - Błękitne tęczówki zaszły łzami. – Nie zabijajcie chłopaka. I tak jest już za późno – powiedział obcy, sekundę później zamykając oczy i tracąc przytomność. Sky złapał bezwładne ciało Heavena w ostatniej chwili.

A potem w powietrzu rozległ się alarm.

***

Kiedy powietrze rozdarł wrzask alarmu, Lucyfer przechadzał się właśnie powolnym krokiem po placu treningowym. Myślami był jednak zupełnie gdzie indziej.

Skłamałby, gdyby powiedział, że lubił ją wspominać. Jeszcze większym kłamstwem byłoby jednak stwierdzenie, że jest w stanie powstrzymać się przed wracaniem do niej myślami. Zwykle, kiedy to robił, starał się pamiętać jedynie te dobre chwile. Ich pierwszy pocałunek. Ale nie to, co stało się potem. Miłość w jej pięknych oczach. Ale nie ból w jego. Ich wspólne życie w Piekle, razem z ich przyjacielem. Ale nie moment jego śmierci. Wreszcie wszystkie ich szczere, głębokie rozmowy. Tylko nie tą ostatnią. Ta ostatnia była jednak tą, której nie był w stanie wyrzucić ze swojej pamięci. Ze swoich myśli. Ani ze swoich snów. Nie byłby nigdy w stanie zapomnieć bólu, który poczuł, kiedy uświadomił sobie, że nie ma prawa zabronić jej podjąć tamtej decyzji.

Po upadku do Piekła i śmierci jego przyjaciela, Adama, Ewa była wszystkim, co mu pozostało. Długi czas żyli razem, mniej lub bardziej szczęśliwi, od czasu do czasu zastanawiając się jakby to było, gdyby zdecydowali się na dziecko. Po stu tysiącach lat jednak, uśmiech jego ukochanej zaczął blaknąć. Jej czoło coraz częściej marszczyło się w zmartwieniu, którego źródła nie znał. Nie znał – do momentu, w którym wyznała mu co męczy ją od dłuższego czasu. Spodziewał się każdej odpowiedzi. Latami wymyślał wszelkie możliwe scenariusze, zastanawiając się jak mógłby jej pomóc w każdym z tych przypadków. Był przygotowany na wszystko – wszystko, poza prawdą.

Ewy nie martwiło nic, na co można by znaleźć lekarstwo, rozwiązanie. Nic w czym można by komuś pomóc. Pewnej nocy po prostu wyznała mu, że męczy ją... życie. Nie którykolwiek z jego aspektów, a życie samo w sobie. Wiele lat w Niebie i na Ziemi. Sto tysięcy lat pod nią. Wreszcie dotarła do tego momentu kiedy zaczęła tęsknić za nicością. Marzyć o końcu. Wierzyła, że nieśmiertelność była przekleństwem. Że nieskończony czas, nieważne czym wypełniony – nawet miłością – kiedyś musiał stać się piekłem. Dla niej stał się nim najwyraźniej wcześniej niż dla niego.

Nie mógł jej stracić. Była wszystkim, co miał. Kochał ludzkość, kochał świat. To jednak ona, i tylko ona, potrafiła sprawić, żeby jego nieskończony czas nigdy nie stawał się piekłem. Najwidoczniej jednak on nie mógł jej przed tym ochronić. Kiedy sobie to uświadomił, nie mógł jej powstrzymać. Jeśli jej wolą było odejść, musiał jej na to pozwolić, nawet jeśli miałoby go to całkowicie złamać. Pocieszał się myślą, że jeśli nie zniesienie bólu po jej stracie, zawsze będzie mógł dołączyć do niej w nicości. Ucieczka od bólu zawsze istniała.

Więc patrzył jak odchodzi. Stojąc pod murem otaczającym miasto, które razem z takim trudem zbudowali, patrzył jak jej sylwetka znika w mroku otchłani, od której od lat starali się uciec, wznosząc tętniące życiem miasto, w którym każdy buntownik i wyrzutek mógł poczuć się jak w domu. Patrzył jak odchodzi, wiedząc, że nie ma prawa jej powstrzymać. Patrzył jak odchodzi, świadomy, że kiedy tylko daleki błysk jej ostrza zniknie w ciemności, nie będzie w stanie walczyć już dłużej z bólem. Patrzył jak odchodzi, wiedząc, że nigdy nie wróci, tak jak nie wrócił Adam, który kiedyś zamknął oczy w jego ramionach, po tym jak użył swojej Bariery, żeby uratować mu życie. Patrzył jak odchodzi, zastanawiając się rozpaczliwie czego nie mógł jej dać, żeby podtrzymać jej wolę życia. Patrzył jak odchodzi, w nieznane, na poszukiwanie krańca świata, nie godząc się na śmierć z rąk potworów, chcąc jedynie zniknąć na zawsze.

A kiedy odeszła, upadł na kolana, zanosząc się szlochem, nie będąc w stanie utrzymać swojego bólu w środku, zupełnie jak wtedy, gdy wylądował po raz pierwszy w Piekle, a niebo zamknęło się nad jego głową, pozostawiając go na zawsze w nieskończonej ciemności. Teraz wypełniał go identyczny mrok. To uczucie, które towarzyszy utracie miłości. Tyle, że tym razem nie pozostał mu jej już ani kawałek. W rozpaczliwej próbie, którą ponawiał każdego roku w dzień rocznicy swojego upadku, wzniósł głowę w stronę ciemnego sklepienia i wyszeptał te same słowa, błagając po raz stutysięczny o to samo.

Tak samo jak zawsze jednak, odpowiedziała mu cisza.

...

A jednak był tutaj, sto tysięcy lat później, mniej lub bardziej szczęśliwy, przechadzając się po placu treningowym swojej Straży, kątem oka obserwując swojego syna i jego przyjaciela, sumiennie odpracowujących swoje ćwiczenia. Życie potrafiło płatać figle.

Sto tysięcy lat. Tyle wytrzymał po odejściu Ewy, zupełnie sam ze swoim bólem i przeklętymi myślami. Oczywiście, miał swoich poddanych, swoich przyjaciół, swoich towarzyszy broni. Po dzień dzisiejszy nie wiedział jednak jakim cudem przetrwał. Jak to możliwe, że nie poszedł w ślady swojej ukochanej, kończąc swój bolesny żywot. Zupełnie jakby coś trzymało go przy życiu. Przeznaczenie? Nie wierzył w nie. Troska o swoich ludzi? Być może. Czasem jednak miał wrażenie, że przeżył tylko po to, żeby spotkać swoje dzieci. Żeby jeszcze raz doświadczyć w życiu miłości. Zupełnie innego rodzaju, jednak miłości. Z tym, że nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek zdecyduje się na potomstwo. Za bardzo bał się, że spotka ich coś złego. Że będą musiały cierpieć. Lub że kiedyś odejdą, tak jak Ewa. Tak jak Adam. I tak jak on, choć nie umarł. Jak wszyscy, których kochał.

I może jego obawy były słuszne. Eevi zniknęła, choć wiedział, że nie umarła, a Sky tak troszczył się o Evena, że kto wie, jak mógł skończyć. Miłość potrafiła namieszać czasem ludziom w głowach. Jedno Lucyfer wiedział na pewno – jeśli któremuś z jego dzieci coś by się stało, skończyłby to wszystko. I z pewnością nie martwiłby się sposobem swojej śmierci jak jego ukochana. Po prostu dałby się rozszarpać Demonom na strzępy. Jeśli ból, którego by przy tym zaznał, potrafiłby zagłuszyć ten emocjonalny chociaż na parę sekund, a potem zakończyć wszystko ostatecznie, z pewnością by się mu poddał.

Na razie jednak, żyło mu się dobrze i nie tęsknił do śmierci. Może i świat się kończył, większość osób, które kiedyś kochał były martwe, a jego ulubiony zespół rozpadł się w zeszłym tygodniu. Dopóki jednak jego dzieci oddychały, mógł żyć, a nawet się uśmiechać.

Nawet mimo ogłuszającego rytmu alarmu, który właśnie postawił wszystkie oddziały Straży na nogi. Bez nawet jednego westchnienia, bez okazania jakichkolwiek śladów zmęczenia powtarzającym się schematem walki, umacniania murów, walki, treningów i oczekiwania na kolejny atak, Lucyfer wyciągnął ze swojego pasa na broń jeden ze swoich ulubionych noży, po czym zamarł w gotowości.

- Przygotować się! – wykrzyknął rozkaz pewnym i rzeczowym tonem. – Atakują Siedzibę!

Pierwszy Demon przedarł się przez mur otaczający plac treningowy, a Lucyfer rzucił się bez wahania w jego stronę. Nigdy się nie wahał. W końcu jedyne, co miał, to walka o przetrwanie. Nie swoje, naturalnie, a swoich dzieci i swoich ludzi.

-Heaven! Trzymaj się blisko mnie! – usłyszał gdzieś głos swojego dziecka. Tesame słowa wypowiadał do niego Adam przed każdą walką. „Trzymaj się bliskomnie. Obronię cię." I pewnego dnia umarł. Przebity kłem Demona, gdy jegocudowna Bariera znajdowała się nie tam, gdzie powinna. Wizja ginącego kiedyś wten sposób Evena była straszna. Lucyferowi dawała jednak nadzieję. Jeślichłopak pokocha kiedyś Sky'a tak jak on, Ewa i Adam nawzajem się kochali, jegosyn był bezpieczny. Posiadając Barierę Evena był bardziej bezpieczny niż kiedykolwiek mógłby być bez niej. Lucyfer wiedział, że to niesprawiedliwe, ale nic nie mógł poradzić na to, że cieszyła go myśl, że szansa na śmierć Sky'a w przyszłości zmniejszyła się w momencie, kiedy zaczął się jego trening z jego błękitnookim przyjacielem. Jeśli Even miał kiedyś oddać życie za jego syna, z własnej woli, z miłości do niego, Lucyfer, mimo świadomości ile bólu przyniosłoby to Sky'owi, z pewnością nie zniechęcałby chłopaka do tego poświęcenia.

Tak, miłość potrafiła czasem być niszczycielska.

***

Zmęczony po swoim wyczynie chłopak, który właśnie wrócił do swojego ciała, do swojego pustego, białego pokoju, z pewnością by się z tym stwierdzeniem zgodził.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro