Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

LXXV - Epilog

5 lat później

Pięć lat. Ukończenie najtrudniejszego zadania jakiego się w życiu podjął zajęło mu pięć lat. Gdyby zdawał sobie wtedy sprawę, jak niemożliwie skomplikowane to będzie i ile zajmie mu to czasu, może poleciłby kogoś innego. W końcu jednak ten dzień nadszedł, mógł wreszcie odpocząć i zacząć być z siebie dumnym, zamiast obgryzać paznokcie ze stresu nocami, kiedy zastanawiał się czy jedna z linijek kodu, nad którym pracował nie unicestwi przypadkiem świata lub nie sprawi, że, na przykład, ludziom zaczną rosnąć włosy na łokciach. Wszystko było możliwe, jeśli coś spieprzył. Teraz w końcu nadeszła ta wielka chwila, kiedy dowie się czy jest największym geniuszem w historii czy wszystko po prostu wyleci w powietrze.

Ręka drżała mu nad przyciskiem „enter". Od dobrej minuty próbował zmusić się, żeby go wcisnąć, ale jego ciało nie chciało spełnić polecenia mózgu.

- Może ty go za mnie uruchomisz? – spytał, nieprzejęty faktem, że jego głos drżał. Kto potrafiłby zachować spokój w takiej sytuacji?

Poczuł ciepłą dłoń na ramieniu i przez jego ciało przeszła delikatna fala rozluźnienia. Kuba nie znał osoby, która stwierdziłaby, że nie lubi dotyku Stwórcy. No, może Cassiel by tak stwierdził, gdyby kiedykolwiek dał się mu dotknąć. On akurat miał nieprześcigniony talent do nielubienia rzeczy, które cieszyły wszystkich innych.

- To niemal w stu procentach twoje dzieło. Niewiele ci pomogłem – odezwał się skromnie Stwórca, z dłonią wciąż na ramieniu Kuby, który siedział po turecku na poduszce z laptopem na kolanach. Pokój, w którym zajmował się programowaniem podrasowanego magią Stwórcy superkomputera mającego za zadanie pomieścić wszystkie informacje na temat świata i w efekcie zastąpić Boga, został urządzony wedle gustu Kuby. Tragicznego gustu, jak stwierdził Cass, kiedy po raz pierwszy odwiedził go w jego pracowni.

Pokój był niewielki, bo Kuba nie potrzebował dużo przestrzeni, z niewysokim sufitem ozdobionym fluorescencyjnymi naklejkami w kształcie gwiazd i galaktyk, ścianami obklejonymi plakatami japońskich i koreańskich gwiazd pop-u i miękką podłogą niemal niewidoczną pod kilkudziesięcioma poduszkami do siedzenia, które chłopak wolał od biurka i obrotowego krzesła. Sam komputer, który oczywiście nie zmieściłby się w niewielkim pokoiku, znajdował się w pomieszczeniu obok, zajmując więcej miejsca niż cały pałac królewski w Piekle i był połączony z laptopem Kuby zwykłym kablem wychodzącym ze ściany.

– To jeden z największych momentów w historii świata i czułbym się źle, gdybym ci go odebrał, Kuba – powiedział Stwórca, który po latach przekonywania niedawno przestał w końcu nazywać go Jakubem.

- Ja bym tam nic do ciebie nie miał, jakbyś wziął na siebie tą prawdopodobną katastrofę. – Kuba poruszył się na swojej poduszce nerwowo.

Stwórca ukucnął przy nim na ziemi, łagodnie kładąc mu obie dłonie na ramionach, prawie go obejmując. Na Kubę znów spłynęła ta przyjemna fala spokoju. Nigdy nie miał ojca, ani zresztą matki, ale przy nim czasem czuł się, jak przy rodzicu, chociaż właściwie nie wiedział jakie to powinno być uczucie. Wiedział tylko, że mniej więcej tak je sobie zawsze wyobrażał.

- Wiem, że zrobiłeś wszystko, jak należy – powiedział Stwórca. – Absolutnie w ciebie wierzę. A jeśli coś jednak poszłoby nie tak, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby świat się nie posypał. Dobrze?

Kuba pokiwał głową, czując się trochę lepiej.

- A jak ci się nie uda, to w sumie i tak się nie dowiemy, bo będziemy martwi, więc luz.

Kuba ze Stwórcą odwrócili się, niemal podskakując, bo chyba obaj zapomnieli o obecności trzeciego świadka Wielkiego Transferu Danych, jak brzmiała oficjalna nazwa operacji.

Lucyfer wyglądał na całkowicie rozluźnionego. Właściwie odkąd odzyskał swojego chłopaka z Nieba nigdy nie wyglądał na szczególnie przejętego czymkolwiek. Może poza swoimi dziećmi, które potrafiły nieraz wpakować się w tarapaty.

- Możemy zrobić to wszyscy razem. Na trzy. – Wyszczerzył się, podchodząc do dwójki przycupniętej przed laptopem i usadawiając się na puchatej poduszce obok nich.

Stwórca spojrzał na niego z ukosa, ale nie było to wrogie ani nieprzychylne spojrzenie. Spojrzał jakby tylko po to, żeby spojrzeć – bo chciał – i żeby odgarnąć mu przelotnym gestem kosmyk czarnych włosów za ucho. Kuba czasem czuł się przy nich jak przy parze zakochanych nastolatków. Nawet on i Cassiel się tak nie zachowywali, chociaż byli właśnie zakochaną parą nastolatków. Zakochaną parą dwudziestoparolatków – poprawił się w myślach, przypominając sobie, że niedawno skończył przecież dwadzieścia jeden. Niestety wciąż wyglądał, jakby miał szesnaście. Jeszcze – pomyślał, uśmiechając się ukradkiem pod nosem. Jeśli wszystko zadziała tak, jak powinno...

Ale jak mogło? Jak wszystko mogło zadziałać dobrze? – dopadły go negatywne myśli, z którymi borykał się przez ostatnie parę lat. Właściwie bawił się w Boga, chociaż był prawdopodobnie ostatnią osobą, która powinna. A przynajmniej ostatnim rodzajem osoby, która powinna. Choć tamta sprawa nigdy nie wyszła na jaw, ani Kuba ani Cass nie mogli nigdy zapomnieć, co zrobili. Co Kuba zrobił, własnymi rękami. Według każdej możliwej definicji, był mordercą. Zabił kogoś, z premedytacją. Raphael był okropną osobą i być może nawet zasługiwał na śmierć, ale wymierzanie sprawiedliwości nie leżało i nigdy nie powinno leżeć w rękach ludzi. Tylko prawo, jako bezosobowy system, mogło zdjąć odpowiedzialność za odebranie komuś życia z osoby wykonującej wyrok. Każdy inny akt zabójstwa, poza obroną własną, był morderstwem. A to nie była obrona własna.

Pojawiało się więc pytanie: Jak morderca może uratować świat?

Gdzieś daleko, zepchnięty poczuciem winy w niemal nieme zakamarki umysłu, w głowie Kuby odezwał się cichutki głos, zadając zgoła inne pytanie: Czy uratowanie świata wystarczy, żeby zmyć krew z jego rąk? Choć powiedziałby, że nie, w głębi ducha miał nadzieję, że tak. Że może za sto lat, kiedy uda mu się udoskonalić kod do tego stopnia, żeby świat nie tylko mógł istnieć bez obciążenia dla Stwórcy, ale również stać się lepszym miejscem, jego poczucie winy zmaleje.

Czuł się niegodny tego zadania, po części przekonany, że ktoś tak niedoskonały jak on nie może zrobić czegoś naprawdę dobrego, bo nigdy nie przyszło mu do głowy, że może tylko ktoś tak niedoskonały jak on może zrozumieć skazy tego świata i nakierować go na lepszą ścieżkę. Że może jego chęć odkupienia grzechu okaże się nieocenioną siłą pozwalającą mu wyjść poza granice, a światu wyłonić się z mroku. Nie potrafił myśleć w ten sposób, nie wierzył w siebie, więc jak miał...

Stwórca spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się do niego, tak jakby wszystko wiedział i rozumiał, chociaż to nie było możliwe. Mimo wszystko, jego spojrzenie uspokajało i Kuba przypomniał sobie jedną rzecz. Stwórca nie posyłał ludzi do Piekła za morderstwo. Próbował ich po prostu naprawić, przydzielając im najlepszych psychologów w Czyśćcu. Kuba nie miał zamiaru nigdy się przyznać do swojego przestępstwa i iść do więzienia lub Czyśćca, ale tknęła go teraz nieśmiała myśl, że może, może... nawet on zasługiwał na drugą szansę.

Wziął więc głęboki oddech i zacisnął powieki. Jego palec wskazujący opadł razem z przyciskiem.

***

Even dawno nie odwiedzał portierni, zbyt zajęty przygotowaniami. No, i czymś jeszcze. Poprawił owo coś przywiązane do niego chustą i wziął głęboki oddech. Był jednocześnie niesamowicie podekscytowany i przerażony na myśl, jak zareagują jego przyjaciele. Stanie jednak przed drzwiami portierni w nieskończoność nie miało sensu, więc w końcu zebrał się na odwagę i zapukał.

Usłyszał poruszenie, zamęt i krzyki.

- Niech ktoś w końcu otworzy te drzwi! – dobiegło go.

- Cassiel, ty siedzisz i nic nie robisz! – oburzył się ktoś, po czym Even usłyszał zbliżające się kroki i ktoś otworzył drzwi. Nie Cass, bo najwyraźniej nic nie robienie było zbyt zajmujące, tylko uśmiechnięty Collin.

- Even! – Jeszcze bardziej się rozpromienił. – Co ty tu robisz? Nie powinieneś... być... – nie dokończył, kiedy jego wzrok opadł z twarzy Evena niżej. Brązowe oczy chłopaka zrobiły się okrągłe jak księżyce. Podniósł znów wzrok na jego twarz z niemym pytaniem.

Even uśmiechnął się, lekko zestresowany.

- Zaraz wyjaśnię – powiedział, po czym wyminął zaszokowanego chłopaka i wszedł do środka.

W niewielkim pokoju wspólnym panował chaos, jak zawsze przed wszystkimi uroczystościami, na które trzeba było się wystroić i przygotować. Na podłodze leżały ubrania, na stoliku kawowym przybory do makijażu i rozsypany brokat. Vivianne z wałkami do lokowania we włosach i rękami błyszczącymi od brokatu przetrząsała szuflady w poszukiwaniu czegoś, Antti przyglądał się sobie w lustrze, wyglądając na zadowolonego, choć jego długie włosy wyglądały jakby właśnie wstał z łóżka. Fynn biegał spanikowany z pomieszczenia do pomieszczenia w samych spodniach, a Cassiel półleżał rozparty w fotelu, zupełnie ignorując otaczający go chaos, wpatrując się w telefon. Even wiedział, że to Kuba musiał nauczyć chłopaka posługiwać się smartfonem, ale i tak ciągle dziwił go widok Cass'a z jakimkolwiek elektronicznym gadżetem w rękach.

- Hej – odezwał się Even, a wtedy wszyscy porzucili swoje sprawy, żeby na niego spojrzeć.

Fynn uśmiechnął się aż pokazały się jego zęby.

- Even! Hej... – urwał. W całym domku zapadła cisza.

- Co to jest? – odezwał się w końcu Cassiel, wskazując palcem źródło zadziwienia wszystkich obecnych.

Even uśmiechnął się i obrócił tak, żeby wszyscy mogli lepiej się przyjrzeć.

- Chyba nie muszę odpowiadać – powiedział z rozbawieniem.

- Chyba jednak musisz. – Cassiel był chyba jedynym, któremu całkiem nie odebrało mowy.

- To – Even wskazał na przywiązane do swojej piersi zawiniątko teatralnym gestem – jest dziecko, Cassiel. Na pewno już jakieś w życiu widziałeś.

- Even... – odezwał się nieśmiało Collin zza jego pleców. – Cassiel chyba pyta dlaczego masz do siebie przywiązane dziecko...

Even przestąpił z nogi na nogę.

- Bo... łatwiej się je tak nosi – powiedział.

- A nosisz je, ponieważ? – podpowiedziała Vivianne.

- Ponieważ... – Evenowi zaschło w gardle. Czuł się jakby się spowiadał rodzicom z jakiegoś przewinienia, chociaż to byli jego przyjaciele, a on i Sky nie zrobili przecież nic złego – ...nie umie jeszcze chodzić?

- Even, pytamy czyje to dziecko! – Nie wytrzymał Fynn. – I czemu się nim zajmujesz w dzień swojego ślubu! Nie jesteś nawet ubrany jak trzeba i w ogóle co tu robisz i gdzie jest Sky??

Even westchnął. Sam nie wiedział właściwie czemu odpowiadał przyjaciołom tak wymijająco. Chyba po prostu trudno tak nagle wyskoczyć z taką nowiną. Ale potrzebował pomocy, więc nie miał wyjścia.

- Bez obaw – zaczął. – Ubrania do ślubu mam w plecaku, zaraz się przebiorę. Sky po mnie tu przyjedzie i zdążymy na spokojnie.

- To dobrze. – Uśmiechnęła się Vivianne. – Ale o co chodzi z tym dzieckiem??

- O nic nie chodzi, tak właściwie... – Even pogłaskał maleństwo po jasnej główce. – To po prostu dziecko.

- Tyle już wiemy! – oburzył się Fynn. – Ale... czemu??

Even przygryzł wargę.

- To trochę skomplikowane. Najprościej mówiąc – zawahał się – to moje dziecko.

Szok i niedowierzanie.

- Kolejne?! – wykrzyknął Fynn, otwierając szeroko oczy. – Victoria ma rodzeństwo?! Nie, zaraz, to niemożliwe... To dziecko nawet jeszcze nie chodzi! – Wycelował w nie palec oskarżycielsko.

Cassiel wpatrywał się w Evena z czymś, co chłopak odebrał jako mieszaninę zdziwienia i niesmaku.

- To nie jest moje moje dziecko, wiadomo. – Even pokręcił głową z niedowierzaniem, że jego przyjaciele nie załapali. – W sumie to jest Sky'a...

Cassiel uniósł brwi. Fynn niemal złapał się za serce.

- Zdradził cię?? – zapytał takim głosem, jakby był na skraju zawału.

Wszyscy spojrzeli na Evena z mieszaniną szoku i zmartwienia. Even nie wierzył, że o tym pomyśleli.

- Chyba bym za niego dzisiaj nie wychodził, gdyby to zrobił – wskazał na oczywistość. Potem zaczął tłumaczyć. – Słuchajcie. I nie przerywajcie mi już swoimi bezsensownymi teoriami. To też nie jest Sky'a Sky'a dziecko. Nie biologicznie. Adoptował je. To znaczy, razem je adoptowaliśmy. Tyle, że dopóki się nie pobierzemy, czyli już niedługo, legalnie to tylko jego dziecko. No i problem jest taki, że przez ten cały ślub nie ma kto się nim dzisiaj zająć – wyjaśnił. – To znaczy, mogę iść do ołtarza, czy do czego się tam idzie na weselu w Piekle, z maleństwem tak jak teraz, ale jeśliby się dało, gdyby ktoś z was się zgodził, może moglibyście się nim zająć te parę godzin? – spytał, wbijając niemal błagalne spojrzenie w Vivianne. Nie chciał, żeby to ktoś inny, na przykład Cassiel, zgłosił się do opieki nad jego maleństwem.

Odpowiedziała mu cisza. A potem...

- ADOPTOWALIŚCIE DZIECKO?! – wykrzyknęli niemal wszyscy jednocześnie. Even szybko zakrył uszy maleństwu, ale było za późno. Zaczęło płakać.

- O nie! – zmartwił się natychmiast Collin, podbiegając do Evena i pochylając się nad dzieckiem. – Nie chcieliśmy cię przestraszyć – powiedział do niego łagodnie. Even nagle zdecydował komu zaufa. Odwiązał sprawnie chustę i podał maleństwo Collinowi, który przyjął je z zachwytem i delikatnością, za którą Even był mu wdzięczny.

- Zajmiesz się nim?

Collin nie odpowiedział, tylko pokiwał głową gorliwie, nie odrywając wzroku od dziecka, oczarowany.

- Nie wierzę. – Fynn podszedł do swojego chłopaka z dzieciątkiem na rękach i dotknął policzka maleństwa, jakby chciał sprawdzić czy jest prawdziwe.

Vivianne nagle podbiegła do Evena i zamknęła go w duszącym uścisku.

- Tak się cieszę! – pisnęła.

Antti poklepał go po plecach.

Cass jako jedyny nie ruszył się ze swojego miejsca na fotelu, tylko rzucił mu spojrzenie pełne dezaprobaty.

- Nie zabijcie tego przypadkiem. To arystokrata. Mielibyście przejebane – powiedział tylko.

- Myślę, że damy sobie radę. – Even posłał mu uśmiech pozbawiony ironii. Był zbyt szczęśliwy, żeby się przejmować humorami Cass'a.

- Co w ogóle się stało z rodzicami? – spytał chłopak, nie odrywając wzroku od telefonu. – Kto się wam dał zaopiekować dzieckiem arystokratów?

Trafione pytanie. Even i Sky nie byli najbardziej szanowaną wśród arystokracji parą. Po historycznej próbie zamachu na ich życie podczas koronacji Sky zrzekł się jakichkolwiek praw do tronu czy spadku królewskiego i wyprowadził z pałacu, który należał teraz do jego siostry. Even, mimo że pełnił rolę króla był przysłowiową solą w oku arystokracji. Choć musieli się go słuchać, niektórzy bardziej uparci robili wszystko byle tylko utrudnić mu życie. Na szczęście, miał po swojej stronie królową, z którą naprawdę zżył się w ciągu tych pięciu lat wspólnego rządzenia i większość mieszkańców nie należących do wyższej warstwy społecznej.

Co do Sky'a, Eevi zaproponowała mu stanowisko głównodowodzącego Straży Królewskiej, ale odmówił. Choć pewnie świetnie nadawałby się na to stanowisko, nie chciał na razie słyszeć o pełnieniu jakichkolwiek wyższych funkcji. Even zgodził się z nim, że powinien odpocząć od takich spraw chociaż parę lat, aż może ludziom trochę przejdzie ich bezpodstawna wściekłość na niego. Zamiast tego, Sky pozostał zwykłym żołnierzem, wciąż walczącym z demonami. Wciąż najlepszym żołnierzem poza Lucyferem. A z Evenem w parze wręcz niepokonanym. Zamieszkali razem w jednej z miejskich kamienic blisko centrum, choć wszyscy uważali, że król powinien mieszkać w pałacu. Even nie przywiązywał jednak wagi do ich opinii. Trudno przejmować się kimś, kto próbował cię otruć.

- Arystokracja w życiu nie oddałaby nam jednego ze swoich – przyznał Even, wpatrując się z czułością w maleństwo w rękach Collina.

- Ale to jest arystokrata. Widać po włosach. Zresztą ludzie nie rodzą się w Piekle – przypomniał Cassiel.

- Bo to jest arystokrata. Tyle tylko, że nie uznali go za jednego ze swoich – powiedział Even, czując znów falę gniewu i smutku, przemieszaną z poczuciem, że mu się poszczęściło. – Rodzice nie chcieli swojego dziecka, więc oddali je nam – powiedział, zaciskając usta na wspomnienie obojętnych twarzy biologicznych rodziców maleństwa.

- Pierwszy raz słyszę o takim przypadku, żeby arystokraci oddali własne dziecko – powiedział Cassiel, marszcząc brwi z niezrozumieniem. – Nawet moi mnie nie oddali... – dodał, a Even musiał się z nim w duchu zgodzić. On by go oddał.

- Nasze maleństwo jest... wyjątkowe – powiedział Even, napinając się cały w odruchu obronnym. Jego przyjaciele oczywiście byli dobrymi ludźmi i kochał ich nad życie, jednak jeśli chodziło o jego dziecko, nikomu do końca nie ufał. – Jest inne. Coś takiego zdarza się niezwykle rzadko u ludzi, a chyba jeszcze rzadziej wśród aniołów... – Machnął ręką. – To dłuższy temat. Porozmawiamy, jak będziemy mieć więcej czasu. W każdym razie...

- Hej – odezwał się nowy głos.

- Już jesteś! – ucieszył się Even, obrzucając spojrzeniem Sky'a, który właśnie pojawił się w portierni. Jego narzeczony już się przebrał, mając większe sprawy na głowie niż głupia tradycja zabraniająca pokazywania się przyszłemu małżonkowi w ślubnym garniturze przed ceremonią.

- Jestem – przytaknął Sky, trochę zdyszany, z rozwianymi włosami. Od czasu nieudanej koronacji nie martwił się już nigdy swoją fryzurą, pozwalając niesfornym czarnym kosmykom wpadać mu do oczu i plątać się. Nawet w dzień swojego ślubu. Even uśmiechnął się na ten widok, zadowolony, że chłopak nie wyglądał jakoś szczególnie inaczej niż zwykle. Miał na sobie elegancki czarny garnitur, ale mankiety miał niedopięte, a krawat przekrzywiony. To był jego Sky, bardziej przejmujący się czy na pewno ma przy sobie wystarczającą ilość noży na wypadek ataku demonów niż dobrze odprasowaną koszulę.

Sky nie przywitał się z nim pocałunkiem, bo nie było takiej potrzeby, tylko podszedł od razu do dziecka, sprawdzić czy wszystko z nim w porządku i pogłaskać je po krótkich białych puklach. Na jego ustach pojawił się niekontrolowany uśmiech.

- Gratulacje. – Antti uderzył go w plecy w przesadnie męskim geście.

- Collin się zajmie maleństwem – poinformował Sky'a Even. Sky zgodził się kiwnięciem głowy. Chyba nikt nie miał co do tego obiekcji.

- Jak ma na imię? – spytał Collin kołyszący dziecko na rękach.

Even i Sky popatrzyli po sobie.

- Jeszcze nie wiemy – przyznał w końcu Even, trochę zawstydzony. Próbowali ze Sky'em wpaść na jakieś imię, ale nie mogli na nic się zdecydować. Bali się, że powtórzą błędy swoich rodziców. Nikt chyba nie trafił z imionami gorzej niż oni: Even dostał dziewczęce i do tego mocno religijne, za to imienia Sky'a prawie nikt nie potrafił wymówić. Chcieli, żeby imię ich dziecka było jednocześnie normalne, niezawstydzające, ale też wyjątkowe.

- Hm, może pomożemy wam coś wymyślić. – Fynn uśmiechnął się radośnie.

- Ja już mam milion pomysłów – podekscytowała się Vivianne.

- Może później – zaśmiał się Even.

- O, a to chłopiec czy dziewczynka? – spytał Collin. – Łatwiej będzie wymyślić imię.

Even otworzył usta, ale w tym momencie zabrzęczał telefon Cassiel'a. Wszyscy spojrzeli w jego stronę zaskoczeni, wciąż nieprzyzwyczajeni do obecności telefonów komórkowych w Piekle. Zgodnie z rozporządzeniem króla, system telefonii został wprowadzony po wielkich trudach dopiero parę miesięcy temu.

Cassiel sprawdził telefon. Uniósł brwi.

- Kuba pyta czy coś poczuliśmy.

Even dopiero teraz sobie przypomniał.

- Racja, dzisiaj mieli uruchomić ten cały program. – Przez całe zamieszanie ze ślubem i maleństwem zupełnie o tym zapomniał. – Ee, czyli się udało? Jej, przeżyliśmy. – Uniósł pięść w górę w niemrawym geście zwycięstwa. – Ta, wiem – powiedział, kiedy wszyscy spojrzeli na niego oceniająco. – Nikt nie jest zaskoczony, że program naszego geniusza zadziałał.

- Idiota nie spał od miesiąca. – Cassiel przewrócił oczami. Even zauważył, że chłopak walczy z uśmiechem. – W końcu się wyśpię.

- Nikt ci nie każe z nim spać – wtrącił Even. Wciąż. Wciąż nie wierzył, że ci dwaj są razem.

- Twój instynkt macierzyński jest nie do zabicia, co? – Cassiel spojrzał na niego z uniesionymi brwiami. – Śpię z nim i będę z nim spał. Tutaj i w moim domu. Śpię z nim i sypiam z nim i nic z tym nie zrobisz. Jak chcesz, możemy się przejść na piwo i pogadać o naszych sprawach łóżkowych. Jestem ciekawy jak to teraz z wami wygląda, skoro Sky jest królem z krwi, a ty ze stanowiska. Kto kogo i jak--

Even wpatrywał się w niego z rosnącym oburzeniem. Sky przejął się jeszcze bardziej, ale inną częścią wypowiedzi chłopaka.

- Nic ci do tego co i jak robimy w łóżku! – Zgromił Cass'a nienawistnym spojrzeniem. Even musiał stłumić śmiech. Sky faktycznie długo nie mógł się pogodzić z faktem, że technicznie rzecz biorąc według zasad, których sam jeszcze niedawno się trzymał, to Even miał wyższą od niego pozycję w społeczeństwie, więc teoretycznie ich role w łóżku powinny się odwrócić. Po pięciu latach wciąż odbierał zgodę Evena na bycie „na dole" jako niehonorową łaskę, a Evena wciąż to bawiło i czasem korzystał z przywileju swojego wysokiego stanowiska. Miał nawet wrażenie, że Sky cieszy się w duchu z tego, że przez tą skomplikowaną sytuację tak naprawdę nie muszą trzymać się żadnych zasad. Co znów bawiło Evena, bo on i tak miał tego typu zasady gdzieś i nigdy nie miał zamiaru się do nich stosować.

Cassiel znów odebrał esemesa.

- Kuba pisze, że ma nadzieję, że się nie spóźnią. – Zmarszczył brwi. – To znaczy, że się spóźnią czy nie? – Westchnął z frustracją. – O – odczytał kolejną wiadomość. – Podobno „Lucy" i Stwórca tak się cieszą, że musiał zostawić ich samych i teraz stoi pod drzwiami swojej pracowni i nie wie czy na nich czekać czy nie...

Sky się skrzywił. Even też nie chciałby sobie wyobrażać swojego taty w takiej sytuacji. Potem jego wzrok padł na zegar ścienny.

- Zaraz to my się spóźnimy – powiedział.

Rozpętał się chaos. Wszyscy nagle wrócili do swoich przygotowań, rozpraszając się po domku. Collin oddał maleństwo Sky'owi i też poszedł się przygotować.

Even szybko przebrał się w małej łazience i pozwolił Vivianne obrysować sobie oczy kredką. Pierwszy raz miał na sobie makijaż, ale po przejrzeniu się w lustrze pomyślał, że może nie ostatni.

Sky zawiesił na nim wzrok, kiedy wyszedł gotowy z łazienki. Even zobaczył błysk zadowolenia w jego oczach.

- I jak? – Wyszczerzył się Even, przekrzywiając zaczepnie głowę. Miał na sobie równie czarne ubrania jak Sky, ale zupełnie inny krój. Zamiast marynarki i krawatu ubrał przedłużaną tunikę i wisiorek z kamieniem szlachetnym, który Sky kupił sobie, a po części jemu, na ich pierwszej „randce" z przypadku. Buty na grubej podeszwie dodały mu nieco wzrostu, więc był teraz dokładnie równy swojemu przyszłemu mężowi. Na dłonie założył skórzane rękawiczki, które kojarzyły mu się z jego pierwszym pocałunkiem ze Sky'em. Kuba pewnie stwierdziłby, że w tych ciuchach i z czarną kredką na oczach wygląda jak skrzyżowanie satanisty z hipisem, ale Even nic nie mógł zrobić ze swoim gotycko-metalowo-słowiańskim stylem, a poza tym Sky'owi najwyraźniej się podobało.

Ten, zamiast odpowiedzieć na jego pytanie, pochylił się do pocałunku. Even powstrzymał go centymetr przed tym, jak ich usta miały się zetknąć.

- Już się zobaczyliśmy w naszych seksownych ciuchach – powiedział. – Może chociaż z tym poczekajmy do faktycznej ceremonii, co? – Uśmiechnął się przekornie.

Sky zmrużył oczy, ale posłusznie się odsunął.

W tym momencie do portierni weszła kolejna osoba.

- Zrobiłem to – powiedział Kuba, wodząc niewidzącym wzrokiem szeroko otwartych oczu po wszystkich, aż zatrzymał się na Cassiel'u. – Cass, zrobiłem to.

Cassiel, zamiast podbiec do swojego wspaniałego chłopaka-bohatera, który właśnie zapewnił światu dalsze trwanie, skrzyżował ręce na piersi i uniósł brwi.

- A czemu miałbyś nie zrobić?

Kuba sam do niego podbiegł i wtulił się w niego mocno. Dopiero wtedy Cass, z wahaniem i lekko zaczerwienionymi uszami, objął niższego chłopaka, opierając brodę na jego głowie. Wtedy jednak zmarszczył brwi i złapał Kubę za ramiona odsuwając go od siebie odrobinę. Zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem. Even nie miał pojęcia o co mu chodziło.

Cassiel mierzył długo Kubę badawczym spojrzeniem.

- Coś zrobiłeś. Co zrobiłeś? – spytał, mrużąc oczy z podejrzliwością. – Urosłeś – powiedział. I wtedy Even to zauważył. Rzeczywiście. Kuba wydawał się nieznacznie wyższy. A kiedy przyjrzał się jego twarzy, ta wyglądała nieco inaczej. Wciąż był to Kuba i gdyby nie reakcja Cass'a Even pewnie nie zauważyłby żadnej różnicy, ale faktycznie coś było w nim innego.

Kuba skrzyżował ramiona na piersi i wydął lekko policzki, odwracając spojrzenie od Cassiel'a.

- Pomyślałem, że nie zaszkodzi, jeśli dodam jedną nikomu nie szkodzącą linijkę kodu do programu, ale gdybym wiedział jak to wyjdzie to bym sobie darował – powiedział. Even od razu zrozumiał i parsknął śmiechem, natomiast Cass potrzebował dłuższej chwili.

- Postarzyłeś się kodem? – zrozumiał w końcu.

Kuba zacisnął usta, patrząc na niego z widocznym zawstydzeniem.

- No bo ty wyglądasz na dwadzieścia lat, a ja jak dzieciak, więc pomyślałem... – Westchnął z rezygnacją.

Cass nie wytrzymał. Wybuchnął śmiechem na całą portiernię, zginając się aż w pół.

- Tak wyglądałbyś jakbyś dożył do dwudziestki?? – wykrztusił, niemal dławiąc się śmiechem.

Kuba wyglądał jakby chciał go uderzyć. Albo może zamordować.

- Urosłeś trochę – wtrącił się jak zawsze optymistyczny Collin.

- Prawda – przytaknął Cassiel, wciąż duszący się śmiechem. – Teraz sięgasz mi do brody.

- Wyglądasz z twarzy już tak na szesnaście lat – dodał znów Collin.

Teraz już wszyscy zaczęli się śmiać, bo to było po prostu okrutne.

- Przepraszam, Kuba. – Fynn naprawdę chyba czuł się źle, ale nie mógł przestać chichotać. – Ja bym powiedział, że może nawet siedemnaście.

Kuba westchnął głęboko.

- A mogłem wysadzić świat w powietrze.

***

Ponieważ pojęcie religii w Piekle nie miało sensu, ślubów nie przeprowadzali kapłani. Robili to medycy.

Kiedy Even po raz pierwszy usłyszał jak wygląda tradycyjna ceremonia, uznał że to bardzo poetyckie. Medyk – anioł ze zdolnością uzdrawiania, których nie rodziło się wiele – łączył dusze małżonków jedną nicią zaczerpniętą z ich płomieni dusz. Było to oczywiście symboliczne, więź po ceremonii musiała zostać przerwana, ponieważ w przeciwnym razie para nie byłaby w stanie oddalić się od siebie na więcej niż kilka kroków. Mimo wszystko był to bardzo piękny zwyczaj... w którym Even postanowił nie wziąć udziału.

Wziął teraz głęboki oddech, stojąc naprzeciwko Sky'a i patrząc w jego ciemne jak nocne niebo oczy, w których odbijała się radość i czułość, jaką sam czuł. Radość, zadowolenie, zaspokojenie i wdzięczność. Wdzięczność wobec ludzi, którzy zgromadzili się na dzisiejszej uroczystości.

Nie było ich wielu, nie tylu ilu można by się spodziewać na ślubie samego króla i syna Lucyfera. Oboje ze Sky'em źle kojarzyli ogromne uroczystości, na które zjeżdżały się tłumy, więc zaprosili tylko osoby, które naprawdę chcieli zobaczyć w ten szczególny dzień.

Even przesunął po zgromadzonych wzrokiem. Zobaczył swoich przyjaciół z portierni – Vivianne i Anttiego trzymających się za ręce, Fynna i Collina stojących jak zawsze blisko siebie, teraz przytulających jego maleństwo z czułością, Kubę w t-shircie z napisem „śmieszny napis na koszulce", który nie zdążył się przebrać w nic eleganckiego, bo miał wcześniej tego dnia ważniejsze sprawy na głowie niż strojenie się na wesele i Cassiel'a, którego, chcąc nie chcąc, Even musiał powoli zacząć wliczać w tę grupkę, bo chłopak spędzał teraz w chatce więcej czasu od niego. Byli tam też oczywiście jego przyjaciele z zespołu, który wciąż jakimś cudem nie zyskał sławy, nawet mając w składzie samego króla, Hope z Victorią, które zeszły do Piekła na tą specjalną okazję, Stwórca trzymający się trochę z boku, ale nie sprawiający wrażenia, jakby mu to przeszkadzało, Eevi ze swoją dziewczyną i jeszcze parę osób, które razem ze Sky'em uważali za przyjaciół. Całkiem na uboczu stał ktoś jeszcze, przyglądając się dwójce stojącej na podwyższeniu razem z Lucyferem, który miał udzielić im ślubu, nieodgadnionym spojrzeniem. To Sky go zaprosił. Nikt właściwie nie spodziewał się, że chłopak się pojawi, ale ten jednak postanowił wszystkich zaskoczyć.

Muriel nie był ani przyjacielem ani wrogiem w oczach Evena. Po wszystkim co musiał przejść i po tym co kazał przejść światu nie można było go ani ukarać, ani do końca mu wybaczyć. Nie był właściwie niczemu winny, bo w sytuacji, w której został postawiony nie mógł zachować się inaczej, ale jednocześnie wyrządził sporo zła. To między innymi przez niego zginął Cael i inni ludzie w klatkach. Teraz chłopak był najbardziej neutralną, odsuniętą od ich świata osobą, jaką Even znał. Po tym jak Stwórca zdjął z niego brzemię, które było źródłem jego szaleństwa, Muriel nie pozostał w Niebie, ani nie zszedł do Piekła. Zniknął bez słowa i mogli tylko domyślać się, że przebywa gdzieś na Ziemi. W ciągu tych pięciu minionych lat widziano go parę razy – czasem chciał porozmawiać o czymś ze Stwórcą. Even raz niechcący usłyszał fragment ich rozmowy. Muriel powiedział, że nikogo nie przeprosi i nie będzie błagał o wybaczenie, bo nie czuje się niczemu winny, a Stwórca odpowiedział mu, że jedyną osobą, która powinna przepraszać jest on sam.

Even oderwał wzrok od gości, bo nadszedł czas.

- Wyciągnijcie ręce – powiedział Lucyfer, stojący pomiędzy nim i Sky'em. Chłopcy spełnili polecenie.

Teraz prowadzący ceremonię medyk powinien delikatnie naciąć ich skórę na nadgarstkach, żeby móc zaczerpnąć nici płomieni dusz i połączyć je ze sobą. Lucyfer nie był jednak medykiem, a Even już dawno zdecydował, że nie chce brać udziału w tej części ceremonii. Nie dlatego, że nie kochał Sky'a dostatecznie mocno i nie chciał, żeby ich dusze zostały symbolicznie złączone. Po prostu nigdy szczególnie nie czuł się ze swoją duszą związany.

W końcu należała już kiedyś do kogoś innego, a Even nie identyfikował się w żaden sposób z Ewą. Dusza była dla niego czymś, co umożliwiało mu używanie bariery i przysporzyło sporo kłopotów, była narzędziem. Obył by się bez niej. Nie kochał Sky'a swoją duszą. Gdyby tak to działało, zakochałby się w ojcu chłopaka, jak poprzednia właścicielka płomienia. Tak samo, nie zakochał się w potężnym anielskim płomieniu duszy Sky'a, ale w nim – jego umyśle i, nie oszukujmy się, ciele. Jeśli więc coś mieli ze sobą symbolicznie złączyć na znak swojej wzajemnej miłości, wolał, żeby było to coś mu bliższego, bardziej przyziemnego.

Lucyfer naciął ceremonialnym sztyletem wnętrza ich dłoni i pokazała się krew. Chłopcy złączyli ręce. Even uniósł ich splecione dłonie i złożył na nich pocałunek. Tego nie było w planach, ale Sky uśmiechnął się na ten gest. Patrząc mu głęboko w oczy, wypowiedział pierwsze słowa starożytnej przysięgi, a Even się przyłączył:

Co złączone światłem, ciemność nie rozdzieli

Co złączone krwią, nie rozłączy czas

Na wieczność, zostanę z tobą

Złe słowo nie próżni nas

A jeśli świata nie czeka wieczność

Jeśli rozdzieli nas okrutna konieczność

Nie pójdę przed tobą

Na dowód mojej miłości

Tą samą drogą

Odejdę z tobą

Mrocznie i ponuro – pomyślał Even, ale przysięga powstała w czasach, kiedy niczego nie można było być pewnym. Nigdy niczego nie można być pewnym – uprzytomnił sobie, wiedząc, że nawet w zaświatach wieczne życie nie było gwarantowane. Czekała ich walka o to życie. Ich wszystkich. Demony wciąż istniały, wciąż czaiły się w mroku, rosnąc w siłę. Mała Victoria była nadzieją, ale nadzieja nie mogła za nich wygrać wojny z powoli nadciągającą śmiercią. Jeśli ten świat rzeczywiście miał doczekać wieczności, przyjdzie taki czas, że będą musieli walczyć, stawiając na szali wszystko co mają.

Na szczęście – pomyślał Even – ten czas jeszcze nie nadszedł. Zostawiając te mroczne myśli na przyszłość, uśmiechnął się szeroko. Razem ze Sky'em wypowiedzieli słowa przysięgi, a więc od stania się pełnoprawnymi małżonkami dzieliła ich już tylko jedna rzecz.

Nie puszczając wciąż ręki chłopaka, Even przyciągnął go za nią do pocałunku. Krwiożercze demony, podstępna arystokracja – to wszystko traciło znaczenie, kiedy całował Sky'a. Jego usta były miękkie, oczy prześwitywały granatem pomiędzy długimi rzęsami zdobiącymi przymknięte powieki.

- Kocham cię, Skäi – szepnął do niego, bo tych słów zabrakło mu w tradycyjnej przysiędze.

- Ja ciebie też – odpowiedział chłopak, uśmiechając się od ucha do ucha, opierając czoło o jego czoło. – Na zawsze – powiedział, jak to nieśmiertelny.

Na to Even odpowiedział jak na zwykłego człowieka przekonanego o własnej śmiertelności przystało:

- Do mojego ostatniego oddechu.

***KONIEC***

_________________________________

Jak pewnie zorientowaliście się po tytule tego rozdziału i napisie KONIEC, to właśnie koniec "Heavena". Świat jest jako tako uratowany, przynajmniej na razie, a nasi bohaterowie szczęśliwi, nie ma więc już sensu się nad nimi znęcać.

ALE

To tak nie do końca koniec. Myślę, że historia Evena i Sky'a jest właściwie skończona, ale historia całego ich świata już nie za bardzo. Mam zamiar zacząć pisać drugą część, tyle że Even i reszta nie będą już głównymi bohaterami, chociaż na pewno będą się jeszcze gdzieś tam przewijać. Nie chcę zdradzać za dużo, ale powiem tyle, że akcja będzie się dziać jakiś czas później (tak z dwieście lat, nie dwa) i jednym z głównych bohaterów będzie jeden z potomków Evena (jak macie pomysły na jakieś fajne imiona dla nowych bohaterów to piszcie w komentarzach!). Wyjaśni się też parę rzeczy, które w "Heavenie" nie zostały do końca wyjaśnione. Na przykład, zastanawialiście się kiedyś jak właściwie Lucyfer zdobył fragment ciemności do stworzenia pierwszych ludzi z barierą?

Mam nadzieję, że będziecie czytać tą "drugą część", która właściwie będzie nową historią, tyle że dziejącą się w tym samym świecie. Dziękuję wszystkim, którzy czytali Heavena i dotrwali do końca, a szczególnie tym, którzy zostawiali komentarze. Uwielbiam czytać, co myślicie! Nie ukrywam, że mam nadzieję, że znajdą się osoby, które napiszą mi pod tym rozdziałem, co myślą nie tylko o tym rozdziale, ale całej tej historii :D

I jeszcze tak na marginesie, będę poprawiać teraz "Heavena". Głównie literówki, drobne błędy i może parę niewielkich zmian w jakichś scenach. Ogólnie piszę o tym, bo nie jestem pewna jak to działa na wattpadzie, czy będziecie dostawać powiadomienia, kiedy będę edytować rozdziały. Mam nadzieję, że nie, bo to by było bez sensu. A ogólnie to największą zmianą jaka się pojawi, to opis tego, jak aniołowie-medycy leczą. Nie podobało mi się, że to było takie proste - Cassiel kogoś dotknął i tyle, zdrowy. Piszę o tym, bo to będzie miało trochę znaczenia w tej następnej części, więc uprzedzam, żebyście się nie zdziwili, że to magiczne leczenie wygląda trochę inaczej.

PS. Sorry za tą przysięgę małżeńską. Powinna być piękna i podniosła, ale nie umiem pisać wierszy, więc wyszło jak wyszło XD

To wszystko z mojej strony :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro