LXXI - Przyziemne pragnienia
Skäi miał wrażenie, że śni. Tak dawno już nie opuszczał swojego małego, sterylnego pokoju w wieży, że teraz wszystko wprawiało go w zdumienie. Wcześniej nie miał czasu kontemplować natężenia kolorów i dźwięków na zewnątrz, pochłonięty walką z Muriel'em i martwieniem się o losy świata. Dopiero, kiedy zszedł na dół, a może i dopiero, gdy zobaczył znów Lucifera, jego uwaga nieco rozproszyła się, pozwalając mu zauważać takie rzeczy, jak lekki zapach siarki w powietrzu czy widok ciemnego sklepienia wieńczącego Piekło.
Kiedy zobaczył pałac królewski, majestatyczny budynek wzniesiony z kości pośrodku żywego, ruchliwego miasta, celujący iglicami w sklepione czarne niebo niczym gotycki kościół, uderzyło go coś zwykłego i prostego, czego nie czuł od bardzo długiego czasu. Respekt wobec piękna, który przeszył go gwałtownym i silnym dreszczem. Ponieważ piękno, czy to stworzone za sprawą ludzkich rąk czy natury, którą zaprojektował tak, by nadać jej nieprzewidywalności, miało w sobie jakiś element mistycyzmu, którego sam do końca nie pojmował. Nie było czymś, co stworzył własnymi rękoma, ani czymś, co było domeną siły zupełnie odrębnej od niego, gdyż taka siła była tylko jedna i nie posiadała twórczego potencjału. Śmierć – demony, ciemność – potrafiła tylko niszczyć.
Piękno go zadziwiało. Świat był piękny, tak samo jak zamieszkujące go istoty. I jak życie. I Lucifer. I te wąskie uliczki, oświetlone płomieniami pochodni. I rozległa przestrzeń otchłani napawająca chłodną grozą. I twarze wpatrujących się w niego oszołomionych przechodniów. I wnętrze pałacu, gdy do niego weszli – on podtrzymywany na nogach przez Lucifera.
Piękno nie było jego tworem, tylko czymś, co wyłoniło się ze świata, który zbudował. Powstało w momencie, gdy pierwsza osoba spojrzała na coś i uznała tę rzecz za zachwycającą. Prawdopodobnie był to moment, w którym po raz pierwszy spojrzał Luciferowi w oczy.
Dotarli pod pokój odgrodzony od nich ciężkimi drewnianymi drzwiami. Lucifer w pośpiechu nacisnął na klamkę i pchnął jedno z dwóch skrzydeł barkiem, nie wypuszczając go z rąk ani na moment.
Skai uznał, że pokój musiał być sypialnią, lub czymś na jej podobieństwo, ponieważ znajdowało się tu duże łóżko – również drewniane, masywne jak drzwi i nakryte ciężkimi, bogato zdobionymi narzutami. Oprócz niego w pomieszczeniu znajdowało się jednak także miejsce na rozpalanie ognia, stół, krzesła, okno wychodzące na dziedziniec, duży, wyglądający na miękki fotel i jeszcze parę innych mebli, których zastosowania nie potrafił się domyślić. W czasach, gdy on jeszcze kładł się czasem do snu, sypialnia składała się tylko z miękkiej podłogi o dostosowanej temperaturze. Zdziwiony przepychem i wielością zdobień, nie mógł przestać rozglądać się po pokoju. Lucifer jednak albo nic sobie nie robił z jego zachwytu i zaciekawienia, albo nawet ich nie zauważył, bo tylko zaprowadził go pośpiesznie do łóżka i pomógł mu ułożyć się na nim na plecach.
- Pobiegnę po medyka – powiedział. W jego głosie i zmarszczonych brwiach odznaczało się napięcie. – Zostań tu i najlepiej nie ruszaj się, dobrze? – polecił pośpiesznie, po czym odwrócił się na pięcie i zaraz zniknął w drzwiach.
Skäi poczuł się nagle gorzej. Gorzej to właściwie mało powiedziane. Kiedy tylko Lucifer zniknął mu z oczu, spadł na niego nagle ogromny niematerialny ciężar. Zszokowana twarz Muriel'a, któremu dał w końcu możliwość poszukiwania szczęścia stanęła mu przed oczami i ogarnęły go mdłości, sufit sypialni, zdobiony kunsztownymi rzeźbieniami w ciemnym drewnie, rozmył się i zaczął wirować.
Podniósł się do siadu, nie mogąc tego znieść. Ciemność była teraz tak blisko, zdawała się dmuchać mu w kark. Śmierć wołała go do siebie, kusząc obietnicą uwolnienia od ciężaru świata na skraju upadku.
Jak miał sobie z tym poradzić? Dlaczego uznał, że jest dostatecznie silny?
Zorientował się, że upadł na podłogę, dopiero kiedy Lucifer zaczął go z niej podnosić.
- Trzymaj się, Skai! Proszę... - mówił do niego. Słysząc jego głos, blisko, i mając przy sobie ciepło jego ciała poczuł się lepiej. Po paru minutach świat przestał wirować mu przed oczami, mdłości prawie zupełnie ustały, a ciężar, który zdawał się chwilę temu taki miażdżący, zelżał.
Spojrzał mu w oczy.
Nie był dostatecznie silny. Nie on. Nie sam. Dla Lucifera jednak musiał sobie z tym poradzić. Tylko przez jakiś czas – przypomniał sobie plany ułożone z młodym człowiekiem imieniem Kuba. Stworzenie tego, o czym chłopiec mówił mogło zająć dużo czasu, ale najważniejsza była sama myśl, która dawała nadzieję i przynosiła ulgę – to nie potrwa wiecznie.
Miał więc dwie kotwice trzymające go przy zmysłach – nadzieję na lepszą przyszłość dzięki genialnej, ludzkiej technologii oraz Lucifera, który dawał mu siłę i przynosił spokój samą swoją obecnością.
Bo w końcu był przy nim.
Świat mógł być ruiną, walącym się chaosem, ale jakoś wszystko zdawało się być na swoim miejscu.
***
Dwa światy Lucyfera, które do tej pory nie miały ze sobą styczności zderzyły się nagle z impetem kolizji supermasywnych gwiazd. Jego przeszłość i teraźniejszość, dotąd rozdzielone nieprzekraczalnymi dla niego granicami Piekła i Nieba splotły się ze sobą, wymieszały, rozmazując tak wyraźnie wyznaczone w jego głowie linie podziału na to, jak żył i kim był przed upadkiem i po nim.
Nie miał pojęcia jak ta sytuacja może się rozwinąć. Co stanie się, kiedy ta noc dobiegnie końca? Czy połączenie jego dwóch światów przebiegnie łagodnie, jak mieszanie się kolorowych farb, tworzących nową, bardziej interesującą barwę, czy też będzie to jeden ogromny zgrzyt niepasujących do siebie kół zębatych?
Skäi był tutaj.
W Piekle. Stwórca świata, Bóg, czy jakkolwiek ktoś zechciałby go nazwać zstąpił do otchłani z własnej woli, burząc tym samym cały dotychczasowy porządek wszechświata. Jak ludzie mieli przejść nad tym do porządku dziennego? Skäi był wrogiem dla potępionych, Lucyfer dla mieszkańców Nieba. I choć w rzeczywistości żaden z nich nie gardził drugą stroną, a między nimi samymi nie było żadnego konfliktu, byli oni symbolami odwiecznej wrogości. Niezależnie od ich woli i faktycznych odczuć, ludzie przypisali im role, od których prawdopodobnie nie będzie łatwo się uwolnić.
Lucyfer jeszcze nigdy tak się nie bał konfrontacji ze swoimi poddanymi. Choć miał teraz znacznie ważniejsze sprawy na głowie, ta noc w końcu miała dobiec końca i owa konfrontacja będzie nieunikniona.
- Wasza Wysokość? – Medyk spojrzał na niego z niepewnością i napięciem. Stali przed drzwiami do sypialni.
Lucyfer otworzył usta, ale nie udało mu się sformułować żadnych sensownych, czy choćby i bezsensownych słów. W końcu tylko przełknął ślinę i skinął głową na znak, że mogą wchodzić.
Kiedy tylko drzwi uchyliły się, od razu zobaczył klęczącego na podłodze Skäi'a. Wszelkie rozterki sprzed chwili ulotniły się z jego głowy i natychmiast podbiegł do chłopaka.
- Skäi!
Był zgarbiony, właściwie pochylony nad ziemią, wspierał się o nią jedną ręką, drugą trzymając się za klatkę piersiową, jakby miał problemy z oddychaniem. Powieki miał mocno zaciśnięte, tak samo jak zęby.
- Trzymaj się, Skäi! – powiedział, łapiąc Go za ramiona. – Proszę! – Ujął Jego twarz w dłonie, czekając aż ten otworzy oczy i wszystko się jakoś ułoży.
Uchylił powieki. W Jego oczach był ból, ale strach, który Lucyfer spodziewał się w nich zobaczyć ulotnił się szybko i chłopak posłał mu słaby uśmiech.
- Nie bój się – powiedział cicho, ale bez śladu nerwowości w głosie. – Nie poddam się.
Lucyfer dopiero wtedy przypomniał sobie o medyku, którego przyprowadził.
- Rana postrzałowa w boku – powiedział krótko. – I wycieńczenie. Nie możesz korzystać z Jego własnej energii. – Po przekazaniu tych krótkich poleceń, odsunął się, chwytając za jedno ramię Skäi'a. Medyk, wyglądający na pełnoletniego, ale o wciąż świeżym płomieniu duszy i przestraszonych oczach nowicjusza, zawahał się sekundę. Zaraz jednak chwycił chłopaka z drugiej strony i pomógł Lucyferowi podnieść Go i położyć na łóżku.
- Rana postrzałowa... - mamrotał pod nosem, przygryzając wargę w napięciu. Lucyfer miał ochotę ponaglić go, najlepiej nim potrząsnąć, ale się powstrzymał. Przysiadł tylko na łóżku obok Skäi'a i złączył nerwowo ręce, zaciskając i rozluźniając palce. Był to nawyk, którego nauczył się, żeby przestać obgryzać ze stresu paznokcie. Miał wiele takich wyuczonych sposobów na radzenie sobie z nerwami, które musiał powściągnąć, kiedy spoczęła na nim odpowiedzialność zbudowania Piekła i przewodzenia jego mieszkańcom. Nigdy tak naprawdę nie nadawał się na władcę, zwyczajnie zmusił się do przyjęcia tej roli z potrzeby. Przez wiele lat praktyki zapomniał jakim nerwowym dzieciakiem był dawniej. Za każdym razem, gdy tworzyli ze Skäi'em coś nowego, niesamowicie się ekscytował, ale jednocześnie obgryzał paznokcie ze stresu, że być może coś jednak pójdzie nie tak. W tej chwili miał wrażenie, że nigdy wcześniej nie czuł silniejszej potrzeby wrócenia do starego nawyku. Odruchowo jednak powstrzymywał się, podświadomie wciąż próbując zachować pozory niewzruszonego króla Piekieł.
- Proszę... - Medyk odezwał się, a Lucyfer wrócił do rzeczywistości. – P-Przepraszam, czy mógłbym pana prosić... - urwał z otwartymi ustami. Chyba nie wiedział jak zwracać się do Skäi'a. Lucyfer domyślił się, o co chodziło i sam pochylił się, żeby podwinąć poplamioną krwią koszulę chłopaka, odsłaniając paskudną ranę... czy raczej rany. Nie spodziewając się aż takich obrażeń wciągnął gwałtownie powietrze. Medyk zareagował podobnie, szeroko otwierając oczy.
- Walczyłem z Muriel'em na noże – wyjaśnił krótko Skäi. – Nigdy wcześniej nie robiłem czegoś podobnego na poważnie.
Lucyfer zamarł. Miał ochotę Go uderzyć, ale to mogło poczekać. Teraz trzeba było się skupić na sprawach ważniejszych niż głupota stwórcy świata.
- Możesz mu pomóc? – Lucyfer zwrócił się do medyka, bardziej stwierdzając fakt niż pytając. I tak nie przyjąłby odmowy.
Młody chłopak skinął niepewnie głową.
- M-Myślę, że tak, chociaż... czy p... pana ciało różni się w jakiś sposób od anielskiego? – zwrócił się do Skäi'a, wyraźnie unikając z nim kontaktu wzrokowego. – Wyglądamy... podobnie, ale...
- Stworzyłem Lucifera na swoje podobieństwo, więc... nie, nie sądzę – odpowiedział Skäi, a jego powieki nieco opadły, pewnie ze zmęczenia.
Medyk zamrugał w szoku, chyba na słowa „nie sądzę". Kącik ust Lucyfera drgnął delikatnie, kiedy pomyślał, że chłopak właśnie stał się jedną z nielicznych istot na świecie, które uświadomiły sobie, że Stwórca nie był wszechmogący, ani wszechwiedzący. Choć niektórzy wiedzieli o tym w teorii, niewielu miało okazję usłyszeć z ust samego Boga taki skromny wyraz niepewności.
- W-W takim razie... zrobię co w mojej mocy – powiedział cicho medyk, przełykając ślinę i wyciągając ręce w stronę Skäi'a. Jego palce dotknęły rozerwanej skóry, a ciało chłopaka natychmiast zareagowało. Rany zaczęły się zasklepiać na oczach Lucyfera, a wraz z nimi stopniowo zniknęła część jego napięcia. Medyk w końcu zabrał ręce i odsunął się od łóżka, nieco chwiejnym krokiem. – Zaleczyły się szybciej niż u anioła – powiedział, chyba do siebie, a w jego oczach pojawił się maleńki błysk fascynacji. Lucyfer pomyślał, że miał szczęście trafiając na kogoś takiego, jak on. Pewnie w Piekle znaleźliby się medycy, którzy odmówiliby pomocy Stwórcy, nawet na prośbę swojego króla. A może nawet właśnie dlatego, że prosiłby ich o to ich władca, który powinien przecież nienawidzić pana Niebios.
Lucyfer zbadał świeżo wyleczone ciało Skäi'a spojrzeniem, przyjrzał się Jego trochę mniej zmarszczonym z bólu brwiom, po czym poprawił delikatnie Jego podwinięte na czas leczenia ubrania i uniósł wzrok na medyka.
- Dziękuję – powiedział szczerze. – Możesz nas teraz zostawić – dodał. – Jeśli dasz radę, przekaż służbie, żeby do rana nie wchodzili do tego pokoju, ani nie wpuszczali nikogo do pałacu.
Medyk potrząsnął głową na znak zgody, po czym dygnął lekko i z „Wasza Wysokość" wyszedł z sypialni, rzucając leżącemu na łóżku Skäi'owi ostatnie szybkie spojrzenie zanim zniknął w drzwiach.
- Chyba się ciebie bał – skomentował Lucyfer, wracając spojrzeniem do Skäi'a. Chłopak patrzył na niego z głową wciąż na pościeli, ale wzrok miał nieobecny, myślami z pewnością był daleko stąd.
- Nie mogę tu zostać – wyszeptał po paru chwilach ciszy.
- To prawda. Demony będą do ciebie ciągnąć.
Skäi zamknął powieki i wypuścił z ust długie westchnienie.
- Teraz przez jakiś czas nie powinny sprawiać mieszkańcom kłopotów – odezwał się, otwierając na powrót oczy.
Lucyfer zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, ale chwilę później to do niego dotarło. Byli sami.
Całkiem sami.
Nie wyczuwał ani jednego więcej płomienia duszy.
- Uprościłem na razie świat do tego pokoju i grubej ściany światła, która powinna utrzymać ciemność na dystans przez jakiś czas. Będzie mi też łatwiej się w ten sposób skupić. Choć nie mogę zapomnieć o reszcie świata za bardzo, bo jeśli oddali się ode mnie za daleko, to nie dam rady go przywrócić. Jednak do tej pory zawsze mi się udawało...
- Brzmi świetnie – przerwał mu Lucyfer, uśmiechając się. – Potrzebujesz odpoczynku – powiedział, po czym zmarszczył brwi, zwracając uwagę na coś nieprzyjemnego. – Potrzebujesz też jakichś czystych ubrań – stwierdził, przyglądając się przesiąkniętej krwią białej koszuli chłopaka.
Wstał z łóżka i podszedł do szafy. Otworzył ją i przyjrzał się swojej kolekcji ubrań z namysłem. Można by się zastanawiać, jak w takiej chwili był w stanie skupić się na tak trywialnych sprawach, jak kwestia ubioru, ale to właśnie zajmując uwagę takimi problemami Lucyfer potrafił teraz odnaleźć trochę spokoju i wytchnienia od bardziej stresujących myśli.
- Powinno pasować... - mruknął pod nosem, wyciągając z szafy jedną ze swoich wygodnych bluz z kapturem, w których widywali go tylko Sky, Eevi i czasem niechcący służba. Poza swoją sypialnią i gabinetem do czytania zawsze starał się chociaż wyglądać, jak król, skoro nie umiał zachowywać się jak jeden. – Czujesz się na tyle dobrze, żeby się przebrać czy ci pomóc? – spytał, podchodząc do Skäi'a, który podniósł się już do siadu.
- Fizycznie wszystko teraz ze mną w porządku – odpowiedział chłopak, przyjmując od niego ubrania i przyglądając się im z zainteresowaniem. Chwycił bluzę i rozprostował ją, badając ubranie zaciekawionym, ale jednocześnie ostrożnym spojrzeniem. – Dam sobie radę – dodał, choć jego mina mówiła co innego.
Lucyfer poczuł, że się uśmiecha. Skäi był najpotężniejszą istotą we wszechświecie, ale nie wiedział, jak zakłada się bluzę z kapturem. Teraz odłożył ją na bok i wziął się za rozwiązywanie wiązania swojej koszuli, którego używali od dawien dawna, zanim ktoś wpadł na pomysł guzików. Lucyfer poczuł się nagle dziwnie zmieszany i odwrócił wzrok. Po chwili namysłu odwrócił się całkiem i utkwił spojrzenie w ścianie.
Przez to całe zamieszanie, od którego aż do teraz nie miał nawet chwili wytchnienia całkiem zapomniał o tamtym zdarzeniu. Teraz wspomnienie wróciło do niego z całą siłą, sprawiając, że miał ochotę uderzyć głową w ścianę ze wstydu, a potem przeprosić Skäi'a tysiąc razy. Nie zrobił oczywiście żadnej z tych rzeczy, uznając że lepiej będzie nigdy przenigdy o tym nie wspominać. Musiał tylko nie odrywać wzroku od ściany, nie pozwolić temu dziwnemu, krępującemu dyskomfortowi sobą zawładnąć. Znał Skäi'a dosłownie od zawsze. Nie miał powodu czuć się tak skrępowanym tylko dlatego, że ten się właśnie przy nim przebierał. To, że Lucyfer wcześniej zupełnie postradał na chwilę rozum i pocałował chłopaka nie miało najmniejszego znaczenia z jakiegoś miliona powodów.
- Nigdy nie miałem na sobie niczego czarnego... - usłyszał zza pleców i uznał to za znak, że może się odwrócić.
Przeżył szok. Taki szok, jakiego można doznać widząc swojego dziadka w błyszczącej sukience królowej Elsy, albo popularną w szkole „barbie", która pewnego dnia zakochała się w Evanescence, pokazując to wszystkim w ubiorze. W kwestii Skäi'a ta druga analogia pasowała zdecydowanie lepiej. Lucyfer, jak i zresztą wszyscy mieszkańcy tego wszechświata w historii, nie widział nigdy Stwórcy w czymś innym niż jego biały strój, składający się z prostych spodni sięgających kostek i koszuli wiązanej sznurkiem z rękawami kończącymi się na nadgarstkach. Od narodzin Lucyfera Skäi nigdy nie zmienił stroju, który zdawał się wręcz jego częścią. A teraz, tak po prostu, stał przed nim w czarnych dresowych spodniach na gumce i równie ciemnej bluzie, która na nim zdawała się znacznie większa, mimo, że wcale nie był dużo niższy od Lucyfera. Jego biała skóra i włosy odcinały się ostro od czerni, kontrastując z ubraniami w taki sam sposób, jak kiedyś u Sky'a.
Naprawdę był to szokujący widok i chyba nikt nie odczułby tego z taką siłą, jak Lucyfer. Skäi mógł być jego najlepszym przyjacielem, z którym spędził więcej czasu niż ktokolwiek z kimkolwiek, ale mimo to wciąż był w jego oczach Stwórcą. Nie tyle ojcem, czy choćby władcą, ale właśnie Stwórcą. Tym, który stworzył jego i cały świat. Mógł być jego przyjacielem, ale w głębi duszy Lucyfer nigdy nie myślał o nim do końca, jak o zwykłej osobie. Nie myślał o nim tak, jak myślałby o człowieku czy aniele. Choć byli tak blisko, zawsze istniała między nimi ta przepaść. Skäi był istotą boską, czymś można by powiedzieć spoza tego świata, ponieważ istniał jeszcze przed jakimkolwiek stworzeniem. W pewnym sensie istniał nawet jeszcze zanim był Skäi'em, zanim oddzielił się od ciemności i nabrał kształtu. Był czymś innym, większym, boskim, nie doświadczał świata w ten sam sposób, co inni. Jego niezmieniający się przez wieki i milenia strój był częścią tego boskiego wyobrażenia o wiecznym, niezniszczalnym Stwórcy. I tak nagle ten jeden element całego obrazu Skäi'a zniknął, zastąpiony najzwyczajniejszą w świecie czarną bluzą z kapturem z postrzępionym z jednej strony sznurkiem. Gdyby nie wiedział, na kogo patrzy, mógłby pomylić Boga tego świata z leniwym studentem, któremu nie chciało się wyprać sensowniejszych ciuchów i który potraktował swoje włosy zbyt dużą ilością rozjaśniacza.
- Coś nie tak? – Skäi chyba zaniepokoił się jego milczeniem. Spojrzał po sobie z namysłem. – To bardzo wygodne – powiedział z uznaniem.
- Wyglądasz... - Lucyfer nie wiedział, jak powinien skończyć to zdanie. – Tak ludzko – powiedział w końcu, nie spuszczając wzroku z chłopaka. Ten spojrzał na niego z zaskoczeniem, a chwilę później się uśmiechnął.
- Stworzyliśmy ludzi na nasze podobieństwo.
- Tak, ale... - Lucyfer nie wiedział, co powiedzieć. Znał go tak długo, a mimo to nie miał pojęcia, jak to jest być nim. – Zastanawiam się na ile naprawdę jesteś taki, jak my. Wiesz, w swojej głowie. Na ile podobnie czujemy emocje i widzimy świat...
Skäi przechylił głowę, zmieszany.
- Mam wrażenie, że powinniśmy rozmawiać teraz o... sprawach... Nie o filozofii.
Lucyfer pokręcił głową i podszedł do chłopaka.
- Zapomnij o sprawach. Zajmiemy się wszystkim jutro. W tej chwili nie ma nawet dzisiaj, prawda? Skoro nie ma teraz świata poza tym pokojem, czas też nie płynie. I nie ma żadnych spraw.
Skäi spojrzał na niego z niepokojem.
- Ale jest tyle ważnych rzeczy... - powiedział cicho. Lucyfer położył mu dłonie na ramionach i pokręcił głową.
- Później – powiedział krótko. Chwycił za kaptur bluzy Skäi'a, po czym nasunął go zaskoczonemu chłopakowi na głowę. Materiał zmierzwił Mu włosy i wepchnął grzywkę do oczu, przez co wyglądał teraz już zupełnie zwyczajnie. Kiedy obrzucił Lucyfera oburzonym spojrzeniem spod krzywo nasuniętego kaptura i rozczochranych włosów, wyglądał już nie tylko jak człowiek lub anioł, ale też odrobinę jak zirytowany dzieciak. – Powiedziałeś, że te ubrania są wygodne? Idealnie. – Lucyfer uśmiechnął się, a Skäi zamrugał, zmieszany. – Musisz odpocząć, prawda? Jaki jest na to lepszy sposób niż sen?
Oczy chłopaka otworzyły się szeroko.
- Nie, ja nie mogę... - natychmiast zaprotestował. – Jeśli zasnę, mogę zapomnieć, jak przywrócić świat! Wymsknie się za daleko i nie dam rady—
- Nie zapomnisz. – Lucyfer zbył Jego słowa uśmiechem. – Odebrałeś moc wszystkim aniołom w Niebie i w Piekle, więc jesteś teraz znacznie silniejszy niż ostatnimi czasy, a przecież dawniej zdarzało ci się spać.
- To było jeszcze zanim upadłeś!... – Skäi głośno zaprotestował, po czym zamilkł raptownie. Spuścił głowę, a na Jego twarzy odbił się wewnętrzny konflikt. Może było to poczucie winy.
- Teraz tu jestem, prawda? – Lucyfer nie miał ochoty poruszać znowu tego tematu. Najważniejsze, że w końcu ich rozłąka się skończyła. – Mówisz, że mogłeś sobie pozwolić na sen zanim upadłem. Teraz jestem przy tobie – powiedział łagodnie, podchodząc jeszcze krok bliżej do chłopaka i obejmując Go delikatnie. – Czy to ci nie wystarczy?
Usłyszał jak Skäi wypuszcza drżący oddech, po czym oddaje uścisk równie delikatnie. Lucyfer poczuł pieczenie w kącikach oczu, uświadamiając sobie, jak bardzo tęsknił za tym ciepłem. Przytulanie kobiet, nawet Ewy i nawet jego dzieci było nieraz cudowne, ale to było coś zupełnie innego. Inni bili ciepłem człowieka, drugiej osoby, takiej, jak on sam. Skäi natomiast miał w sobie jasność i ciepło specyficzne tylko dla niego. Było to uczucie, które zdawało się ogarniać go całego, od stóp po koniuszki palców.
Skäi oparł czoło na jego ramieniu i stali tak dłuższą chwilę, aż w końcu odpowiedział:
- Wystarczy.
***
Lucyfer zmienił zdanie. Przebranie się w czyste ubrania nie było w żaden sposób adekwatne do obecnego stanu ich dwójki, biorąc pod uwagę wszystko, co przeszli w ciągu ostatniej doby. Kąpiel była absolutną koniecznością.
Skäi na jego prośbę przywrócił na chwilę przylegającą do sypialni łazienkę i obaj skorzystali z ogromnej pałacowej wanny. Oczywiście, osobno. Nie, żeby to miało znaczenie. Lucyfer wspominał o tym tylko dlatego, że biedny Skäi musiał sam poradzić sobie z zupełnie dla siebie nowym doświadczeniem w postaci kąpieli. Do tej pory nigdy jej nie potrzebował, skoro na ogół ani się nie pocił, ani nie spryskiwał, w przeciwieństwie do Lucyfera, krwią demonów, a jeśli zdarzyło mu się czymś ubrudzić, wystarczyło rozłożyć niepowołaną substancję na atomy. Lucyfer uznał jednak, że kąpiel dobrze mu zrobi, a chłopak za bardzo się nie sprzeciwiał. Jego włosy po raz pierwszy pachniały szamponem, kiedy leżał obok niego na łóżku po wyjściu z łazienki.
- Nie miałem pojęcia, że zanurzenie się w ciepłej wodzie może być takie przyjemne – powiedział teraz cicho.
Lucyfer nie miał siły się zaśmiać, ale wypuścił przez nos trochę powietrza.
- Nie masz pojęcia jeszcze o miliardzie rzeczy, które mogą być przyjemne – odpowiedział, obracając głowę na bok, żeby się Mu przyjrzeć.
- Hm... nigdy nie próbowałem huśtawki. Takie kołysanie musi być miłe... - Powieki miał już odrobinę opuszczone.
- Nie rozumiem cię. – Lucyfer pokręcił głową. – Zacząłeś tworzyć świat, żeby nadać swojemu istnieniu sens, prawda? W momencie twoich narodzin nie było niczego, więc stworzyłeś wszystko, żeby się tym cieszyć. Dlaczego w takim razie nigdy tak naprawdę nie spróbowałeś żyć w tym świecie? Doświadczać?
Skäi milczał przez dłuższą chwilę, w końcu jednak odpowiedział mu cichym głosem.
- Na początku nie było nikogo poza mną. I ciemnością. Kiedy myślałem o tworzeniu, chodziło tylko o moją nudę i samotność. Kiedy jednak pojawiłeś się ty... a potem kolejni, świat przestał należeć już tylko do mnie. Ja byłem jeden, a was wielu, nie było więc sensu, żebym przywiązywał wagę do swoich zachcianek. Stałem się tylko małą częścią świata, który należał już do nas wszystkich. Wy walczyliście z ciemnością, a ja zająłem się tworzeniem, więc każdy pełnił swoją rolę. To była po prostu... naturalna kolej rzeczy. Nie miałem czasu na... huśtanie się na huśtawce.
Lucyfer westchnął.
- Ani na nic innego – powiedział, po czym dodał: - Twoja dobra natura jest twoją największą wadą, wiesz o tym?
Skäi nie odpowiedział, tylko obrócił głowę w jego stronę na poduszce. Na twarzy malowało mu się zaskoczenie.
- Znam cię tak długo – powiedział – a zwykle nie mam pojęcia, co masz na myśli.
Lucyfer uśmiechnął się z rozbawieniem.
- Chyba nigdy do końca się nawzajem nie zrozumiemy.
Skäi dłuższą chwilę po prostu patrzył mu w oczy bez słowa.
- Zmieniłeś się – powiedział w pewnym momencie.
Serce Lucyfera stanęło na moment.
- To źle? – szepnął, bo nagle zabrakło mu głosu. Czyżby Skäi go nie poznawał? Zmienił się tu na dole na tyle, że nie mogli już wrócić do tego, co mieli dawniej?
Chłopak pokręcił jednak głową przecząco.
- Nie, po prostu... - Zmarszczył brwi. – Oczywiście, że się zmieniłeś. Czasu nie minęło dużo, ale przeszedłeś tak wiele. Tak wiele osiągnąłeś. Zbudowałeś to piękne miasto. Prowadziłeś tych wszystkich ludzi przez lata. Zakochałeś się. A potem Adam i Ewa oboje odeszli. Jesteś ojcem. W ciągu tych paruset tysięcy lat zrobiłeś więcej niż przez miliardy lat ze mną. Oczywiście, że się zmieniłeś.
- Nie zmieniło się to, jak bardzo mi na tobie zależy – powiedział Lucyfer, czując jak emocje ściskają mu gardło. Skäi miał rację. Tyle się wydarzyło. W jego życiu zmieniło się wszystko. Teraz nagle odzyskał jedną rzecz ze swojej przeszłości i wciąż nie mógł w to uwierzyć.
- Wydajesz mi się... dojrzalszy. Wcześniej zawsze się o ciebie martwiłem. Zawsze byłeś dla mnie kimś, kim muszę się opiekować. Albo po prostu tak mi się zdawało. Ale teraz... Teraz czuję się przy tobie jak dziecko. Jakbym to ja niczego nie rozumiał i potrzebował opieki.
- Hahah – Lucyfer uśmiechnął się szeroko z rozbawieniem. – Mówisz, że nasze role się odwróciły?
Skäi uniósł wzrok na sufit z namysłem.
- Nie do końca... - nie sprecyzował. – Po prostu mam wrażenie... że coś się zmieniło w naszej relacji. Nie jest wcale gorzej ani lepiej, tylko po prostu inaczej.
Coś się zmieniło? Lucyfer mniej niż godzinę temu obiecał sobie nie wspominać tego zdarzenia nigdy przenigdy, a jednak teraz właśnie do niego powróciło.
Uświadomił sobie, że Skäi wbija w niego zmieszane spojrzenie i marszczy brwi, jakby próbował rozwikłać jakąś zagadkę dopiero, kiedy położył mu dłoń na policzku. Jeszcze dłużej zajęło mu zrozumienie dlaczego chłopak tak na niego patrzył i czemu Jego palce wydawały się takie chłodne.
- Masz gorączkę? – spytał chłopak, próbując chyba zrozumieć skąd na policzkach Lucyfera wzięły się rumieńce. Kiedy tylko Lucyfer sobie to uświadomił, odskoczył od Niego jak oparzony. Zanim zastanowił się, co właściwie robi, już wyskoczył z łóżka i teraz zataczał kółka wokół niewielkiego dywaniku w sypialni, trzymając się za skronie i próbując wypchnąć z głowy niepożądane myśli siłą.
To nie miało sensu. Absolutnie nie miało sensu. Lucyfer nie mógł, absolutnie, mieć podobnych uczuć wobec Skäi'a. Stwórcy świata. Osoby, która stworzyła jego samego. Skäi'a. Jego Skäi'a, którego kochał bardziej niż cokolwiek czy kogokolwiek innego. Skäi'a, który był przy nim od zawsze. Który absolutnie, z pewnością nie miał podobnych myśli na jego temat. Pewnie nawet nie pamiętał o tym pocałunku. Istniała nawet szansa, że nie wiedział, co się stało. Skäi nie był, absolutnie, zainteresowany podobnymi rzeczami. Pewnie nawet nie rozumiał, jak to działa na jakimkolwiek poziomie poza biologicznym. Sky w dzieciństwie powiedział, że Stwórca pewnie zrzucił Lucyfera i Ewę do Piekła przez zazdrość i mógł mieć z tym nawet trochę racji. Odrobinę racji, co do tego, że pewnego rodzaju zazdrość odegrała w tym wszystkim jakąś pomniejszą rolę. Nie była to jednak i nie mogła być zazdrość tego rodzaju, który nasuwa się ludziom na myśl jako pierwszy. Skäi mógł poczuć pewien lęk. Smutek, że Lucyfer nie spędza już całego swojego czasu z nim. Że znalazł sobie kogoś, kogo kocha niemal równie mocno, jak swojego stwórcę. Nie było jednak możliwe, absolutnie, żeby ten smutek, lęk czy zazdrość miały się jakkolwiek do uczuć tak prostych, ludzkich i prymitywnych, jak miłość romantyczna. Jak seks.
Mowa przecież była o Skäi'u. O wiecznej, boskiej istocie, która jeszcze wczoraj nie wiedziała, jakie to uczucie wziąć kąpiel czy założyć na siebie wygodną bluzę z kapturem. Skäi nie mógł tego zrozumieć. Pewnie do końca świata nie wyszedłby z szoku, gdyby dowiedział się, co chodziło właśnie Lucyferowi po głowie. Tamten pocałunek. Dlaczego to zrobił? To był odruch. Nie myślał w tamtej chwili absolutnie o niczym. Nie chciał tylko znów Go stracić i zanim się opamiętał podbiegł do Niego i tak po prostu Go pocałował. To było niemożliwe, bo przecież chodziło o Skäi'a. I gdyby to chociaż był jedyny powód...
Lucyfer nie pożądał mężczyzn. Nie wiedział dlaczego i, szczerze, nigdy się nad tym nie zastanawiał. Wszyscy aniołowie, których znał zdawali się obojętni wobec płci, a on nie tyle czuł wobec mężczyzn niechęć, co po prostu żaden nigdy go nie urzekł. Przez jego względnie krótkie życie po upadku przewinęło się wiele kobiet. Po tym, jak stracił Ewę, nie potrafił związać się z nikim na dłużej, więc zmieniał kochanki, jak rękawiczki. Pewną odmianą była dla niego matka Sky'a i być może nawet udałoby im się spędzić razem chociaż paręset lat, gdyby nie musiała wracać na Ziemię. Po niej nie było już nikogo, kto ostałby się dłużej niż parę tygodni. Poznał więc wiele ludzi na krótko, ale żadna z jego przelotnych przygód nie była z osobą tej samej płci. Nie poczuł nigdy nawet małego zrywu chęci, żeby spróbować. Po prostu z jakiegoś powodu go to nie interesowało.
Jak to więc było możliwe? Dlaczego? Dlaczego jego emocje musiały robić sobie teraz z niego żarty? Skäi był jego najlepszym przyjacielem i do tego mężczyzną, nawet jeśli narodził się jeszcze zanim powstała idea podziału na płcie. W końcu stworzył kobietę, jako tę „inną od siebie samego". Był mężczyzną i jego przyjacielem, kimś na pograniczu właściwie rodziny. Rodziny, przyjaciela, opiekuna, stwórcy, Boga... Skäi był dla niego wszystkim. Był tym wszystkim jeszcze zanim w ogóle powstały podobne koncepty i relacje między ludźmi.
Wszystkie te myśli wirowały mu w głowie z taką prędkością, że miał wrażenie, jakby miały za chwilę rozsadzić mu czaszkę od środka. Skäi coś do niego mówił, pewnie przestraszony jego nagłym atakiem, można by chyba powiedzieć, paniki, ale Lucyfer go nie słyszał. Stał pośrodku pokoju zaciskając powieki, usiłując zrozumieć swoje pędzące myśli i nieuporządkowane uczucia.
I wtedy nagle, tak po prostu, opuścił ręce zaplątane chwilę temu we włosach, wypuścił powoli powietrze z płuc i otworzył oczy.
Oczywiście, że tak. To było takie proste. Odpowiedź od początku była jak wystawiona na tacy.
Lucyfer zmienił się, dokładnie tak, jak powiedział Skäi. Skäi przecież dawniej nie był jedynym, który nie znał małych i większych przyjemności świata doczesnego. Lucyfer przez wieki, milenia, a właściwie miliardy lat zajmował się tylko zabijaniem demonów i pomaganiem Skäi'owi w budowaniu świata od podstaw. Było to tak pochłaniające uwagę zadanie, że niemożliwym było, żeby znaleźli czas na cokolwiek innego. Skäi zaprojektował tyle niesamowitych, fascynujących rzeczy, ale sam nigdy ich nie wypróbował. Lucyfer był wtedy jak on. Skupiony na swoich obowiązkach i chronieniu Skäi'a przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Aż pewnego dnia przestał taki być.
Przyszedł moment, kiedy Ewa spojrzała mu głęboko w oczy, powiedziała dokładnie to, co powinna powiedzieć, żeby skruszyć jego skorupę twardej sumienności i w końcu uległ. Pozwolił sobie zakosztował tego świata, który do tej pory miał zamiar jedynie chronić i zakochał się. Tak samo w Ewie, jak i w tym właśnie świecie. W swoich własnych, tak ludzkich, o ironio, pragnieniach i przyjemności płynącej z ulegania im.
W tamtym momencie wszystko się zmieniło. Nie tylko jego życie, nagle ograniczone do dusznej, klaustrofobicznej otchłani Piekła, ale przede wszystkim jego podejście do tego życia. Od tamtego dnia celem istnienia stało się dla niego doświadczanie i od tamtej pory doświadczył wiele. Tak to właśnie dla niego wyglądało. W taki właśnie sposób się zmienił. Nic więc dziwnego, że nawet, kiedy spotkał się na powrót z elementem należącym do jego przeszłości, nie potrafił już spojrzeć na ten element w ten sam sposób, co dawniej.
Gdyby miał wyrazić to wszystko, o czym właśnie pomyślał jednym tylko zdaniem, powiedziałby, że dawniej nie miał pragnień, lub nie zauważał ich, a obecnie tylko one się dla niego liczyły. Pragnął dalej żyć, na tym pięknym świecie, pragnął szczęścia dla siebie i swoich najbliższych. Pragnął kochać i nienawidzić, śmiać się i płakać. Doświadczać wszystkiego tak mocno, jak tylko się da, a więc...
Skäi'a, który w przeszłości był jego obowiązkiem, kimś kogo miał chronić i komu miał towarzyszyć, teraz też pragnął.
Jeśli jakikolwiek mężczyzna miałby go kiedykolwiek zachwycić, nie było lepszego kandydata niż On.
***
Lucifer zachowywał się niepokojąco. Skäi śledził go wzrokiem, kiedy ten przemierzał pokój szybkim krokiem, chyba gorączkowo nad czymś rozmyślając. Czyżby uświadomił sobie coś strasznego związanego z końcem świata, demonami albo Muriel'em? Skäi przełknął ślinę, czując jak serce tłucze się mu w klatce piersiowej.
- Lucifer? – odezwał się ostrożnie, ale ten nawet na niego nie spojrzał. – Coś się stało? O co chodzi? – Przygryzł wargę, podnosząc się na łóżku do siadu. – Czy chodzi o—
- Dlaczego zaprojektowałeś seks tak, żeby dwójka osób tej samej płci też mogła to robić? – Lucifer przerwał mu pytaniem. Nie krążył już po sypialni, tylko stał naprzeciwko niego ze zmarszczonymi brwiami i niepokojąco poważną miną.
Skäi nie wiedział, co powiedzieć.
- Proszę? – wydukał tylko, nie rozumiejąc jak to możliwe, że myśli Lucifera zawędrowały teraz w takie odległe rejony. Przecież chwilę temu nawet o niczym podobnym nie rozmawiali. – Dlaczego pytasz?
- Bo to nie ma sensu. Dlaczego to zrobiłeś? – Lucifer nie odpuszczał. Skäi nie rozumiał sensu tej rozmowy, ale z braku lepszych opcji postanowił zaspokoić jego ciekawość.
- Wiesz, że nie ode mnie zależy osobowość i charakter ludzi, których tworzę, prawda? Do tego, na ludzi, którzy rodzą się naturalnie nie mam już zupełnie żadnego wpływu. Więc pomyślałem sobie, że jeśli jakaś dwójka ludzi będzie do siebie pasować idealnie, a pech sprawi, że nie będą oni różnych płci, to będzie niesprawiedliwe nie dać im szansy na bycie tak blisko ze sobą, jak mogliby być, gdyby szczęście im dopisało.
Lucifer wpatrywał się w niego długo z namysłem.
- Więc masz świadomość, że nie chodzi tylko o rozmnażanie – powiedział. – To zawsze jakiś początek.
- Nie rozumiem. – Skäi naprawdę nie rozumiał do czego Lucifer zmierzał.
- Rozumiesz, że seks to nie tylko biologia, prawda? Dobrze wiedzieć – powiedział teraz.
Skäi przekrzywił głowę na bok, zmieszany.
- To jest biologia... - powiedział, czując się już zupełnie zagubiony. – Dzięki odpowiednim mechanizmom psychologicznym i hormonom, które—
- Tak, tak, wiem – Lucifer mu przerwał. – Obaj wiemy jak działa cały ten proces. Sami go projektowaliśmy. Choć warto odnotować, że to był najpierw twój pomysł.
- Więc... - Skäi przygryzł wargę i zmarszczył czoło próbując doszukać się w tej rozmowie choć odrobiny sensu. – Do czego zmierzasz?
- Do tego – na ustach Lucifera pojawił się uśmiech, którego Skäi nie potrafił zinterpretować. Było w nim coś psotnego, czy może wyzywającego – że choć zaprojektowałeś i stworzyłeś ten cały mechanizm, nigdy tak naprawdę go nie przetestowałeś.
Skäi zamrugał.
- Powiedziałbym, że jest on nieustannie testowany na Ziemi i w Piekle, a nawet w Niebie, skoro co jakiś czas przybywa na dole nowych aniołów.
Lucifer wybuchnął śmiechem na te słowa, a Skäi nie miał pojęcia dlaczego. Nie powiedział przecież nic zabawnego?
- Miałem na myśli – Lucifer podszedł do łóżka, po czym oparł się o nie rękami, przysuwając się do Skäi'a, jakby chciał spojrzeć na niego z mniejszej odległości – że chociaż jesteś właściwie autorem seksu, sam nigdy go nie doświadczyłeś.
Skäi zamrugał. Lucifer patrzył na niego z bliska z jakimś tajemniczym błyskiem w oczach i delikatnym uśmiechem błąkającym się po wargach.
- Jak i wielu innych rzeczy – Skäi stwierdził, swoim własnym zdaniem, oczywistość. – Tak samo, jak kąpieli czy huśtawki. Rozmawialiśmy już o tym.
Lucifer zaśmiał się krótko, po czym zwiesił głowę. Przysiadł bliżej niego na łóżku.
- Fakt, że nie widzisz różnicy między huśtaniem się na huśtawce, a seksem jest trochę przygnębiający. – Westchnął.
- A jaka jest różnica? – Skäi poczuł delikatną ciekawość.
- Hm... - Lucifer wciąż patrzył na niego tym dziwnie rozbawionym spojrzeniem. – Powiedziałbym, że różnica tkwi w... skali? Gdyby porównać te dwie rzeczy do skali dajmy na to... bólu, to powinieneś chyba rozumieć po ostatnim?... to tak, jak różnica między zacięciem się papierem, a postrzeleniem pistoletem Muriel'a.
Skäi wzdrygnął się na to wspomnienie. Ale...
- Nigdy nie zaciąłem się papierem... - powiedział.
Lucifer patrzył na niego przez chwilę bez słowa, po czym schował twarz w dłoniach. Westchnął ciężko. Szybko jednak podniósł głowę i przetarł twarz rękami, odgarniając wpadające mu do oczu kosmyki czarnych włosów za uszy.
- Jeszcze ci to dzisiaj wytłumaczę, zobaczysz – powiedział z determinacją w głosie.
- Dlaczego? – Skäi był zagubiony.
- To absolutnie konieczne.
- Nie rozumiem.
- Nie ważne, po prostu słuchaj. – Lucifer przesunął się tak, żeby patrzeć na niego z naprzeciwka. – Nigdy nie zaciąłeś się papierem. Ok. W takim razie... to różnica jak między uderzeniem meteorytu, a wybuchem supernowej. To porównanie musisz zrozumieć – powiedział i spojrzał na niego z nadzieją.
Skäi uniósł brwi.
- To niemożliwe – stwierdził, nie mając oczywiście zamiaru być niegrzecznym. – Ludzie nie mają tak szerokiej skali emocjonalnej.
- To była metafora.
- Wiem, ale nie powiedziałbym, że dobra, bo to jest fizycznie niemożliwe. Różnica uwolnionej energii pomiędzy uderzeniem średniego meteorytu, a wybuchem przeciętnej supernowej to—
- Chyba pierwszy raz mam ochotę ci przyłożyć – przerwał mu Lucifer. – Skäi, próbuję ci tylko powiedzieć, że seks to fizycznie najlepsza rzecz jakiej można doświadczyć. Choć niektórzy kłóciliby się, że jednak jedzenie. To indywidualna sprawa. W każdym razie, nie komplikuj tego swoją logiką.
- Nie da się niczego zrozumieć inaczej niż dzięki logicznemu myśleniu...
- Oh, do Diabła! – Lucifer wydał z siebie coś przypominającego jęk. – Ja też się tak kiedyś wysławiałem? Musisz koniecznie spędzać więcej czasu z ludźmi, bo prawie nie da się z tobą rozmawiać.
Skäi drgnął na te słowa, czując nieprzyjemny ucisk w piersi. Co Lucifer miał na myśli? Czyżby zmienił się na tyle, że nie odpowiadało mu już jego towarzystwo?
- O, nie, Skäi. – Lucifer położył mu dłonie na policzkach i spojrzał w oczy z przejęciem. – Nie mówiłem poważnie. – Dopiero kiedy to powiedział, Skäi uświadomił sobie, że robi prawdopodobnie bardzo nieszczęśliwą minę.
- Przepraszam – powiedział, odsuwając się, zawstydzony. Jednocześnie jednak wciąż czuł lęk, bał się, że Lucifer częściowo powiedział to szczerze. W ciągu swojego pobytu w Piekle poznał przecież tyle osób. Pewnie nie miał powodu wciąż spędzać z nim czasu, szczególnie skoro tak bardzo nie wychodziła mu zwykła rozmowa.
- Za co przepraszasz? To nie twoja wina. To po prostu ja próbuję nakłonić cię do myślenia w sposób, który zwyczajnie nie jest w twoim stylu. To ja przepraszam. Jesteś tym, kim jesteś, nie tym, kim chciałbym, żebyś—
- Kim chciałbyś, żebym był? – Skäi przerwał mu, czując się tylko gorzej w miarę słuchania go. Wyglądało na to, że naprawdę oddalili się od siebie przez te wszystkie lata. Lucifer stał się niesamowicie ludzki i nie umiał się już porozumieć z kimś, kto nigdy nie żył pośród ludzi. Gdyby tylko potrafił, Skäi zmieniłby się dla niego. Nie miał jednak bladego pojęcia, czego mężczyzna od niego oczekiwał i czego by chciał. – Postaram się, jak tylko mogę, nawet jeśli nie mogę zrobić za wiele. – Spuścił głowę, czując się niesamowicie osobliwie. Zdarzało mu się w życiu odczuwać desperację wiele razy i z wielu różnych powodów, ale to był pierwszy raz, kiedy ścisnęła mu ona żołądek w takim kontekście. Czuł nieprzyjemnie zimny lęk przed utratą Lucifera, który nie był oddzielony już od niego żadną nieprzekraczalną, magiczną granicą. Było to nawet straszniejsze. Myśl, że mężczyzna może po prostu zdecydować się, że nie chce już przy nim być. A on tak go w tej chwili potrzebował.
- Skäi, nie rozumiesz – powiedział. – Nie chcę, żebyś był kimkolwiek innym. To po prostu... ja jestem teraz inny. Patrzę na świat inaczej, na ludzi... w tym ciebie. Zwyczajnie ciężko mi się pogodzić z faktem, że nie mogę być z tobą tak, jak z innymi. Zawsze chciałem być blisko, ale teraz chcę tego jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Jeszcze mocniej. Zmieniłem się i zmienił się sposób w jaki wyrażam miłość wobec ludzi, których kocham. Kiedyś byłem aniołem prowadzonym przez światło i boski obowiązek. Spójrz na mnie teraz. Co widzisz? – Skäi widział dokładnie tą samą osobę, którą kochał być może jeszcze zanim ją stworzył. To, że zmienił się jego sposób mówienia, jego charakter czy kolor włosów, nie miało żadnego znaczenia. – Nie ma już we mnie tego boskiego poczucia obowiązku. Pokochałem ludzi, więc stałem się niemal taki, jak oni, żeby móc pokochać siebie. Naprawdę, spójrz na mnie. Powiedz mi, co widzisz?
Skäi poczuł pieczenie oczu, ale nie domyślił się, co ono oznacza, dopóki po jego policzkach nie popłynęły łzy.
- Widzę ciebie. Po prostu. Nie wiem, co masz na myśli. Przepraszam – powiedział to wszystko szeptem.
Oczy Lucifera otworzyły się szerzej, ale nie w szoku, tylko jakby... z fascynacji.
- Chcę tylko powiedzieć – odezwał się po dłuższej chwili przyglądania się jego zawstydzającym łzom bez słowa – że ja patrzę na ciebie i nie widzę już tylko światła. Nie potrafię patrzeć już na ciebie, jak na tą boską istotę, której nikt nie pojmie. Patrzę i widzę chłopaka, którego kocham, ubranego w moją ulubioną bluzę. Pod każdym względem poza fizycznym jestem obecnie człowiekiem i nie potrafię już patrzeć na ciebie inaczej. Nie składasz się już dla mnie tylko ze światła i potęgi, ale też z kości, skóry i ładnych oczu i moja ludzka natura sprzeciwia się obojętności, z którą powinienem te twoje cechy potraktować. Rozumiesz już, Skäi? Nie kocham cię już jak stworzenie swojego stwórcę, ale jak człowiek człowieka.
Skäi nie potrafił powstrzymać łez, które wciąż spływały mu po policzkach. Niewiele rozumiał z tego, co Lucifer próbował przekazać, ale z łatwością odczuwał emocje zawarte w jego słowach i głosie. Nie płakał już ze smutku, czy lęku, nawet jeśli było mu trochę przykro, że nie umie do końca zrozumieć. Płakał, bo Lucifer mówił mu, że wciąż go kocha, a jego nie obchodziło, jaką formę przybierze jego miłość, dopóki zostanie z nim na zawsze.
Spuścił głowę i zacisnął powieki. Trawił go wstyd. Kiedy ostatni raz płakał? Czy raczej, kiedy ostatni raz Lucifer widział, jak płacze?
Potrzebował teraz czegoś. Czegoś mu brakowało, czuł jakby pustkę i rwącą potrzebę pchającą go ku czemuś, ale nie potrafił stwierdzić czemu.
- Lucifer... - wykrztusił tylko i pociągnął nosem. Kiedy tylko wypowiedział jego imię, mężczyzna złapał go za materiał bluzy i przyciągnął do siebie do uścisku. Skäi otoczył jego szyję rękami i przewrócili się razem na materac łóżka.
Rwanie ustało. Teraz czuł tylko ciepło, bicie serca Lucifera na swojej klatce piersiowej i kosmyki jego ciemnych włosów łaskoczące go w szyję i policzek. Pomyślał, że mógłby leżeć tak już wieczność.
- Możesz mnie kochać i patrzeć na mnie, jak tylko ci się podoba, dopóki będziesz przy mnie. Tylko o to... chciałbym cię prosić – powiedział cicho, wtulając się mocniej w jego ciało.
To dziwne, jak bardzo bliskość emocjonalna i fizyczna były ze sobą powiązane. Nie powinno go to zaskakiwać, jako stwórcy świata, a jednak zaskakiwało. Tamtego dnia, kiedy stworzył pierwszą w historii istotę, oczywiście Lucifera, i po raz pierwszy chłopak go dotknął, doznał szoku, jakby ktoś poraził go prądem, tyle że w przyjemny sposób. Dotyk drugiej osoby był czymś niesamowitym i nie do końca dla niego zrozumiałym. Przypomniały mu się słowa jednego z aniołów. Powiedział kiedyś: „Świat jest prosty. Ciemność jest ciemnością, a światło światłem. Więc walczymy".
Bliskość była bliskością. Więc ludzie chcieli być blisko na każdy możliwy sposób.
Przymknął powieki ciesząc się bliskością i dotykiem Lucifera i wtedy...
Zaraz. To miał na myśli??
Cała ta rozmowa, która doprowadziła Skäi'a do łez, a Lucifera do rzucenia się mu w ramiona zaczęła się w bardzo dziwny sposób. Lucifer zdawał się mówić zupełnie od rzeczy, chyba że... że nie mówił od rzeczy.
- Lucifer – Skäi odezwał się szeptem.
- Tak?
- Kiedy powiedziałeś, że kochasz mnie jak człowiek człowieka... - urwał, nie wiedząc jak ubrać swoje myśli w słowa. Nagle stał się nad wyraz świadomy swojego ciała, każdego miejsca, w którym przypadkiem dotykał go Lucifer, jego oddechu na swoim policzku i własnego bicia serca, które nagle chyba przyspieszyło. – Zacząłeś mówić o... a potem... To znaczy ja nie wiem... Lucifer... - Nie umiał uporządkować swoich myśli. Ciepło, które nagle bez powodu rozlało się po jego dziwnie nadwrażliwym ciele, włącznie z policzkami, przeszkadzało mu w skupieniu się.
- Czego nie wiesz? – Lucifer spytał spokojnie.
- Ty... - musiał przełknąć ślinę, bo nagle zaschło mu w gardle - ...powiedziałeś, że teraz patrzysz na mnie inaczej...
- To prawda.
- Inaczej... - powtórzył Skai. – Jak człowiek człowieka... Kości i skóra i... ładne oczy?
Teraz policzki zdawały się go już palić i nie miał pojęcia dlaczego. Czy miał rację? Chodziło o ten rodzaj patrzenia na kogoś? Lucifer mówił o... seksie? Dlaczego miałby o nim mówić i dlaczego Skäi tak dziwnie się czuł myśląc o tym?
Jakby całe jego ciało miało za chwilę stanąć w ogniu.
Wiedział dokładnie, w najmniejszych detalach, jak działał ten proces. Był świadomy, że odkąd zaprojektował ten mechanizm, został on wypróbowany miliony, a nawet miliardy razy na Ziemi, pod nią i ponad nią. Czy tyczyło się to ludzi czy aniołów, seks zdawał się być pokusą tak wielką, że żadne prawa czy obowiązki nie były w stanie powstrzymać jednych i drugich przed spróbowaniem.
Oczywiście, nigdy nie planował zrobić z seksu czegoś zakazanego czy niepożądanego. Wręcz przeciwnie, miał to być jeden z jego najlepszych wynalazków, pozwalających nie tylko na rozmnażanie się bez jego ingerencji, ale również na tworzenie i zacieśnianie więzów między ludźmi. Dopiero, kiedy okazało się, że coś takiego ma negatywny wpływ na dyscyplinę wśród szeregów niebiańskiej armii, Skäi zmuszony był stworzyć regułę zabraniającą podobnych stosunków między jego żołnierzami. Oczywiście, nie zamierzał odebrać im w tej kwestii wolnego wyboru. Po prostu uznał, że dla tych, którzy nie są w stanie podporządkować się surowemu prawu, królestwo Lucifera będzie lepszym domem niż jego zdyscyplinowana, nienaganna armia.
Seks był czymś z natury dobrym, a przynajmniej takim został stworzony. W oczach Skäi'a możliwość uprawiania go była czymś nierozerwalnie związanym z ludzką naturą. Z ich chęcią bliskości z innymi, ich prawem do podążania za szczęściem, ich biologicznym, tak bardzo naturalnym przysposobieniem. Była czymś odległym. Czymś leżącym zupełnie poza jego światem, który ograniczał się do obowiązków i ciągłej walki z ciemnością.
Nigdy, przenigdy nie przeszło mu przez myśl, że seks mógł kiedykolwiek, w jakikolwiek sposób go dotyczyć.
A teraz Lucifer patrzył na niego, podpierając się łokciami o materac łóżka po obu stronach jego głowy z wyrazem twarzy, który mówił „twoje myśli idą prawdopodobnie dobrym torem".
- Ja nie... - Skäi zaczął, ale zabrakło mu słów. – Ja nie... – spróbował znowu. – Lucifer, ja nie mogę tego zrobić – wykrztusił w końcu.
- Możesz robić, co tylko chcesz. Ty tu ustalasz zasady – dostał odpowiedź. Zupełnie nie umiał rozszyfrować wyrazu twarzy Lucifera w tym momencie.
- A-Ale... - Skäi natychmiast zamknął usta, słysząc drżenie w swoim głosie. – Ale – odezwał się odrobinę pewniejszym tonem – przecież wiesz, że ja... nie myślałem o sobie, kiedy to projektowałem.
- Tak samo, jak nie myślałeś o sobie, tworząc śnieg i trawę i morza i chmury... Ale nie powiesz mi przecież, że nie cieszy cię ich widok.
Lucifer mógł mieć rację. Lucifer miał rację, technicznie rzecz biorąc. To nie tak, że istniały tu jakieś przeszkody natury fizycznej. Po prostu...
- Ja po prostu... to nie dla mnie – powiedział i przygryzł wargę. Miał ogromną ochotę odwrócić wzrok, ale Lucifer wciąż patrzył mu w oczy, więc nie potrafił. – To nie jest coś, co... co kiedykolwiek miało być dla mnie.
- Dla mnie też nie, prawda? – Lucifer uśmiechnął się, unosząc wyżej jeden kącik ust. – A jednak... - nie dokończył, bo dalszy ciąg był oczywisty.
- Prawda, ale... – Skäi zawahał się. Właściwie sam nie wiedział, co dokładnie chciał powiedzieć. Skąd miałby wiedzieć? Lucifer mówił, nie, proponował, coś kompletnie absurdalnego. W żaden sposób nie mieściło mu się to w głowie. Mieliby zrobić co? Jak. Dlaczego?? Policzki znów go zapiekły, gdy tylko wyobraził ich sobie w taki sposób przez ułamek sekundy. – Prawda, ale... ty r-robiłeś to z ludźmi... i aniołami... prawda? To zupełnie co innego. Ja jestem... nie jestem ani jednym, ani drugim... Nigdy nie planowałem... um...
- Wygląda na to, że nigdy nie planowałeś żyć, Skäi. – Spojrzenie Lucifera nabrało intensywności. Potem westchnął. – Nie będę cię do niczego namawiał, bo oczywiście rozumiem, że masz prawdopodobnie tysiąc powodów, żeby uznać to za idiotyczny pomysł. Nie przejmuj się. Chciałem ci tylko powiedzieć, co czuję. To wszystko.
- Ale... - Skai mógł teraz po prostu przyjąć jego słowa i zostawić ten temat za nimi. Coś mu jednak nie pozwalało. – Dlaczego w ogóle... dlaczego chciałbyś to zrobić? – musiał zapytać. – Z-Ze mną...
Lucifer przeniósł swój ciężar na jeden łokieć i wyciągnął drugą rękę, żeby przeczesać mu włosy palcami. Skäi wstrzymał oddech na ten gest, teraz znacznie bardziej świadomy każdego dotyku i spojrzenia mężczyzny. Teraz już rozumiał, co było takiego innego w jego wzroku. Wciąż tylko nie wiedział dlaczego.
- Naprawdę nie wiesz? – spytał Lucifer. Skäi pokręcił głową. Przecież mógł mieć kogo tylko zechciał. Był królem. Poza tym, ludzi i aniołów było mnóstwo. Nie był już uwięziony w Piekle, bo Skäi od razu zniósł trzymającą go tam barierę, kiedy tylko rozprawił się z Muriel'em i zszedł na dół. Było tyle innych osób, z którymi mógłby robić tę tak ludzką rzecz. – To przecież takie proste.
Skäi pokręcił głową jeszcze raz. Nie rozumiał.
- Dlaczego? – powtórzył pytanie.
Lucifer uśmiechnął się ciepło.
- Bo to ciebie kocham najbardziej na świecie. W takich sprawach nie potrzeba więcej powodów.
Skäi otworzył usta, po czym je zamknął. Policzki znów stanęły mu w ogniu, ale tym razem ciepło, które go zalało, było zupełnie inne. Nie był to palący rumieniec wstydu, poczucia, że myśli właśnie o czymś zupełnie nieprzyzwoitym i nielogicznym, ale to samo ciepło, które ogarnęło go wcześniej, kiedy Lucifer powiedział mu, że go kocha.
- Dlatego mnie pocałowałeś? – spytał cicho.
- Dlatego cię pocałowałem. To bardzo proste.
- Bardzo ludzkie – szepnął Skäi, niemal mimowolnie.
Lucifer pokiwał powoli głową.
- Rozumiem. Ludzkie, tak? Rozumiem. Nie jesteśmy tacy sami. Nie będę już więcej o tym wspominał. – Uśmiechnął się, po czym dodał: - Jestem niesamowicie szczęśliwy, że mogę być chociaż tak blisko.
Skäi przygryzł wargę.
„Chociaż tak blisko?"
- Myślisz, że moglibyśmy być... bliżej? – spytał. I w momencie, gdy wypowiedział te słowa poczuł, jak coś w nim kiełkuje. Jakieś małe, ale trudne do przeoczenia, ziarnko... ciekawości.
Lucifer patrzył na niego długo bez słowa. Skäi czuł jak pod jego spojrzeniem to małe ziarnko zaczyna rosnąć, jak chwilę potem krew w jego żyłach staje się cieplejsza, a ciało jakby lżejsze, niespokojne, koniuszki palców dziwnie niecierpliwe.
- Powiedz mi... – odezwał się Lucifer, jednocześnie pochylając się w jego stronę. Poczuł jego oddech na policzku, a potem miękki dotyk warg na linii szczęki. Wstrzymał powietrze. – Powiedz mi, jak się teraz czujesz? – Lucifer dokończył, poruszając ustami po jego skórze kiedy mówił.
- J-Jak się...? – Skäi nie dokończył, bo poczuł jego usta niżej. Na swojej szyi. Drgnął na to dziwne, nowe uczucie. Łaskotało. A jednocześnie przyprawiało o jakiś nieuzasadniony dreszcz.
- A jak się czujesz teraz? – spytał znów Lucifer, po czym zrobił coś zupełnie niespodziewanego.
Skäi wydał z siebie jakiś nieartykułowany odgłos zaskoczenia, kiedy mężczyzna przesunął po skórze jego szyi ciepłym językiem. Odruchowo złapał go za włosy, jakby miał zamiar go powstrzymać, ale tego nie zrobił. Nic nie zrobił, tylko znów dziwnie zadrżał, mając wrażenie, że język Lucifera nie jest ciepły i wilgotny, ale gorący. Dotyk jakby go parzył, nie był ani trochę podobny do dotyku palców na skórze.
- A teraz? – Lucifer nie przestawał powtarzać w kółko tego samego pytania, za każdym razem dotykając go w inny sposób.
- Teraz? – spytał, odgarniając mu włosy z czoła palcami.
- A teraz? – pocałunek w policzek.
- Teraz? – wargi w zagłębieniu obojczyka.
- Teraz? – koniuszki palców na skórze brzucha, tuż pod krawędzią materiału.
- Może teraz? – pocałował go.
Skäi znów wstrzymał oddech i zamarł z zaskoczenia, kiedy poczuł jego usta na swoich ustach i zobaczył jego długie rzęsy z tak bliska. Potem zamknął oczy i... zupełnie nie wiedział, co robić. Wargi Lucifera poruszyły się, otarły o jego własne. Gardło ścisnęło mu się z emocji, ciało pokryło gęsią skórką, ale nie miał pojęcia, jak zareagować. Poczuł palce Lucifera w swoich włosach, jego ciało – tak blisko – dotykające go przez materiał ubrań. I wreszcie – język przesuwający się po jego dolnej wardze.
- Ah... - Z ust wyrwał mu się pozbawiony elegancji dźwięk. Poczuł płomienie na policzkach, a może i na całym ciele i nawet Lucifer odsunął się na moment zaskoczony.
- Powiedz, jak się czujesz? – spytał, mówiąc tak, jakby brakowało powietrza.
Skäi odwrócił wzrok, nie będąc w stanie wytrzymać tego spojrzenia, które zawierało w sobie jednocześnie intensywność, pragnienie i... nutę rozbawienia.
- Cz-Czuję się... - wyjąkał, wbijając wzrok w pościel - ...zagubiony – powiedział w końcu. – Nie wiem, co robić – wyjaśnił, przygryzając wargę. – Zupełnie... Zupełnie się na tym nie znam – dokończył, przełykając ślinę.
- Hahah – Lucifer zaśmiał się cicho, a Skäi natychmiast zgromił go niedowierzającym spojrzeniem. – Skäi, na tym nie trzeba się znać. Do tego trzeba po prostu... zaufania.
Skäi przełknął ślinę i podniósł na niego wzrok.
- Zaufania?
- To nic strasznego, naprawdę. Nie trzeba się na tym znać. To nie rywalizacja, ani żaden konkurs. I nie ma powodów do zażenowania, bo nikogo poza nami tutaj nie ma.
- Ale... - urwał, zawstydzony własnymi myślami. Mimo wszystko jednak kontynuował: - Ale ty robiłeś to z... innymi ludźmi i... ja po prostu... - jednak nie umiał dokończyć. – Nawet nie wiem, co robić, kiedy mnie całujesz – wyznał, zażenowany ponad wszelką miarę.
- Pocałuj mnie. – Lucifer uśmiechnął się, jakby to było takie proste. – Oddaj pocałunek.
Skäi przez jakiś czas po prostu tkwił w bezruchu. W końcu wziął głęboki oddech na odwagę, uniósł się z pościeli, położył Luciferowi dłoń na karku i pocałował go. Jak się okazało, nie umarł z zawstydzenia. Ale znów nie wiedział, co robić dalej.
Poczuł jak usta Lucifera rozciągają się odrobinę w uśmiechu, a potem jak mężczyzna porusza wargami. Wtedy zrozumiał słowa oddać pocałunek. Chyba. Miał taką nadzieję. Z tą nadzieją odpowiedział na ruch Lucifera własnym i chwilę potem leżał znów na materacu, z jego dłońmi w swoich włosach. Ich ciała ocierały się delikatnie o siebie, tak samo jak usta i było w tym rytmie coś dziwnie wciągającego, kojącego i ekscytującego zarazem.
Potem Lucifer znów to zrobił. Jego język przesunął się po wargach Skäi'a, jakby pytał o prawo wstępu. Tym razem, mimo cichych protestów zdrowego rozsądku dochodzących gdzieś z tyłu głowy, chłopak uchylił usta. Ich języki otarły się o siebie i znów miał wrażenie, że coś go parzy. Było mu gorąco, duszno, ale nie w nieprzyjemny sposób. Teraz każdy dotyk parzył, a powietrze zdawało się zimne. Wszystko, co na zewnątrz było lodowate, a ich dotykające się nawzajem ciała gorące.
Uświadomił sobie jaką głupotą było myśleć, że niemożliwym jest znaleźć się fizycznie bliżej kogoś niż obejmując go. Język Lucifera znalazł się w jego ustach, jego dłonie pod bluzą i poczuł jak cały drży, będąc po raz pierwszy dotykanym w takich niedostępnych miejscach. A przecież... nie byli jeszcze wcale blisko mety, prawda?
- Uh – jęknął, uświadamiając sobie w jakiej sytuacji się znalazł. – Ja tego nie wytrzymam...
Lucifer odsunął się odrobinę i obrzucił jego twarz badawczym spojrzeniem. Roześmiał się.
- Skäi – wypowiedział jego imię z naciskiem – uwierz mi, wytrzymasz. – Nie mógł przestać chichotać.
- T-To nie jest śmieszne...
- Trochę jest... - Lucifer przytulił go krótko i pocałował w policzek. – Jesteś twórcą wszystkiego, co istnieje, a teraz zachowujesz się tak. To tak jakby... trener łyżwiarzy figurowych nigdy nie ślizgał się nawet w butach po lodzie – powiedział, podnosząc się do siadu. Wciąż jednak siedział na biodrach Skäi'a, więc patrzył teraz na niego z góry z rozbawionym wyrazem twarzy.
- Co to są łyżwiarze figurowi?
- Nieważne. Właściwie, ma to sens. – Jego uśmiech poszerzył się, a w oczach zatańczyły mu złośliwe iskierki. Skäi nigdy nie widział go takiego, rozbawionego w taki sposób. – Nikt w historii tego świata nie był prawiczkiem dłużej od ciebie.
- Huh? – Nie był pewny, o czym Lucifer mówił.
- Mówię tylko, że twój brak doświadczenia jest uroczy.
Słowo „uroczy" kojarzyło się Skäi'owi z nowonarodzonymi szczeniaczkami. Nie pasowało chyba za bardzo do osoby, której niekompetencja niemal przyniosła na świat zagładę...
- Nie jestem uroczy – powiedział na głos.
- Śmiem się nie zgodzić – Lucifer sięgnął do kołnierza swojej koszuli, po czym rozpiął pierwszy guzik – Wasza Wysokość.
Skäi zamrugał, bezwiednie śledząc ruchy rąk mężczyzny rozpinającego kolejne guziki.
- Nie jestem... - zaczął, ale zapomniał na moment, co miał zamiar powiedzieć. Koszula Lucifera była już rozpięta, pod nią nie było nic poza jasną skórą opinającą widocznie zarysowane mięśnie. – Uh, nie jestem... królem. Z tytułu...
- Nie szkodzi. – Lucifer uśmiechnął się. – Przecież nie będę nazywał cię Panem, albo... Ojcem. – Znów się zaśmiał pod nosem.
Skäi odwrócił wzrok, bo patrzenie na niego, kiedy nie był w pełni ubrany było... sprawiało, że czuł się osobliwie.
- Jestem po prostu Skäi'em... - powiedział cicho. Miał wrażenie, jakby był trochę zdyszany, choć przecież nic właściwie nie robił.
Wciąż nie patrzył, kiedy Lucifer poruszył się, pochylił trochę, jego biodra naparły mocniej. Skäi odruchowo zareagował, złapał go w talii, próbując go unieruchomić, oddalić, odsunąć – choć nie zrobił tego – żeby tylko nie czuć tego palącego, intensywnego, łaskoczącego, dziwnego, zbyt bliskiego dotyku. Miał wrażenie, że jeśli tego nie zrobi, jeśli on nie przestanie, stanie się coś złego, coś niestosownego, coś czego nigdy jeszcze nie doświadczył. Wiedział, że do tego przecież zmierzają, ale to był odruch.
Ich oczy się spotkały. Jego ręce na talii Lucifera, na skórze, która wydawała się tak ciepła, i teraz palce Lucifera na jego palcach. Paliły. Wszystko paliło.
Wciąż miał ten zadowolony z siebie, rozbawiony, złośliwy uśmiech na ustach. Skäi pomyślał, że mu pasuje. Ale przecież nigdy nie uważał, że cokolwiek mogłoby mu nie pasować. Dawniej białe, piękne włosy opadały mu teraz na czoło czarnymi jak noc kosmykami, rzucając cień na głębokie, duże oczy. Kości policzkowe wydawały się rysować nieco wyraźniej niż kiedyś w świetle gazowych lamp i pochodni zdobiących ściany sypialni. Linia szczęki była wyraźnie zaznaczona, tak jak ramiona, mięśnie brzucha i kości biodrowe ponad linią spodni. Usta miał delikatnie, minimalnie tylko rozchylone, powieki opuszczone milimetr bardziej niż zwykle.
Piękno zawsze stawiało Skäi'owi włoski na ramionach, ale ten widok przyprawił go o brak tchu, ścisk czegoś w środku i to dziwne, kojarzące się z niecierpliwością i gorącem uczucie poniżej brzucha.
Lucifer przesunął dłonie z jego palców na nadgarstki. Ujął je i powoli przeciągnął odrobinę dalej. Skäi poczuł pod opuszkami mięśnie jego brzucha, na które przed chwilą patrzył z taką fascynacją.
Przełknął ślinę, nie będąc w stanie zrobić absolutnie nic. Jego myśli wydawały się teraz niepoukładane, zupełnie rozsypane i... nieistotne. Pozwoliłby teraz Luciferowi na wszystko, bo fascynował go każdy jego ruch i dotyk.
- Jak się teraz czujesz, Skäi? – powtórzył swoje pytanie, pewnie znając odpowiedź, skoro widział wyraz jego twarzy i wzrok nie mogący przestać błądzić po jego ciele i jego pięknych rysach.
- Nigdy wcześniej nie czułem... że tak bardzo czegoś chcę – udało się wykrztusić Skäi'owi.
Oczy Lucifera rozbłysły.
- A czego chcesz? – spytał, jakby nie było to oczywiste.
- Ciebie. – O czym innym miałby mówić w tej chwili? – Cokolwiek to znaczy.
- Ja wiem, co to znaczy. – Lucifer uśmiechnął się tak szeroko, że pokazały się jego zęby.
- Ja nie – szepnął Skäi, przepraszająco.
- Nie szkodzi.
Znów go pocałował. Tym razem było jeszcze goręcej, a ręce Skäi'a drżały jeszcze bardziej, dotykając bezpośrednio jego skóry. Na brzuchu, bokach, pod koszulą na plecach. Nie myślał o niczym, kiedy pomógł mu ją ściągnąć.
Znał jego ciało doskonale – sam je przecież stworzył. A jednak poznawanie go na nowo przez dotyk było zupełnie innym doświadczeniem. W dodatku, nie było to same ciało. Umysł Lucifera należał do niego samego, Skäi nie miał prawie żadnego udziału w ukształtowaniu go. W tych wszystkich pocałunkach i palcach i paznokciach na skórze brały więc udział nie tylko ich rozważnie zaprojektowane ciała, ale też oni sami. Ich myśli, ich uczucia. Byli tak blisko .
- Chodź tutaj – powiedział Lucifer, cichym, napiętym głosem, któremu brakowało powietrza. Przyciągnął go jeszcze bliżej siebie, jeszcze mocniej na niego naparł, z palcami w jego włosach i pod bluzą na plecach.
- Jestem tutaj... - Skäi nie rozumiał, ale nie za bardzo się tym przejmował.
- Bliżej...
- T-To... - drżący oddech – niemożliwe...
Lucifer nie odpowiedział słowami, tylko dotykiem. Może zauważył już, że w ten sposób łatwiej Skäi'owi zrozumieć. Może po prostu chciał go tak samo mocno jak on.
Poczuł jego dłoń na udzie. Jego wewnętrznej stronie. Palce zjeżdżające niżej. Niecierpliwe. Nie powstrzymał go, nie miał zamiaru czemukolwiek się opierać, ale jego ciało napięło się, oddech stał się jeszcze płytszy. Za każdym razem, kiedy myślał, że nie można poczuć się jeszcze bliżej kogoś, że dotyk nie może być jeszcze bardziej intymny i bezpośredni, Lucifer udowadniał mu, że się myli.
I znowu, dokładnie wiedział przecież, jak to wszystko działa, ale doświadczanie tego samemu co chwilę go zaskakiwało.
- Ah... - w końcu się nie powstrzymał. Wiedział, że w końcu się nie powstrzyma, ale wciąż nie było to mniej żenujące, kiedy z jego ust wyrwał się dźwięk, który w żadnym razie nie był słowem.
Pożyczone spodnie nie miały żadnych zapięć czy guzików, niczego, co oddaliłoby moment, w którym Lucifer odciągnie materiał na elastycznej gumce i jego palce znajdą się pod nim.
Skäi ściskał w dłoni garść czarnych włosów, czoło opierając na jego barku. Z zamkniętymi oczami, uchylonymi ustami i ściśniętym gardłem starał się nie dawać sobie więcej powodów do wstydu.
Dotyk na skórze. Gorąco. Głośny oddech Lucifera przy jego uchu. Nie miał ochoty tkwić tak w bezruchu, ale nie mógł się ruszyć. Chciał krzyczeć, ale było mu wstyd. A przecież—
—nie byli nawet blisko mety.
- Nie dam rady... - Obejmował jego szyję obiema rękami, zaciskając powieki. Nie wiedział, że jego własny głos może brzmieć tak żenująco. – Czuję się, jakbym umierał.
- Skäi... - Lucifer nie przestawał go dotykać, przy okazji składając pocałunki na jego szyi. – Dokładnie tak masz się czuć.
Skäi jęknął, poddając się.
- A ja... - Lucifer mówił dalej, jego oddech stawał się coraz płytszy, jego słowa coraz bardziej urywane, a ruchy dłoni coraz szybsze i mniej delikatne. A to nawet nie on był dotykany. – Ja jestem zaskoczony... że tyle przyjemności... sprawia mi... dotykanie mężczyzny... - Skäi nawet nie pomyślał o tej kwestii. – Pozwolisz, że... nacieszę się tym jeszcze bardziej?
Skäi nie zrozumiał pytania i nagle dotyk zniknął, a on został pozostawiony z nieznośnym uczuciem naglącej potrzeby i chłodu. Na parę sekund. Nagle leżał z głową na pościeli, a chłód odszedł w zapomnienie, zastąpiony gorącym oddechem na brzuchu.
Skäi spojrzał w dół, zmieszany, i zobaczył tylko czarne, rozczochrane teraz włosy Lucifera. Jego język już przesuwał się po jego skórze. Niżej.
- Co... ty robisz...? – Nie rozumiał.
Lucifer znów odciągnął w dół gumkę spodni, która zdążyła wrócić na swoje miejsce. Chłód. Potem znów – ciepły oddech. I ciarki na skórze.
Skäi wiedział dokładnie, jak działa seks. Sam go projektował. Wiedział wszystko na jego temat, poczynając od związanej z nim biologii na poziomie molekularnym, a nawet kwantowym, po efekty psychologiczne, jakie miał wywierać na ludziach.
A jednak teraz nie miał pojęcia, co Lucifer robi.
Zrozumiał – po części – kiedy dreszcz przyjemności, który mógłby tylko określić mianem brutalnego wstrząsnął jego ciałem, zmuszając go do pociągnięcia Lucifera za włosy prawdopodobnie za mocno i powiedzenia:
- Na Niebiosa! – zaklął, zaciskając mocno powieki, kiedy poczuł, jak Lucifer robi coś, na co sam nigdy w życiu by nie wpadł.
Na Niebiosa, ludzie byli kreatywni.
Lucifer przerwał na moment, żeby powiedzieć:
- U nas klnie się na moje imię. Dokładniej, „do Diabła".
- Nie będę klął na twoje imię... - urwał, bo Lucifer wrócił do tego, co przerwał, a trudno było mówić, kiedy wszelkie myśli wyparowują z głowy.
Czuł, że się do czegoś zbliża. Z każdą sekundą, każdym dotykiem, każdym dreszczem do czegoś zmierza, choć nie wiedział do czego. To znaczy, dokładnie wiedział, ale wciąż stał przed tą ogromną przepaścią między teorią a doświadczeniem.
Lucifer musiał to wyczuć, bo nagle przerwał. Przesunął się i znowu patrzył mu w twarz. Prawdopodobnie całkowicie czerwoną twarz.
- Jak teraz się czujesz? – powtórzył swoje pytanie sprzed... Skäi nie miał pojęcia ile czasu minęło.
Zacisnął palce na barkach mężczyzny, przez chwilę nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
- Nie możesz... dokończyć? – wykrztusił w końcu, zaciskając powieki. Niewiele brakowało, żeby zamiast pytać, błagał.
Lucifer wypuścił powietrze przez nos, co chyba było śmiechem, a zaraz potem Skäi poczuł jego zęby zaciskające się na skórze jego szyi. Mocno.
- Też mam swoje potrzeby, kochanie.
Policzki Skäi'a znów zapiekły rumieńcem. Nawet o tym nie pomyślał. Jak samolubnie...
Zaraz, co on powiedział?
- Kochanie?
- Skoro nie podoba ci się „Wasza Wysokość"...
Nie wiedział, co powiedzieć. Wrócił do ważniejszych spraw.
- W-Więc chciałbyś, żebym też... - jak to powiedzieć? – żebym też... zrobił... żebym cię... żebym...
- Oh, Skäi, uwierz, że bym chciał, ale nie w tej chwili. Nie mam już cierpliwości – powiedział Lucifer. – Po prostu – jego dłoń znalazła się pod kolanem Skäi'a, a potem jego biodra między jego nogami – chcę to zrobić.
To przynajmniej Skäi rozumiał.
Skinął głową, czując się doskonale ze swoimi nogami otaczającymi biodra Lucifera. Jakby ta pozycja była dla niego zupełnie naturalna.
- Pasuje ci to? – spytał mężczyzna. – W taki sposób?
Skäi zdziwił się, że musiał pytać. Wydawało mu się to oczywiste i naturalne. Trudno było mu wyobrazić sobie ich w odwróconych rolach.
- Wiesz, tutaj na dole to nieobyczajne, żeby ktoś o niższej pozycji społecznej miał w takiej sytuacji kontrolę.
- Huh? – Pozycje społeczne? Nieobyczajne? Choć były to słowa z jego języka, Skäi miał problem dopasować je do jakiejś zrozumiałej treści. – Nie rozumiem.
- Mówiąc prosto, jesteś najpotężniejszą osobą na świecie. – Lucifer wyglądał znów na rozbawionego. – To pierwszy raz, kiedy jestem niżej w hierarchii.
- Nie bardzo rozumiem takie rzeczy. I nie bardzo mnie one interesują, przepraszam.
- Hahah, nie masz za co przepraszać. To dobra rzecz. – Lucifer posłał mu uśmiech i pocałował go delikatnie w usta. – Ochłonąłeś trochę?
A więc taki był cel tej rozmowy.
Skäi pokiwał głową. Jego ciało odrobinę się uspokoiło. Istniała szansa, że wszystko nie skończy się, kiedy tylko się zacznie.
Lucifer uśmiechnął się tym swoim nowym, rozbawionym, odrobinę złośliwym i jednocześnie czułym uśmiechem, po czym pochylił się w jego stronę.
- Doskonale.
Lucifer zrobił to tak powoli, że oczekiwanie wręcz bolało. Nie odebrało jednak nic, a może nawet dodało, intensywności czystej, fizycznej satysfakcji, którą Skäi poczuł, kiedy dotarli do mety. Kiedy ich ciała znalazły się rzeczywiście tak blisko, jak to tylko możliwe. Spletli się ze sobą we wspólnym rytmie, oddychając równie szybko i bezładnie. Lucifer nie wyglądał już tak doskonale, przez co był jeszcze bardziej piękny, kiedy kosmyki jego włosów przykleiły się do spoconego czoła, rysy twarzy zmąciły emocjami, a wargi stały się lekko opuchnięte od pocałunków i zagryzających się na nich zębów własnych i cudzych.
W pewnym momencie pociągnął mocniej za włosy z tyłu jego głowy. Skäi nie poczuł bólu, tylko jeszcze większy gorąc, kiedy zmuszony był odchylić głowę w tył, na poduszki. Nie czuł już wstydu, kiedy z ust wyrywały mu się krótkie odgłosy. Nie czuł już nic poza przyjemnością i bliskością i chęcią, żeby to nigdy nie dobiegło końca. Zresztą, dlaczego miałby być zawstydzony, skoro Lucifer szeptał mu do ucha jeszcze bardziej bezpośrednie rzeczy bez jakichkolwiek oporów? Niektóre były słodkie – powtarzane w kółko wyznania miłości – niektóre chaotyczne – przekleństwa i bezskładne półsłowa - niektóre zupełnie bezwstydne i nieprzyzwoite – rzeczy, których Skäi w życiu by nie powtórzył, choć teoretycznie były zwykle po prostu opisem tego, co obecnie robili. Coś jednak było nieobyczajnego w opisywaniu słowami podobnych rzeczy i nawet Skäi był tego świadomy.
- Lucifer... - było jego pierwszym koherentnym słowem od dłuższego czasu i jego ostatnim przed końcem. Pod powiekami zobaczył rozbłyski światła, jego ciałem wstrząsnął ostatni gwałtowny dreszcz, a potem zalała je ulga. Zupełne, całkowite rozluźnienie, jakiego nie czuł od... nigdy. Nie mając pojęcia, co działo się w tych ostatnich momentach z Luciferem, otworzył oczy.
Zobaczył jego czarne, zburzone włosy. To one łaskotały go w policzek. Leżał obok niego, niemal wciąż na nim, chowając twarz między jego szyją a ramieniem. Jego oddech stawał się coraz spokojniejszy, jego ręce wciąż go obejmowały.
- Wszystko dobrze? – Skäi odezwał się cicho.
Lucifer nie odpowiedział od razu, tylko obrócił się na bok i przyciągnął go do siebie mocno, wplatając mu palce we włosy delikatnie i składając pocałunek na czubku głowy.
- To zabawne – odezwał się w końcu – że choć to nasz pierwszy raz, czuję się, jakby właśnie teraz wszystko wróciło na swoje miejsce.
Skäi poczuł, jak na te słowa coś odbiera mu oddech.
Ah, no tak. To było szczęście.
Ale zaraz.
- Pierwszy raz? – spytał, zaskoczony takim określeniem. Tym, co mogło ono implikować.
- A przypominasz sobie, żebyśmy robili to kiedykolwiek wcześniej? – Lucifer się zaśmiał, wciąż go przytulając.
Skäi czuł się tak dobrze, tak szczęśliwie w jego ramionach. Ale...
- Kiedy mówisz „pierwszy raz" to brzmi trochę, jakby miał być jakiś kolejny... - wytłumaczył.
Nagle Lucifer zesztywniał w jego ramionach. Chwilę potem jednak na powrót się rozluźnił.
- Jeśli nie chcesz już tego powtarzać, to w porządku – powiedział.
- Um... oczywiście, że chciałbym, ale... - przecież to było oczywiste – możemy nie mieć okazji. Przynajmniej przez jakiś... prawdopodobnie długi czas...
Mięśnie Lucifera znów się napięły.
- Jak to? – spytał.
Skäi odsunął się odrobinę, żeby spojrzeć mu w twarz. Wyglądał na zaniepokojonego.
- Mówiłem, że nie mogę tutaj zostać...
Lucifer zamrugał i zmarszczył brwi.
- Wiem o tym.
- Wiem, że wiesz... Więc... - Skäi spojrzał na niego z niezrozumieniem. – Muszę odejść, Lucifer. Nie mogę zostać w Piekle, tak blisko ciemności. Zresztą, twoi poddani się mnie boją. Albo mnie nienawidzą. Muszę wrócić do Nieba. Oczywiście, to nie tak, że nigdy się potem nie zobaczymy. Mamy całą wieczność, jednak... Na razie chyba zostaniemy razem, ale... osobno - mówił te słowa z bólem.
Lucifer wciąż patrzył na niego tak, jakby próbował rozwikłać jakąś zagadkę.
- Wciąż nie wolno mi stąd wyjść? – odezwał się w końcu.
- Huh? – zdziwił się Skäi. – Oczywiście, że ci wolno! Możesz iść dokąd chcesz i robić cokolwiek zechcesz.
Na twarz mężczyzny powrócił spokój.
- Doskonale – powiedział z uśmiechem. – W czym więc problem, kochanie?
- Co masz na myśli? – Skäi wciąż był zagubiony. I wciąż nie wierzył, że Lucifer ma zamiar tak go nazywać.
- Mam na myśli, Skäi – Lucifer uśmiechnął się tak szczerze i szeroko, jak za dawnych czasów – że wracam z tobą do Nieba.
________________________________________
Uf, to był długi rozdział. Wybaczcie, że zajęło mi to tyle czasu, ale chciałam zamknąć tą rozmowę Lucka i Skäi'a w jednym rozdziale i nie spodziewałam się, że wyjdzie mi taki długi :o
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro