Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

LXVIII - Ci, którzy stoją po stronie światła

Sky czuł się już trochę lepiej, przysypiał teraz na jego ramieniu, podobnie jak reszta – Fynn drzemał z głową na jego kolanach, Collin tuż obok chłopca, obejmując go ramieniem, a Antti i Vivianne leżeli przytuleni w nogach łóżka. Fakt, że wszyscy zmieścili się na jednym materacu doskonale ilustrował to w jakim przepychu żyła rodzina królewska.

Wszyscy spali, zmęczeni emocjami dnia, tylko Even nie był w stanie. Zastanawiał się dlaczego nie potrafi tak jak reszta po prostu się odprężyć. Przecież nie musiał już nic robić w sprawie końca świata, ratowania siostry Sky'a (choć wciąż nie było jej w pałacu, mimo że ludzie twierdzili, że ją widzieli), czy planami Muriel'a. W końcu zajęli się tym znacznie bardziej nadający się do tego ludzie – Stwórca świata i król Piekieł, dwie najstarsze osoby we wszechświecie. Mimo to, Even nie umiał przestać się martwić. Kiedy był jeszcze dzieckiem, myślał, że dorośli zawsze mają na wszystko rozwiązanie. Przecież są odpowiedzialni, wiedzą, co robią, byli na tym świecie zanim jeszcze się urodził. Dopiero kiedy trochę podrósł, zauważył, że choć niedługo sam wejdzie w tą całą „dorosłość", tak naprawdę wciąż jest tą samą osobą, mającą te same lęki i wady. Kiedy skończył osiemnaście lat, naprawdę dotarło do niego, że „dorośli" nie różnili się niczym szczególnym od reszty. Tak samo, jak on nie wiedzieli o co właściwie chodzi w życiu i jak się do niego zabrać. Z tego powodu teraz nie potrafił po prostu zaufać, że ktoś inny, starszy, bardziej doświadczony, bardziej kompetentny, wszystkim się zajmie. Sky chyba nie widział tej kwestii w ten sposób, być może dlatego, że Lucyfer był jego ojcem. Dzieci często wierzą, że rodzice potrafią rozwiązać każdy problem. Even nie miał zamiaru dzielić się z nim swoimi obawami, więc zwyczajnie pozwalał mu dalej drzemać na swoim ramieniu.

Niestety, obawy i problemy w końcu dopadły ich wszystkich. Drzwi pokoju Sky'a stanęły gwałtownie otworem, a w nich pojawiła się znajoma twarz, ściągnięta napięciem.

- Sky! – wykrzyknęła Eevi, a wtedy wszyscy przysypiający do tej pory na łóżku zerwali się do siadu. Zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek powiedzieć, dziewczyna podbiegła do łóżka, rzucając się bratu na szyję, niechcący przygniatając trochę dopiero co obudzonego Fynn'a i nogi Evena. – Żyjesz! Świetnie! – ucieszyła się. – A teraz wstawaj, musisz mi pomóc.

- Pomóc? – Sky otworzył szeroko oczy, oddając uścisk siostry.

- Mamy problem. Poważny problem – mówiła dziewczyna, schodząc z łóżka i uwalniając spod siebie Fynn'a.

Even przygryzł wargę. Kolejny problem? Ile jeszcze ich było? O cokolwiek chodziło, Sky pewnie nie miał na to siły. Mimo jego obaw, chłopak już zbierał się z łóżka.

- Co się stało? – spytał.

- Musimy zebrać nasze siły. Tylu Strażników, ile damy radę. I broń. Broń szczególnie się przyda – Eevi mówiła szybko, chodząc tam i z powrotem po pokoju.

- Atak demonów? – Sky zmarszczył brwi. – Albo... Nieba?

Eevi pokręciła głową, po czym szybko wyjaśniła sytuację.

- Więc to dlatego ataki demonów się ostatnio nasilały? – spytał Even.

Eevi przygryzła wargę.

- Tak – powiedziała. – I nie. Ataki nasilały się powoli już od lat, ale ostatnio zdarzały się jeszcze częściej. Więc to nie jedyny powód. Demonów tak czy tak powoli przybywa. Ale te klatki dodatkowo wszystko pogarszają. Muriel chce nas jak najszybciej wykończyć.

- A potem, kiedy tutaj upadnie już cała siła oporu, wpuści je dalej, na Ziemię i do Nieba. – Sky pokiwał głową. – Tyle, że oczywiście nie zrobi tego. Ojciec się tym zajmie.

Even przygryzł wargę. Nie byłby tego taki pewien.

- Teraz to nieistotne. Nie możemy nic zrobić w sprawie Muriel'a. Ale możemy, czy raczej musimy, coś zrobić w sprawie ludzi, których bezpodstawnie uwięził w klatkach. Musimy zebrać Straż. Potrzebuję cię, Sky.

Chłopak skinął głową z determinacją. Even wstał z łóżka i dotknął jego ramienia.

- Jeszcze niedawno ledwie dawałeś radę siedzieć. Teraz chcesz prowadzić armię? – spytał.

- Czuję się już znacznie lepiej.

Eevi przyjrzała się bratu uważnie.

- Nie pójdziesz walczyć – zarządziła. – Pomóż mi z przygotowaniami, ale nawet nie myśl o braniu miecza do ręki.

Even uśmiechnął się do niej z wdzięcznością. Sky nic na to nie powiedział, tylko ruszył w stronę drzwi. Miał na sobie świeże, czyste ubrania, już nie poplamione krwią. Nie był to jednak strój Strażnika, tylko czarne ubrania arystokraty, podobne do tych, które pożyczył kiedyś Evenowi. Cały w czerni, i ze swoimi równie teraz ciemnymi włosami naprawdę wyglądał już jak upadły anioł. Mocny kontrast czerni z bielą jego cery podkreślał głębokie cienie pod jego oczami. Nie nadawał się w tej chwili na pole bitwy i Even miał nadzieję, że zdaje sobie z tego sprawę.

- Musimy jak najszybciej zorganizować misję ratunkową. Myślę, że jeśli się pospieszymy, zbierzemy ludzi i broń w ciągu godziny - mówił. – Even, ty też jesteś w Straży, więc możesz nam pomóc.

Even pokiwał głową, choć wiedział, że prawdopodobnie nikt ze Strażników nie będzie chciał go słuchać. Dalej był tylko człowiekiem. Za to Sky może w końcu dostanie trochę należytego szacunku ze swoją nową fryzurą.

- A... co z nami? – odezwał się nieśmiało Collin. – Powinniśmy sobie... pójść?

- Zostańcie tu – powiedział Sky. – To najbezpieczniejsze miejsce w Piekle. Nie chcę, żebyście się teraz włóczyli poza murami. Zresztą, skoro ta dwójka – wskazał Eevi i Evena – nie pozwoli mi na nic sensownego się przydać, kiedy załatwię wszystko z organizacją, wrócę do was z Heavenem.

- Ja nie wracam. – Even zmarszczył brwi. – Mam barierę, zapomniałeś?

- I o wiele zbyt lekkomyślnie oddajesz ją innym. Dlatego nigdzie nie idziesz.

- Ha? – Even założył ręce na piersi. – Nie robisz sensu.

- Oddałeś raz barierę mojemu ojcu w trakcie walki. Nie mogę ufać, że będziesz bezpieczny.

- Wolałbyś, żebym pozwolił demonom go zabić?

- Wołałbym, żebyś nie rzucał się bezmyślnie na niebezpieczeństwo—

Szybko nabierającą tempa kłótnię przerwał nagle pałacowy służący, wpadając przez drzwi pokoju, jakby się paliło.

- Wasza wysokość! – zwrócił się do Sky'a. – I... wasza wysokość! – powtórzył, kiedy zauważył również Eevi.

- Co się stało? – zaniepokoiła się natychmiast dziewczyna. Służący potrzebował chwili na złapanie oddechu, po czym krótko wyjaśnił:

- Król jest ranny!

Eevi i Sky zesztywnieli. Even poczuł jak serce na moment mu zamiera. Miał rację? Wszystko nie miało pójść tak gładko, jak Sky się spodziewał?

- Nie ranny... - odezwał się ktoś z korytarza. Chwilę później przez drzwi pokoju wszedł... Lucyfer.

- Tato! – Sky i Eevi wykrzyknęli jednocześnie.

- Miał pan nie wstawać z łóżka! – przeraził się służący.

- Nie jestem ranny – Lucyfer powtórzył z naciskiem. – Tylko osłabiony.

- Masz ranę postrzałową w brzuchu! – zauważył Sky.

- A... racja, o tym zapomniałem. – Lucyfer przyłożył palce do swojej rany, po czym przyjrzał się im, zabarwionym ciemną czerwienią. – Hm, mam jeszcze parę godzin, zanim trucizna zniszczy płomień.

- Sprowadź kogoś, kto umie leczyć – Sky polecił służącemu. Ten skłonił się i wybiegł z pokoju. – Co się stało? – chłopak zwrócił się do ojca.

- Wszystko jest w porządku – oznajmił Lucyfer, podchodząc do łóżka. Siadając, syknął cicho z bólu, przyciskając dłoń do rany. – Uh, dopiero teraz dociera do mnie jak bardzo to boli – powiedział. – Ale to teraz nieważne.

- Nie wygląda jakby wszystko było w porządku – zauważyła nieśmiało Vivianne, patrząc na króla ze zmartwieniem. Wszyscy tak patrzyli.

- Nie, naprawdę. Powinno się udać. Skäi... to znaczy, Stwórca ma teraz wszystko pod kontrolą. Jest znacznie silniejszy, a zresztą poza nim wszyscy teraz jesteśmy właściwie bezbronni, więc nie ma powodu do obaw. Kiedy już załatwi sprawę z Muriel'em, zajmiemy się nowym projektem, który powinien pomóc w ustabilizowaniu świata. Wszystko powinno być... Wszystko będzie dobrze. – Uśmiechnął się tym swoim uśmiechem wyluzowanego władcy. Even nie był do końca przekonany.

- Czemu Stwórca nagle jest silny? Widziałem jak szarpał się z Muriel'em. Nie ma szans z armią aniołów tam na górze – powiedział.

- Huh? Jak to dlaczego? Sky, Eevi, jeszcze nie zauważyliście? – Lucyfer wyglądał na zmieszanego.

Rodzeństwo popatrzyło po sobie z zaskoczeniem.

- Co masz na myśli? – Sky zmarszczył brwi.

Lucyfer przekrzywił głowę na bok.

- Tylko na mnie zrobiło to aż takie wrażenie, że od razu zauważyłem? – zdziwił się.

Wszyscy wciąż czekali na wyjaśnienia.

- Even, uderz Sky'a – powiedział Lucyfer.

Wszyscy wytrzeszczyli oczy.

- Proszę? – Even uznał, że chyba się przesłyszał.

- Uderz go – powtórzył król. – Ale nie za mocno.

Even spojrzał na Sky'a z pytaniem. Chłopak odpowiedział tylko wzruszeniem ramion. Obaj spojrzeli jeszcze raz na Lucyfera, żeby się upewnić, że to nie żart. Mężczyzna skinął zachęcająco głową. Even w końcu też wzruszył ramionami. Odwrócił się w stronę Sky'a, po czym, po krótkim wahaniu, uderzył go ze średnią siłą w ramię. Nigdy nie musiał się przejmować, że zranieni chłopaka podczas treningów. Jako człowiek był zbyt słaby, żeby choćby go drasnąć. To Sky zawsze musiał uważać, czy to podczas ćwiczeń... czy innych rzeczy, które wymagały kontaktu fizycznego.

- Ał! – zaskoczony okrzyk Sky'a sprawił, że wszyscy drgnęli, zdziwieni. – Aa... - Chłopak dotknął ramienia, w które Even wymierzył pięścią. – Jak ty...?

- Naprawdę nie zauważyliście do tej pory? – spytał Lucyfer. Jedyny, który nie wyglądał na zaskoczonego reakcją Sky'a.

W pokoju zapadła cisza. Eevi i Sky wymienili się zaniepokojonymi spojrzeniami, po czym skierowali wzrok na ojca, szukając wyjaśnień.

- Skäi... to znaczy, Stwórca musiał na jakiś czas pożyczyć sobie naszą energię. Inaczej nie miałby siły walczyć, ani utrzymać świata w ryzach. Przez chwilę będziemy tacy... bezbronni.

Wszyscy wpatrywali się w Lucyfera z niedowierzaniem.

- Mówisz... - odezwała się Eevi. – Mówisz poważnie? – Otworzyła szeroko oczy, przestępując nerwowo z nogi na nogę.

- To tylko chwilowe – zapewnił Lucyfer.

Even zobaczył jak Sky przełyka ślinę.

- Więc jesteśmy teraz... - nie dokończył.

- Równi? – odezwał się znienacka Collin. Wszyscy obrócili się w jego stronę zaskoczeni. Chłopak niemal skulił się pod wzrokiem tylu osób, ale wzruszył niepewnie ramionami i kontynuował. – Skoro Even jest teraz w stanie zranić Sky'a, to chyba znaczy, że jesteśmy na podobnym poziomie jeśli chodzi o siłę. Ludzie i anioły. Gdyby tak było od początku, nie byłoby nigdy czegoś takiego jak arystokracja.

- Ani monarchia... - zastanowił się na głos Fynn.

Dla Evena ich słowa brzmiały całkiem sensownie, ale zastanawiał się jak widzą tą sytuację Sky, Eevi i Lucyfer. Wychowali się w końcu w świecie pozbawionym równouprawnienia.

- Mogę nie mieć teraz siły anioła, ale to nie znaczy, że przestałem nim być – odezwał się Sky, potwierdzając przypuszczenia Evena. Chłopak miał swoją arystokratyczną dumę. Przez chwilę w jego oczach pojawiło się coś na kształt błysku złości. Zaraz potem jednak opamiętał się i przygryzł wargę. – To znaczy... - sprostował – nie ma nic złego w byciu człowiekiem, po prostu... Nawet bez mojej siły, dalej jestem aniołem... Tylko tyle chciałem powiedzieć. – Wzruszył niepewnie ramionami.

- Książę zawsze będzie księciem, co? – powiedział do siebie Even z rozbawieniem.

Sky posłał mu mordercze spojrzenie.

- Zostawcie sobie takie przekomarzania na później. Nie mamy na to czasu. Zresztą, ojciec przecież powiedział, że to tylko tymczasowe – odezwała się Eevi.

- Hm? Czemu nie mamy czasu? – zdziwił się Lucyfer.

Wyjaśnili mu sytuację.

- Musimy wysłać misję ratunkową najszybciej, jak to możliwe. Nawet w tej chwili ktoś może właśnie umierać – powiedział król, wstając z łóżka. Niestety, wyglądało na to, że zakręciło mu się w głowie, więc musiał wrócić na miejsce, bledszy niż chwilę temu.

- Misję ratunkową... - Sky przestąpił z nogi na nogę. – To będzie trudne w naszym obecnym stanie – zauważył. – Jak mamy walczyć z demonami, skoro jedynym, czym teraz różnimy się od ludzi jest bardzo małe zróżnicowanie w kolorze włosów? – Fynn zachichotał na jego słowa. – No, mamy jeszcze paru medyków, ale poza tym... - urwał na moment i zamrugał.

- Poza tym już nic? – Eevi dokończyła za niego niepewnie.

- Ja nic więcej nie mam. – Oczy Sky'a rozbłysły. – Ale reszta ma. Jeśli rozegramy to ostrożnie, mogłoby się udać. – Kiedy nikt nie załapał o czym mówi, chłopak uniósł brwi wysoko. – Skrzydła – wyjaśnił. – Anioły mają skrzydła. To znaczy, że nie musimy wdawać się w walkę. Wystarczy przelecieć całą drogę do klatek na takiej wysokości, żeby nikogo nie sięgnął żaden demon, a potem każdy mógłby ponieść jedną osobę z powrotem. Najgorzej będzie przy uwalnianiu ludzi z klatek. Możliwe, że nie będzie się dało uniknąć walki całkowicie. Ktoś będzie musiał te klatki otwierać...

Even przekrzywił głowę na bok, po czym uniósł rękę, jak na lekcji w podstawówce.

- To ja się zgłaszam – powiedział, a wszyscy popatrzyli na niego. – Kto się lepiej do tego nadaje ode mnie?

Sky gromił go intensywnym spojrzeniem.

- W porządku – zdecydował w końcu. – Ale nawet nie myśl o oddawaniu bariery komuś innemu. Będziesz tylko otwierał klatki i pomagał ludziom się wydostać. Nic więcej.

- Tak jest, wasza wysokość. – Even uwielbiał drażnić go w ten sposób. A może nawet pozbawiony nagle swoich anielskich zdolności Sky poczuje się lepiej, kiedy przypomni się mu o jego pozycji społecznej. Chłopak jednak nie miał chyba czasu ani na irytowanie się, ani na czucie się lepiej, bo całkowicie zatopił się w myślach, a wzrok utkwił gdzieś w ścianie.

- Ile jest tych klatek? Będziemy potrzebowali dużo Strażników. Jeśli nie wszyscy się zgodzą... Nie można będzie ich winić w tej sytuacji, ale... - mruczał do siebie pod nosem. Chyba nie zauważył nawet, że w pokoju w końcu pojawił się medyk, który natychmiast zajął się ranami Lucyfera. Dobrze, że aniołowie zachowali chociaż swoje magiczne zdolności. To znaczyło, że Sky pewnie wciąż potrafił usuwać ból, a Lucyfer... właśnie, co on szczególnego potrafił? Even nie miał pojęcia, nawet mimo posiadania wspomnień z życia Ewy.

Kiedy rana Lucyfera się zasklepiła, a medyk ukłonił się i wyszedł z pokoju, król odezwał się z nieco skwaszoną miną.

- Czyli Even, zajmiesz się klatkami, Sky i Eevi, zbierzecie na placu przed siedzibą tylu Strażników ile zdołacie. – Westchnął. – I mi zostaje najgorsze zadanie.

- Jakie jest najgorsze? – spytał z ciekawością Fynn.

Lucyfer uniósł wzrok do sufitu, niemal jakby zwracał się do niebios.

- Przekazanie armii dumnych upadłych aniołów, że od teraz są tak samo bezbronni, jak ci, których przysięgali chronić.

***

Lucyfer dawno się nie stresował przemawianiem do ludzi. Kiedy żyje się niemal od początku istnienia, ma się dużo czasu na oswojenie się z tremą. Pozycja władcy, którą piastował od prawie dwustu tysięcy lat też pozwoliła mu przyzwyczaić się do takich rzeczy. Teraz jednak, stając na podwyższeniu przed swoimi poddanymi, po raz pierwszy od dawna poczuł jak żołądek zaciska mu się nerwowo.

Jak powiedzieć aniołom, że właśnie utraciły jeden z najważniejszych elementów, z których składała się ich tożsamość?

Sam odczuwał ten lęk, zakorzeniony w jego najgłębszych instynktach. Lęk przed bezbronnością, przed, być może, byciem jak człowiek. Lucyfer pomyślał, że może to właśnie był powód, dla którego anioły nie przepadały za ludźmi. Nie rozumiały ich. Nie pojmowały jak można żyć, będąc tak kruchym, tak bardzo śmiertelnym, a jednocześnie tak bardzo tą swoją śmiertelnością nieprzejętym.

Otworzył usta, żeby zacząć mówić, ale żadne słowa nie przyszły mu głowy. Jedyne, co pojawiło się teraz w jego myślach, to wspomnienie sprzed niecałej godziny.

Upadł. Po raz drugi. Znowu. Zimno bijące od twardej ziemi zmusiło go do szybkiego podniesienia się na nogi. Znowu otaczała go ciemność. Doskonale znajoma ciemność miejsca, które powinien nazywać domem.

Rozejrzał się i zauważył, że wylądował tuż poza murem Piekła. To oznaczało, że był względnie bezpieczny. Pewnie Skäi zadbał o to, żeby nie wylądował gdzieś w otchłani. Widząc zabudowania i słysząc odgłosy miasta dochodzące zza muru powinien czuć się spokojnie. Z pewnością jednak tak się nie czuł.

Spojrzał na swoje dłonie, brudne od anielskiej krwi, potu i czarnej piekielnej ziemi. Drżały.

Drżał cały, nie mogąc uspokoić oddechu. Był słaby. Ranny. Przede wszystkim – był sam, daleko, tak daleko jak to tylko możliwe, od Skäi'a.

Bezbronny. Zupełnie bezsilny w obliczu wroga, który w Piekle zawsze zdawał się czaić tuż za plecami. Lucyfer nie był pewny czy Skäi miał rację mówiąc, że tu właśnie będzie najbezpieczniejszy. Być może tak by było, gdyby jego ciało nie było pozbawione niemal całej energii. Ale być może Lucyfer po prostu panikował, bo nie doświadczył nigdy podobnego strachu – strachu przed byciem takim małym w obliczu tak ogromnego świata.

Teraz musiał podzielić się tym lękiem ze swoimi poddanymi.

- Jak wiecie – odezwał się w końcu – nastały ciężkie czasy. – Zamilkł na moment, biorąc głęboki oddech. – Być może cięższe niż kiedykolwiek. W chwilach takich jak te najważniejsze jest to, żeby trzymać się razem. Innymi słowy, niezależnie od wszystkich wewnętrznych konfliktów jakie mogą nas skłócić, musimy na jakiś czas zapomnieć o tym, co nas dzieli i współpracować. Ponieważ jest jedna rzecz, która łączy nas wszystkich. A mówiąc nas – zaznaczył – nie mam teraz na myśli jedynie tutaj zebranych. Mówię o wszystkich tych, którzy stoją po stronie światła. Wszystkich, którym zależy na życiu: własnym, swoich bliskich, tych, których nie znacie i nawet tych, których nienawidzicie. Bo nawet nienawiść blednie w obliczu śmierci, a to właśnie ona jest naszym wrogiem. – Zrobił dłuższą pauzę, zanim przeszedł do sedna sprawy. – Poproszę was teraz o jedną rzecz. Będzie to ciężkie i będzie prawdziwym sprawdzianem tego, po której stronie stoicie. Światło czy ciemność? Życie czy śmierć? – Z tłumu odezwał się pomruk, prawdopodobnie zmieszanych aniołów, które nie rozumiały jeszcze sensu jego słów. To oczywiste, myśleli pewnie, że wszyscy stoimy po stronie życia. – Kiedy walczycie w obronie Piekła, kogo chcecie chronić? Siebie? Swoją rodzinę? Przyjaciół? A może wszystkich obywateli? – Znów dało się słyszeć cichy pomruk. – Jeśli wasza odpowiedź była twierdząca na wszystkie te pytania, znaczy to, że jesteście prawdziwymi patriotami. Nie zważacie na to, czy ktoś jest waszym bratem, sąsiadem, czy człowiekiem. Liczy się to, że jest mieszkańcem Piekła, waszej ojczyzny. To godne podziwu. Dzisiaj jednak chciałbym prosić was o coś więcej niż patriotyzm. Stoję tu przed wami, ja, pierwszy i jedyny do tej pory król Piekła, razem z moimi dziećmi – powiedział, a wtedy w tłumie znów poniósł się pomruk, tym razem zaskoczenia, kiedy wszyscy zwrócili uwagę na stojącego po jego lewej Sky'a z czarnymi włosami. Eevi stała po jego prawej z jak zawsze dumnie uniesioną głową. – Stoję przed wami i proszę was, żebyście dziś porzucili swój patriotyzm. – Na całym placu zapadło milczenie. Chyba nikt poza Sky'em, Eevi i stojącym gdzieś z boku Evenem nie zrozumiał. – Proszę was, żebyście dziś walczyli w obronie tych, których nienawidzicie. U boku tych, których nienawidzicie najbardziej. – Zamilkł, wziął głęboki oddech, po czym zaczął opowiadać. O klatkach, a więc tym, że zamknięci są w nich głównie nie upadli i mieszkańcy Piekła, a niebiańscy żołnierze i zbawieni ludzie, którzy sprzeciwili się rządom Muriel'a. O Muriel'u, a więc o swoim największym grzechu. O Skäi'u, ale tylko pokrótce. Powiedział, że ten chce zawrzeć sojusz ze względu na zagrożenie końcem świata, który dotyczy ich wszystkich. Powiedział o tym, jak Stwórca musiał odebrać im wszystkim anielską moc na jakiś czas. Oczywiście, nie powiedział o swoich uczuciach do niego, ani o tym, że zamierzał ich dla niego niedługo zostawić, ani o tym jak Skäi bardzo ich wszystkich kocha, bo by mu nie uwierzyli, ani o pocałunku... Pocałunku, o którym nie miał jeszcze czasu pomyśleć, który nie miał sensu i nie powinien był się wydarzyć, oczywiście. – Proszę was więc – zakończył – o odwagę. I przede wszystkim, o zaufanie. Jeśli tylko my zajmiemy się sytuacją na dole, Stwórca zajmie się Muriel'em i w ten sposób zażegnamy kryzys, a nasza prawowita moc zostanie nam zwrócona. Dzisiaj zwracam się do was z prośbą, nie rozkazem, bo nie mogę rozkazać swojej armii walczyć i ryzykować życie dla ludzi, o których większość z was pewnie myśli jak o wrogach, teraz, kiedy pozbawiono was waszej największej broni. Zwracam się z prośbą do tych, którzy są w stanie opowiedzieć się dziś po stronie życia, zapominając o wszystkim innym. – Skłonił głowę z szacunkiem. – Reszta może odejść.

Na placu najpierw zapadła martwa cisza. Później dało się słyszeć kroki i szuranie butami. Lucyfer nie podniósł głowy i nie spojrzał na poddanych, dopóki odgłosy opuszczających plac nie ucichły. Dopiero wtedy wyprostował się i uniósł wzrok.

Przed nim stali Strażnicy. Nikt nie wyglądał na zadowolonego. Na twarzach większości odbijał się lęk, części również tłumiony gniew. Twarzy tych było o ponad połowę mniej niż wcześniej.

Lucyfer odetchnął z ulgą. Spodziewał się, że zostanie ich mniej. Szczerze, bał się, że nikt mu nie zaufa po tym, jak przyznał się do swojego błędu, którym był Muriel, i po tym, jak wspomniał o sojuszu ze Stwórcą. Nie mówiąc już o celu, w jakim mieli ryzykować swoje życie ci, którzy zostali na placu.

- Dziękuję wam – powiedział. – Udowodniliście, że stoicie po stronie światła... – zaczął mówić, ale ktoś z tłumu mu przerwał. Wysoki anioł o twardych rysach twarzy i jeszcze twardszym spojrzeniu.

- Myli się pan, wasza wysokość – odezwał się chłopak, występując na krok z tłumu. – Większość, która została nie robi tego dla nich. Ma pan o nas zbyt wysokie mniemanie, jeśli myśli pan, że wszyscy potrafimy po prostu zapomnieć o tym, kogo tak naprawdę ratujemy. Większość z nas robi to tylko i wyłącznie dla pana. Jako władca, nigdy pan niczego nie żąda, nie wymusza na nas swojej woli. Nawet teraz, choć od tej misji pewnie zależy ten sojusz ze Stwórcą, daje nam pan wybór. Gdyby nie pan, Piekło nigdy by nie powstało, a my wszyscy skończylibyśmy na łasce demonów. Dlatego to zrobimy. Nie można odmówić prośbie króla, który przez dwieście tysięcy lat robił wszystko dla swoich poddanych. – Kończąc, chłopak uklęknął na jedno kolano i skłonił głowę.

Lucyfer poczuł, że zapiekły go oczy. Natychmiast zamrugał, odganiając zapowiedź łez, których pod żadnym pozorem nie mógł pokazać swoim poddanym.

- Niezależnie od waszych powodów – odezwał się przez nieco ściśnięte gardło – dziękuję każdemu z was za odwagę i postąpienie słusznie. – Skłonił się jeszcze raz przed tłumem. Wtedy wszyscy, niemal jednocześnie, zgięli kolana, skłaniając głowy w wyrazie szacunku. Tym razem nie powstrzymał pojedynczej łzy, która zabłysła w kąciku jego oka. Po raz pierwszy poczuł, że nie tylko on kochał i szanował swoich poddanych. Oni też szanowali jego.

Jego spojrzenie na moment zatrzymało się na synu. Po policzkach chłopaka spływały łzy. Zaskoczony, chciał go zapytać o co chodzi, ale nie musiał. Sky spojrzał na niego z uśmiechem, mimo mokrych rzęs. Wtedy Lucyfer uświadomił sobie, że od dłuższego czasu sam się uśmiecha. To był jego pierwszy uśmiech od dawna, w którym nie było ani grama fałszu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro