Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

LXXIII - Przygotowania

Even nigdy by nie zgadł, że jego życie potoczy się w taki sposób. Jako dziecko snuł marzenia o założeniu swojego zespołu, potem jako nastolatek przewracał oczami wspominając te nierealistyczne pomysły, a kiedy skończył szkołę i zaczął na poważnie zastanawiać się nad przyszłością, po długich zmaganiach z samym sobą pozwolił sobie w końcu na odrobinę optymizmu, nie skreślając muzycznej kariery całkowicie. Potem, zupełnie bez ostrzeżenia, cały jego świat, a razem z nim wszystkie plany i wątpliwości, zostały mu brutalnie odebrane. Musiał się z tym pogodzić, przystosować się, przyzwyczaić do obcości swojej nowej rzeczywistości, poukładać sobie plany, nadzieje i priorytety jeszcze raz, tym razem z uwzględnieniem faktu, że nowe życie musi sobie ułożyć w Piekle i, przede wszystkim, że to życie nigdy się nie skończy. Na tak drastyczną zmianę w sposobie myślenia potrzeba czasu – miesięcy, a może nawet i lat. Ale choć Even spędził w zaświatach już sporo czasu, nie miał w zasadzie ani chwili, żeby porządnie odetchnąć i zastanowić się nad sobą. Właściwie odkąd tu trafił, musiał walczyć o przetrwanie własne i całego świata, nie wspominając już o całym zamieszaniu związanym z faktem, że jego chłopak był dziedzicem piekielnego tronu.

Przyjrzał się sobie teraz w lustrze wiszącym na ścianie łazienki w portierni, próbując przybrać trochę dumną, trochę obojętną minę. Niestety, efekt psuły jego trzęsące się ręce. Nie licząc tego, wyglądał jednak obiektywnie dobrze. Chyba. Zwykle pasowała mu czerń, a w Piekle nie było takiego rodzaju uroczystości, nie licząc tych odbywających się w Straży, na które ubierałoby się inny kolor. Koronacja nie była wyjątkiem.

Ciemne spodnie z materiału przypominającego jedwab opinały mu nogi. Buty na grubej podeszwie i centymetrowym obcasie dodawały nieco wzrostu. Frak z podwójnym rzędem guzików kończył się krótko z przodu i sięgał niemal kolan z tyłu. Spinki do mankietów z szlachetnych kamieni błyszczały jak czarny brokat, imitując rozgwieżdżone niebo. Wyglądał jak prawdziwy arystokrata, nie licząc krótkich, jasnych włosów i błękitnych oczu. Te dwa szczegóły jednak wyraźnie krzyczały o jego prawdziwym pochodzeniu. Nawet ubrany jak arystokrata i formalnie należący do Straży, Even był tylko człowiekiem. Człowiekiem, który ośmieli się tego wieczoru wejść do sali tronowej w pałacu pełnym poddanych Lucyfera z zamiarem przejęcia części władzy króla. Nie spodziewał się ciepłego przyjęcia.

Ktoś zapukał do drzwi, a Even niemal podskoczył. Nie miał nawet sekundy, żeby dojść do siebie, zanim drzwi do łazienki uchyliły się z głośnym skrzypnięciem i do środka wsunęła się głowa z rudą czupryną.

- Długo się jeszcze będziesz stroił? – Kuba zapytał, po czym, widząc go ubranego, otworzył drzwi na oścież i stanął w progu z rękami założonymi na piersi, obrzucając go krytycznym spojrzeniem. – Ok, przyznam. Pasują ci te sukienki.

Even przewrócił oczami, nie mogąc jednak pohamować uśmiechu.

- Tuniki. Poza tym, to nawet w połowie nie przypomina tuniki. To frak. Formalny strój wieczorowy? – powiedział, nie spodziewając się jednak, że jego niezainteresowany modą przyjaciel zrozumie.

- No właśnie w połowie to wygląda jak sukienka. Z tyłu – potwierdził jego przypuszczenia Kuba.

Chłopiec sam wyglądał dobrze, jak na niego. Even zwykle widział go w bluzach z kapturem albo t-shirtach ze śmiesznymi napisami. Zmrużył oczy, domyślając się skąd wzięła się jego elegancka czarna koszula i dobrze skrojone spodnie.

- To od Cass'a? – spytał, krzywiąc się lekko.

- Ciuchy? – Kuba uniósł brwi, po czym obrzucił się spojrzeniem, jakby w ogóle zapomniał, co na sobie ma. – No. Stwierdził, cytuję, że „nie będę przynosił wstydu jemu i całemu jego rodowi moim godnym pożałowania wyczuciem stylu plebejusza". Potem stwierdził, że w sumie to pieprzyć jego ród, ale on dalej ma swoją godność.

- Powiedziałem „pierdolić". – Cassiel zjawił się znikąd ze swoją standardową miną wyrażającą pogardę wobec wszystkiego, co żyje.

Evenowi drgnęła brew.

- Nie ucz dzieci przeklinać. – Zmrużył oczy.

- To dziecko ma tyle lat, co nasza przyszła królowa. – Cass zwrócił uwagę na oczywistość.

- Co ty tu w ogóle robisz? – Even zmienił temat, nie mając zamiaru przyznać, że jego nadopiekuńczość względem Kuby jest przesadzona. – Nie powinieneś być w jednej ze swoich willi, gdzie ubiorą cię służący czy coś?

Cassiel dziwnie wzdrygnął się na jego słowa.

- Czemu obcy ludzie mieliby mnie dotykać – raczej stwierdził niż zapytał. Potem odwrócił wzrok i po chwili dodał: – Nie mam ochoty widzieć tego wkurwiającego uśmieszku mojej mamy. Pewnie jest wpiekłowzięta, że się tak wszystko ułożyło.

- Ułożyło się aż za dobrze dla ciebie – powiedział Even, krzyżując ręce na piersi. – Zaplanowałeś to?

Cassiel przewrócił oczami.

- Zaplanowałem to w takim samym stopniu jak ty – odburknął. – Eevi nigdy nie miała być królową, a ja nawet nie chciałem się z nią przespać. Po prostu tak wyszło.

- Ja dalej nie mogę uwierzyć – powiedział Kuba, mierząc Cass'a oceniającym spojrzeniem. – Mówiłeś mi, że jest dla ciebie bardziej jak rodzeństwo niż Raphael.

- Po pierwsze, niska poprzeczka. Po drugie, bo jest. – Cass wzruszył ramionami. – I dlatego to był najgorszy raz w mojej historii. No i byliśmy wtedy bachorami.

- Dalej jesteście – powiedział Even, znów przypominając sobie o stresie. Cassiel już otwierał usta, pewnie żeby się kłócić, ale chłopak nie dał mu dojść do słowa. – Wszyscy jesteśmy – wyjaśnił. – Ty, księżniczka, ja, Sky... Nikt z nas nie ma więcej niż dwadzieścia lat, a mamy się zająć całym Piekłem...

Cass prychnął i przewrócił oczami.

- Na cholerę stwierdzasz oczywistości?

- To lepsze niż udawanie, że mnie to nie rusza – żachnął się Even. Nie było takiej możliwości, żeby Cass się nie stresował. Po prostu próbował samego siebie uspokoić tym przewracaniem oczami i wzruszaniem ramionami od rana. Przygotowywali się obaj w portierni do wieczornej uroczystości i Even nie potrafił sobie znaleźć miejsca ani nie odzywać się nawet przez chwilę, bo tak zżerały go nerwy. Cass z kolei zachowywał się, jakby sytuacja co najwyżej go irytowała. On jednak miał przy sobie chociaż Kubę, którego obecność z pewnością działała cuda, choć Even wciąż nie miał pojęcia dlaczego ta dwójka została w ogóle parą. Wiele jednak dałby teraz, żeby Sky też tu był.

- Czym ty się stresujesz, tak właściwie? – zapytał Cass, patrząc na niego z góry ze standardowo zmrużonymi oczami. Even nie uważał, że to pytanie zasługiwało na odpowiedź, więc uniósł tylko brew. – Jesteś człowiekiem, pupilkiem księcia. Nikt się niczego po tobie nie spodziewa. Jak coś schrzanisz, nikogo nie zaskoczysz, ani nie rozczarujesz.

- To jest twoim zdaniem dobra rzecz? – Even zapytał powoli, próbując się doszukać w logice chłopaka sensu.

- Tak jak mówię, nikt się niczego wielkiego po tobie nie spodziewa, więc właściwie nie masz żadnej odpowiedzialności. W porównaniu do Sky'a, Eevi, a nawet mnie. A ja jakoś nie panikuję – powiedział Cass, jakby wyjaśniał coś dziecku.

Even parsknął śmiechem.

- Kto się niby czegoś po tobie spodziewa?

Na twarzy Cass'a już odmalowało się wkurzenie, a Even przypomniał sobie jak kiedyś pobili się z chłopakiem na pięści i pomyślał, że może to właśnie będzie dogrywka, kiedy Kuba się wtrącił.

- Even, uwielbiam cię, ale nie wyrażaj się tak o moich chłopaku – powiedział, wydymając policzki jak obrażone dziecko. I jak tu nie martwić się o niego jak o jedno? – Ja się po nim dużo spodziewam.

- Jak to się mówi, miłość oślepia? – przypomniał Even.

- Miłość? – Cass i Kuba odezwali się równocześnie. – Może nie rzucajmy jeszcze takimi słowami, co? – Kuba zamachał rękami, jakby się od czegoś opędzał. – Wiesz chyba, że jest duża różnica między zakochaniem się a kochaniem kogoś, nie?

Cass tylko kiwał głową, zgadzając się z chłopakiem. Even uniósł brwi, zdziwiony.

- Ok, znasz Sky'a parę miesięcy, co nie? – próbował mu coś wytłumaczyć Kuba. – To trochę jak Cass i ja. Chyba nie powiedziałbyś, że go kochasz? – spytał, a brwi Evena powędrowały tylko wyżej.

To prawda, że nie znali się ze Sky'em długo. Zdaniem Evena przeszli jednak razem tyle, że nadrobili brak czasu z nawiązką. Większości małżeństw nie zdarzało się zasłonić drugą połówkę własnym ciałem przed strzałem z pistoletu czy przyczynić się razem do uratowania świata.

- Kocham go – powiedział więc wprost i bez oporów. Potem tknęła go pewna myśl, więc spojrzał Cassiel'owi w oczy i dodał: – Kocham Skäi'a.

Kuba przekrzywił głowę, zmieszany, za to Cass otworzył na chwilę szerzej oczy i... uśmiechnął się lekko.

- Niech ci będzie – powiedział.

Kuba patrzył to na niego to na Cass'a mrugając z niezrozumieniem.

- Dobra, nie wiem o co wam chodzi – poddał się. – I by the way, Even, skoro już wiesz jak Sky ma na serio na imię, chyba się zgodzisz, że to najgorsza ksywka w historii, co nie? Różni się dosłownie jedną literą! Od początku mówiłem mu, żeby wymyślił coś mniej oczywistego.

Cassiel rzucił chłopcu zdziwione spojrzenie i zmarszczył brwi. Zamiast wyjaśnić Kubie sytuację albo uspokoić Cass'a, że jego chłopak z pewnością nie duży się sekretnie w Sky'u, Even powiedział tylko:

- Sky tak się martwi, że nikt za nim nie przepada, a tylu ludziom naprawdę na nim zależy. – Uśmiechnął się, myśląc o wszystkich osobach, które znają prawdziwe imię chłopaka. Nawet dowódca Straży, podobno przyjaciel Lucyfera, zwrócił się do Sky'a po imieniu, kiedy Even po raz pierwszy go spotkał.

Kuba westchnął.

- Świetna rozmowa. Nic nie zrozumiałem. Idę się przebrać, bo ten kołnierz mnie chyba udusi – powiedział i zniknął w korytarzu.

Cass przybrał oburzoną minę, po czym ruszył za nim.

- W twoich snach! – krzyknął za Kubą. – Wystarczy, że mój chłopak jest człowiekiem i jest wzrostu bachora, nie będziesz mnie do tego ośmieszał tymi ciuchami z napisami!

- Nie będę nikogo ośmieszał, tylko rozśmieszał, bo moje t-shirty są śmieszne! – Usłyszał jeszcze Even, po czym głosy chłopaków ucichły. Stres natychmiast mu o sobie przypomniał ściskając jego żołądek.

Kiedy Sky wyjaśnił mu całą sytuację i powiedział, co muszą zrobić, zgrywał twardziela. Zresztą, po wszystkich wcześniejszych wydarzeniach przejęcie władzy wydawało się niczym. Po kilkudniowym odpoczynku wszystko naprawdę do niego dotarło. Nie był nikim szczególnym, ani nie zrobił nigdy niczego wyjątkowego i nagle miał się stać jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób w Piekle. Nigdy nawet nie pomyślał, żeby startować na stanowisko przewodniczącego klasy, a teraz miał przewodzić całemu narodowi u boku króla i królowej. Po raz pierwszy od dawna już zadał sobie pytanie, które parę miesięcy temu powtarzał w myślach co najmniej kilka razy na dzień.

Kiedy się obudzi z tego dziwnego snu?

***

Sky nie przespał całej nocy, nie potrafiąc przestać myśleć o koronacji, która miała się odbyć wieczorem. Od momentu, kiedy w ogóle dowiedział się, że ma zostać królem minęły zaledwie trzy dni. Gdyby sprawy nie były tak skomplikowane i czas nie naglił, przekazanie władzy pewnie odbyłoby się stopniowo, może na przestrzeni lat. Lucyfer i Stwórca musieli jednak opuścić Piekło jak najszybciej, a miasto nie mogło zostać bez władcy. Zorganizowali wszystko w te parę dni, włącznie z oficjalnym wygłoszeniem rezygnacji Lucyfera z tronu, wielogodzinnymi dyskusjami z arystokratyczną śmietanką, której nie łatwo było zaakceptować tak nagłe i niepożądane zmiany, rozesłaniem wszystkim ważnym osobom zaproszeń na uroczystość i przygotowaniem na nią pałacu. Przez te trzy dni Straż musiała również pracować bez wytchnienia, bo demony ciągnęły do miasta całymi chordami, zwabiane płomieniem duszy Stwórcy, któremu Lucyfer nie chciał pozwolić wrócić do Nieba na te kilka dni. Wziął jednak za to odpowiedzialność, dołączając do Strażników na froncie, nie pozwalając ani jednemu demonowi na wtargnięcie poza mury miasta.

Dwa pierwsze dni tego szaleństwa Sky spędził u boku Heavena, który starał się jak mógł przy przygotowaniach, choć jego obecność na rozmowach z arystokracją zwykle irytowała zgromadzonych. Ostatnią dobę spędzili osobno. Heaven uznał, że musi porozmawiać o tym wszystkim osobiście z Cassiel'em – i Kubą, skoro ci dwaj byli teraz parą – bo list, który wysłali pierwszego dnia do portierni z pewnością nie był wystarczający. Cass i Kuba dopiero co wrócili z parteru po zdjęciu przez Stwórcę pieczęci blokującej przejście do Piekła i od razu zastali tak szokujące wieści. Zasługiwali na porządne wyjaśnienia.

Sky zmusił się w końcu, żeby przestać odpływać myślami i skupić się na teraźniejszości. Wziął głęboki oddech z zamkniętymi oczami, a kiedy je otworzył zobaczył w lustrze na ścianie swojego pokoju własne odbicie. Ktoś mógłby go nie rozpoznać, gdyby znał tylko Sky'a sprzed tygodnia. Ubrany w elegancki, czarny strój arystokraty wyglądał jak prawdziwy upadły. Jego wreszcie ciemne włosy nadawały mu należytej powagi, w przeciwieństwie do wcześniejszej białej czupryny, która wszystkim kojarzyła się z dziećmi, bo tylko dzieci można z nią było zobaczyć w Piekle. Nie tylko kolor jego włosów zresztą się zmienił. Dawniej zawsze nieco rozczochrane, zwykle trochę przydługie i wpadające do oczu włosy były teraz sprawnie i elegancko przycięte i ułożone przez nadwornego fryzjera. Wyglądał niemal nienagannie, jak na księcia i przyszłego króla przystało. Tylko z bardzo, bardzo bliska można było dostrzec w jego ciemnych oczach małe plamki granatu – niewielką skazę w jego wyglądzie, a zarazem ogromną plamę na królewskiej genealogii. Pół człowiek, pół zdrajca, który złamał zasady, podeptał odwieczne tradycje, a teraz śmiał zasiąść na tronie, choć utracił wcześniej prawo do tego. Nie spodziewał się chóralnych oklasków podczas ceremonii koronacyjnej, a sama uroczystość miała być dopiero początkiem. 

Dobrze wiedział, że arystokracja zgodziła się na ten układ tylko dlatego, że jego ojciec sobie tego życzył, a nikt nie ośmieliłby się mu sprzeciwić, szczególnie teraz, kiedy po jego stronie stał sam Stwórca. Niewielu wiedziało dlaczego właściwie ta dwójka się sprzymierzyła, ale to nie miało znaczenia. Większość ufała swojemu królowi na tyle, żeby doszukać się w tym jakichś politycznych pobudek, a Lucyfer pozwalał im snuć przypuszczenia i teorie, bo oczywiście nie mógł wyjawić prawdy, w którą zresztą i tak nikt by nie uwierzył.

Teraz nadszedł czas. Do rozpoczęcia ceremonii został kwadrans. Za piętnaście minut wszystko miało się zmienić. Już się zmieniło. Dni, kiedy Sky spędzał połowę czasu w portierni z przyjaciółmi albo przechadzał się po mieście zachowując anonimowość dzięki znajomości angielskiego i podrasowanemu czarami ojca kapturowi się skończyły. Teraz nie był już tylko zbuntowanym księciem. Teraz spoczywała na nim prawdziwa odpowiedzialność.

- Sky, razem damy sobie z tym radę. – Na głos siostry podskoczył. Zatopiony w myślach, nie zauważył, że weszła do jego pokoju.

Odwrócił się w jej stronę. Wyglądała ślicznie. Półdługie czarne włosy miała upięte jak nigdy, w kilka idealnie zaplecionych warkoczy z paroma wypuszczonymi kosmykami sięgającymi jej brody. Ubrana była podobnie do niego, z jedną niewielką różnicą – krótkim naszyjnikiem z wisiorkiem z jasnego, świecącego kryształu. Sky w pierwszej chwili pomyślał, że nie widział nigdy czegoś podobnego, ale zaraz potem sobie przypomniał.

- Skąd masz kryształ z niebiańskiego sklepienia? – spytał, szczerze zainteresowany, mimo ważniejszych spraw na głowie.

Eevi uśmiechnęła się radośnie.

- Od Elsy – powiedziała dumnie. – Chciała mi go dać na urodziny, ale Muriel wrzucił ją do klatki zanim zdążyła.

- Podoba mi się. – Sky uśmiechnął się, ucieszony, że siostra w końcu znalazła sobie kogoś na poważnie. – Przypomina jej białe włosy.

Eevi uniosła brwi, po czym roześmiała się.

- Już nie. Ale i tak jest ładny – powiedziała.

Sky zamrugał.

- Kiedy ty miałaś na to czas...

- Powiedział ten, który znalazł czas uciekając przed psychopatycznym aniołem planującym zniszczyć świat i próbując nie umrzeć od postrzału kulą z demoniczną trucizną – przerwała mu Eevi.

Sky otworzył usta, po czym je zamknął. Nie miał nic na swoją obronę. Poza tym, że gdyby nie znaleźli wtedy czasu z Heavenem, nie wydostaliby się z Nieba. Tak czy tak, jego wybór momentu na tracenie dziewictwa wygrywał w konkursie na absurdalność.

- Zostało dziesięć minut – powiedział, pozostawiając temat i dobry humor za sobą.

- No to chodźmy – Eevi pokazała zęby w rzucającym wyzwanie uśmiechu – skopać im tyłki naszą epickością.

Sky nie odpowiedział, tylko zmarszczył brwi, zastanawiając się do czego zmierza świat, w którym księżniczka Piekła przejmuje slang ziemskich nastolatków.

To wszystko miało się skończyć jedną wielką katastrofą i powoli zaczynał się z tym godzić.

***

Even czuł się niekomfortowo. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się chodzić z przydzielonymi ochroniarzami. Dowiedział się, że przez całą uroczystość będzie mu towarzyszyła dwójka, bo nie można było przewidzieć zachowania zgromadzonego na koronację tłumu o mieszanych nastrojach. Lucyfer wydał rozkaz znalezienia dla niego ochroniarzy wśród Strażników. Even spodziewał się, że nie będzie chętnych, albo że zgłosi się ktoś z sekretnymi planami zamordowania go jeszcze przed ceremonią, ale, ku jemu zaskoczeniu, na stanowisko zgłosiły się aż dwie osoby. Jednej zaufał natychmiast.

Miichel, chłopiec, który zawdzięczał życie Cael'owi, zgłosił się jako pierwszy. Evenowi wystarczyło jedno krótkie spojrzenie na jego twarz, żeby pozbyć się wszelkich wątpliwości co do jego intencji. W oczach czternastoletniego chłopca wciąż można było dostrzec poczucie winy.

Drugi zgłosił się białowłosy anioł, może w wieku Kuby lub Cass'a. Even od razu domyślił się, że nie był członkiem Straży ani obywatelem Piekła. I choć ochroniarze mieli być wybrani właśnie spośród szeregów Straży, Lucyfer uznał, że skoro anioł jest chętny, to świetna okazja. Even domyślał się, że przez to miał na myśli „jest mniejsza szansa, że ten koleś będzie próbował cię zabić".

- Jestem Kelial – przedstawił się mu młody anioł. – Cael był moim przyjacielem i widziałem jak próbowałeś go uratować. Pomagałeś w ratowaniu nas wszystkich, dlatego chcę się odwdzięczyć.

Even zauważył, że imię Cael'a natychmiast przykuło uwagę Miichel'a, ale chłopiec się nie odezwał.

Dwójka aniołów szła za nim krok w krok, do pasa obaj mieli przymocowane miecze. Eskortowali go przez całe miasto, aż do pałacu królewskiego i w trakcie tej drogi Even docenił ich obecność. Mijani na ulicach ludzie rzucali mu często podejrzliwe, nierzadko podejrzane spojrzenia.

- Mogę zapytać dlaczego tak właściwie jeden z przyszłych dowódców tego miasta musi uważać na własnych podwładnych? – spytał go w końcu Kelial.

Even spojrzał na niego z ukosa. Chłopak szedł tuż obok niego, rozglądając się po ulicach Piekła czujnie, nie zdejmując dłoni z rękojeści miecza ani na sekundę.

- To skomplikowane. – Trudno było wyjaśnić całą sytuację w paru słowach.

- Nie takie skomplikowane – odezwał się chyba po raz pierwszy Miichel. – To człowiek. Chłopak księcia, który też jest w połowie człowiekiem. Dodaj do tego jeszcze to, że książę jest uważany przez większość arystokracji za zdrajcę i masz odpowiedź.

Kelial pokiwał z namysłem głową.

- A dlaczego książę jest uważany za zdrajcę? – spytał wprost.

- Bo za długo był prawiczkiem – odpowiedział Miichel.

Even pomyślał, że chłopcy obaj są bardzo bezpośredni, choć każdy z nich na inny sposób.

- Racja, tutaj to ważne... – Kelial się zamyślił. Potem obrzucił Miichel'a zaskoczonym spojrzeniem. – A więc ty już... – nie dokończył. – W takim razie dlaczego zgłosiłeś się na ochroniarza? Nie uważasz tak samo jak twoi ludzie?

Miichel wzruszył ramionami, jakby z frustracją.

- Nie obchodzi mnie kto jest człowiekiem, kto aniołem, czy półaniołem, albo kiedy i z kim się prześpi. Po prostu nie chcę już nigdy widzieć jak ktokolwiek umiera – powiedział, a przez jego twarz przemknął cień bólu. – A tego tutaj połowa arystokracji i może nawet część ludzi chętnie by zaciągnęła dzisiaj w jakąś uliczkę i pocięła na kawałki.

Even przełknął ślinę. Miichel pewnie miał rację.

- Rozumiem – odpowiedział mu Kelial. – Chociaż nie wiem jak ktoś mógłby kogoś zabić przez pocięcie go...

Miichel wyciągnął swój krótki miecz zza pasa i pokazał ostrze chłopakowi.

- Widzisz to zagłębienie na środku? – spytał. – Wystarczy tutaj wlać trochę demonicznej krwi, w ten sposób nie spłynie za szybko. Potem jedno porządne cięcie blisko płomienia duszy i po sprawie.

- Zmienianie broni w ten sposób jest zakazane. – Even przypomniał sobie, jak Lucyfer podczas rozprawy w sądzie absolutnie zabronił wykorzystywania śmiercionośnego wynalazku Raphael'a.

Miichel wzruszył ramionami i schował miecz.

- Wszyscy teraz takie mają. A jak wszyscy mają, to niedobrze samemu nie mieć.

- Pewnie większość to robi, bo myśli, że inni tak robią – zauważył Even. – Ale to nie przyniesie niczego dobrego.

Miichel tylko znowu wzruszył ramionami.

- A ja jestem ciekawy czemu ty wylądowałeś w klatce. – Zmienił temat, kierując pytanie do Kelial'a. – Podobno sprzeciwiłeś się jakiemuś dowódcy. A dziwisz się, że tutaj ludzie sprzeciwiają się nowej władzy.

Anioł skinął głową. Potem nią pokręcił.

- Sprzeciwiłem się Muriel'owi. On chciał zniszczyć Piekło, razem z wami wszystkimi – powiedział, a Even przemilczał fakt, że plany Muriel'a były jeszcze gorsze niż ten sobie wyobrażał. – Więc sprzeciwiłem się jego poglądom i polityce, nie miało dla mnie znaczenia jego pochodzenie czy pozycja w hierarchii.

Miichel milczał przez chwilę, rozważając słowa chłopaka, po czym pokiwał głową.

- Dobra decyzja – stwierdził w końcu.

Słuchając tej rozmowy, Evena tknęło coś zaskakująco pozytywnego. Nadzieja. Skoro tych dwóch chłopców mogło się nawzajem zrozumieć, mimo że pochodzili z tak różnych światów, być może pokój na większą skalę też miał jakieś szanse.

- Mam tyle pytań... – odezwał się Kelial. – Miałbyś coś przeciwko, żebyśmy po tej całej koronacji przeszli się na coś do picia i opowiesz mi trochę o tym mieście? – spytał Miichela.

Ten spojrzał na niego z szeroko otwartymi oczami, obrzucił go krótkim spojrzeniem z góry na dół, po czym pokiwał niepewnie głową.

- Nie-Nie miałbym nic przeciwko – zająknął się. – Ee... znam taką dobrą herbaciarnię... – Na jego twarzy malowało się wciąż zdumienie i, o ile Evenowi się nie przywidziało, lekki rumieniec.

Gdyby tylko więcej ludzi miało tak mało oporów jak ta dwójka...

- Świetnie. – Kelial uśmiechnął się, jak na anioła przystało, olśniewająco. – I jesteśmy na miejscu – przywrócił wszystkich do rzeczywistości.

Rzeczywiście byli na miejscu, prawie. Pod pałacem zgromadził się tłum podobny do tego na festiwalu. W powietrzu wyczuwalny był jednak niepokój, tak różny od wesołej festiwalowej atmosfery. Choć może Evenowi się wydawało, bo przecież nie dało się tak naprawdę wyczuć nastroju w powietrzu.

- Jak my się przeciśniemy przez ten tłum... – mruknął do siebie.

- Nie musimy się przez nic przeciskać – powiedział Miichel, kładąc mu rękę na ramieniu. Even spojrzał na niego zaskoczony. – Chodź, chłopaku księcia. – Młody anioł rozłożył ręce w geście, którego Even nie zrozumiał.

- Mam na imię Even – poprawił chłopca odruchowo.

- Tak, tak, niech będzie Even. No dawaj, bo się spóźnimy. – Miichel przewrócił oczami.

- Co mam ci dać?... – Even dalej nie rozumiał.

- Jesteś pewny, że dasz radę go sam unieść? – spytał Kelial, rozjaśniając sytuację. – Ja mogę to zrobić.

Miichel przybrał urażoną minę. Zaraz potem spuścił wzrok, jakby nagle tracąc pewność siebie.

- Tym razem dam radę... – mruknął cicho, a do Evena natychmiast wróciły wspomnienia. Chłopiec musiał obwiniać się za to, co się stało przy klatkach.

- Na pewno dasz radę – powiedział Even, posyłając mu uśmiech.

- Właśnie. – Miichel przybrał znów dumną minę, po czym podszedł do niego i bez wahania czy pytania o zgodę wziął go na ręce, łapiąc pod kolanami i na plecach. Jak księżniczkę. Even zauważył jak mięśnie młodszego chłopca drżą i poczuł się głupio niesiony w taki sposób, ale nic nie powiedział. – Poza tym – Miichel zwrócił się do Kelial'a – jak wy się nawet nie przytulacie ani nie podajecie sobie ręki tam na górze, to jeszcze byś nie wytrzymał niesienia takiego ciacha, rozproszył się czy coś i zawalił sprawę – powiedział.

Kelial otworzył szeroko oczy, uchylił usta w szoku i zamarł, a Miichel w tym czasie rozłożył skrzydła i wzbił się w powietrze z Evenem na rękach, śmiejąc się pod nosem.

- Jesteś dziesięć lat za młody, żeby nazywać mnie ciachem – odezwał się Even, mimo wszystko parskając śmiechem.

- Po prostu ja dalej nie wierzę, że oni tak nigdy nic. – Miichel zignorował jego uwagę. – I w ogóle, masz szczęście, że wyglądasz, jak wyglądasz. Ludzie chociaż trochę rozumieją, czemu książę cię wybrał. Gdybyś nie był takim ciachem, nie wiem czy by dopuścili do tej koronacji.

Lecąc nad tłumem swoich przyszłych poddanych, zgromadzonych pewnie głównie z ciekawości, albo po to, żeby czymś w niego rzucić podczas ceremonii, i słuchając słów Miichel'a Even po raz drugi tego dnia uświadomił sobie, że czeka na budzik, który wyrwie go z tego dziwnego snu.

___________________________________

Hejj, zbliżamy się powoli, a może nawet nie tak powoli, do końca tej książki. Piszcie, co myślicie w komentarzach i nie zapomnijcie o gwiazdce, jeśli się wam podobało :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro