LXVI - Dobry pomysł
- Nie rozumiem co chcesz powiedzieć... - Twarz Skäi'a wyrażała teraz przede wszystkim zagubienie. – Lucifer? Jak to zniszczyć świat? O czym ty—
Urwał, bo nagle spazm bólu przemknął przez Jego twarz.
- Wszystko w porządku? – Wnętrzności Lucyfera ścisnęły się ze strachu.
- To tylko... rana postrzałowa... - jęknął chłopak, kuląc się w sobie. – Mamy... ważniejsze... sprawy... Jak to... zniszczyć...? I przede wszystkim, dlaczego ty... to, co właśnie powiedziałem o Ewie...
- Nie jestem w stanie cię uleczyć, do Diabła – zaklął Lucyfer, sięgając ręką, żeby odsunąć kawałek materiału białej koszuli Skäi'a i przyjrzeć się ranie. Chłopak zadrżał i skrzywił się. Nie wyglądało to najlepiej. – Co do Ewy... nie widzę w tej sytuacji twojej winy. Nie zabiłeś jej, tylko dałeś jej wybór. A ona sama zdecydowała, że chce się poświęcić. Ja nie byłem taki hojny, kiedy kazałem Evenowi umrzeć. Gdyby się opierał, zaciągnąłbym go na koniec świata siłą.
Na twarzy Skäi'a znów odmalowało się niezrozumienie.
- Ale Even żyje...
- W końcu zmieniłem zdanie. Pozwoliłem mu żyć pod warunkiem, że nie będę nigdy musiał być świadkiem śmierci moich dzieci... Dlatego wysłałem ich do Nieba. Ale to teraz nieważne, opowiem ci wszystko innym razem...
- Lucifer... Co miałeś na myśli przez „zniszczenie świata"?
Lucyfer wziął głęboki oddech. Jego własna rana postrzałowa zaczynała sprawiać mu dyskomfort.
- To, co powiedziałem. To, co powinienem był zrobić dawno temu – tłumaczył, ale chłopak wciąż nie rozumiał. – Przyszedłem tu powiedzieć ci, żebyś w końcu się poddał.
Oczy Skäia stały się okrągłe z niedowierzania, kiedy otworzył je szeroko.
- Mówisz mi, żebym... zostawił wszystko tak, jak jest? – spytał. – Żebym zniszczył to, co stworzyłem? Zabił wszystkich...
- Nie wszystkich. – Lucyfer przygryzł wargę. – Ocal moje dzieci i tych, których kochają. Zniszcz resztę świata. Pozwól sobie wreszcie odpocząć – powiedział łagodnym głosem, kładąc dłoń na policzku chłopaka czule. Tysiące bezsennych nocy odebrały Jego oczom resztki blasku.
- Lucifer! – Po raz pierwszy podczas tej rozmowy Skäi podniósł nieco głos. – Jak możesz mówić coś takiego! Stworzyłem tych ludzi, więc jestem za nich odpowiedzialny! Nie ma mowy, żebym pozwolił im wszystkim tak po prostu umrzeć!
- To nie śmierć. – Lucyfer pokręcił głową. – Nikt poza nami teraz nie cierpi. Nikt nie wie, że nie żyje. Jest tak, jakby po prostu nigdy się nie urodzili. W tej ciszy nie ma bólu, Skäi. Nikogo tak naprawdę nie skrzywdzisz jeśli pozwolisz im odejść w taki bezbolesny sposób.
- Nie mogę!
- Możesz. Musisz. Ile jeszcze będziesz w stanie to ciągnąć? Rok? Sto lat? Tysiąc? W końcu wreszcie braknie ci sił. Ten projekt od początku był zbyt ambitny. Niebo, Czyściec, Ziemia. Kosmos. Tyle przestrzeni, ludzi, materii i zdarzeń. Wymagasz od siebie milion razy za dużo – powiedział, po czym przyciągnął znów do siebie chłopaka, przytulił go, wsunął mu palce we włosy i przycisnął czoło do swojej szyi. – Pamiętasz jak to było zamknąć oczy i zasnąć? – spytał cicho, przeczesując mu włosy palcami, jakby chciał ułożyć Go do snu. – Pamiętasz to uczucie ulgi, kiedy mięśnie się rozluźniają, a świadomość wymyka się między palcami? Pamiętasz jakie to przyjemne?
Ale mięśnie Skäi'a nie rozluźniły się. Wciąż był tak samo spięty, jak wcześniej.
- Jaki sens miało to wszystko, jeśli teraz pozwolę temu tak po prostu zniknąć? Jestem chociaż winny Muriel'owi, żeby świat istniał...
Lucyfer prychnął na to i pokręcił głową.
- Gdybyś dał mu wybór, Muriel po tysiąckroć wolałby taki koniec niż dalsze życie.
- Ale całe jego cierpienie, cała ta ofiara straciłaby sens.
- On cierpiał, żeby świat mógł istnieć. Jeśli pozwolimy wszystkiemu się rozpaść, jego poświęcenie pójdzie na marne – powiedział Lucyfer. Potem dodał: - To masz na myśli, tak? Z tym, że, Skäi, w przeciwieństwie do Ewy, on nie miał wyboru. To „poświęcenie", o którym mówisz, nie było jego decyzją. Gdyby miał wybór, nigdy by się nie urodził. Jeśli ktoś tu coś poświęcił, to my, nasze czyste sumienie. On tylko cierpiał. A teraz nie musi cierpieć. Czy tak nie jest lepiej?
Skäi skulił się w jego ramionach na te słowa.
- Gdybym mógł cofnąć czas... - szepnął. – Ale skoro nie mogę... Skoro nie mogę, co mam zrobić?? Lucifer, ja... nie mam pojęcia co robić...
- Możesz odpocząć. A potem zacząć od nowa. Stworzyć prostszy, mniejszy, mniej ambitny świat. Wystarczający, żebyśmy mogli w nim żyć, ale nie tak skomplikowany, żebyś nie mógł spać.
- To byłoby... okrutne.
- Nie, Skäi. To najlepsze rozwiązanie. Nie utrzymasz całego tego świata przy życiu.
- To kolejne z tych okropnych rozwiązań. Jak z Muriel'em. Jak z Ewą.
- To jedyne, co mamy.
- Ty zawsze tak bardzo... - Skäi zacisnął zęby i powieki. – Zawsze tak kochałeś ludzi. Teraz tak łatwo potrafisz z nich zrezygnować?
Lucyfer przełknął ślinę. To nie tak, że nie czuł bólu na myśl o odejściu świata, który tak kochał. Świata wypełnionego życiem, które nie zasługiwało na śmierć. Wiedział, że jeśli do tego końca dojdzie, na jego barkach spocznie kolejny ciężar. Był świadomy, że poczucie winy nigdy nie pozwoli mu być do końca szczęśliwym, nawet za milion lat. Żył już jednak tak długo i doświadczył tak wiele, że nie miał złudzeń. Szczęście nie było mu pisane, a w tym okrutnym świecie nie można było mieć wszystkiego.
Musiał wybrać. I choć wciąż szalała w nim burza niepewności, widząc Skäi'a na skraju szaleństwa nie mógł wybrać inaczej. Dwie sprzeczne natury – ta, która pokochała świat i jego mieszkańców i ta, która nakazywała mu chronić Jego ponad wszystko – zmagały się w nim w z góry przesądzonej walce. Jego syn miał chyba rację, kiedy zarzucił mu: „Nie zależy ci na nas. Przecież ty... ledwie nas znasz. Nie istniałem nawet przez ułamek procenta twojego życia. Tak samo większość wszystkich. Ty byłeś właściwie od zawsze. My jesteśmy tu od paru chwil. Może i wszyscy będziemy żyć już zawsze, ale z pewnością nie żyjemy od zawsze." I kiedy dodał: „Kocham cię, bo dla mnie byłeś odkąd pamiętam. Zawsze byłeś przy mnie..." Sky rozumiał go tak dobrze, choć nie miał prawa rozumieć, żyjąc na tym świecie zaledwie dwadzieścia lat. Uchwycił tę nieuchwytną istotę wieczności. Różnicę między tymi, którzy żyją od lat lub stuleci, a tymi, którzy żyli od zawsze. Lucyfer kochał ludzi, ale był to ten rodzaj miłości, który jest jeszcze zupełnie świeży – jak zauroczenie. Była tylko jedna osoba, którą znał i kochał od zawsze.
- Skäi, ja... - wykrztusił - ...nie potrafię postawić świata ponad tobą.
- To dlatego, że stworzyłem cię, żebyś mnie kochał, prawda? – odezwał się cicho chłopak. – Tak się starałem dać ci wolną wolę, a jednak nie potrafiłem...
Lucyfer pokręcił głową.
- Nie. To dlatego, że zawsze byłeś przy mnie – zacytował Sky'a, uśmiechając się na myśl o synu. Potem jednak kąciki jego ust opadły. – Ty nie masz nikogo takiego, prawda? Kogoś, kto zawsze był przy tobie. Miałeś tylko siebie. I mimo to nigdy nie nauczyłeś się...
- Czego? – spytał Skäi cicho.
- Dalej nie potrafisz wypowiedzieć własnego imienia, prawda? – dokończył Lucyfer, przeczesując włosy chłopaka delikatnie.
- To nie ja wybrałem sobie najtrudniejsze do wymówienia imię na świecie – zauważył Skäi.
- Dla mnie jest najprostsze. – Lucyfer uśmiechnął się smutno.
- Miłość do samego siebie to dziwna i niezrozumiała rzecz, nie sądzisz?
- Nie sądzę – nie zgodził się Lucyfer. – Wiesz, żyłem tak długo i poznałem tylu ludzi, że nauczyłem się dostrzegać miłość w najdziwniejszych rzeczach. Nie zawsze ma to jakikolwiek związek z seksem lub z własnymi dziećmi, choć to dwie rzeczy, które przychodzą na myśl jako pierwsze. Są też inne rodzaje miłości. Jest zrozumienie i akceptacja wobec tych, którzy nie są tacy, jak my. Jest to uczucie, kiedy bierzesz oddech pełną piersią i czujesz wdzięczność, że istniejesz. Jest chęć chronienia wszystkiego, co żyje. I jest ta dziwna rzecz, kiedy czujesz się dobrze we własnej skórze i nie masz ochoty umrzeć.
- Huh? – Skäi odsunął się odrobinę od niego, żeby spojrzeć mu ze zdziwieniem w oczy. – Nazywasz miłością to, że zwyczajnie nie chcesz umrzeć? Czy to nie jest trochę za niska poprzeczka?
Lucyfer pokręcił z rozbawieniem głową.
- Nie, tyle wystarczy. Tak właśnie opisałbym miłość do samego siebie. Nie żaden narcyzm, czy wybaczanie sobie z miejsca wszystkich błędów. To po prostu to uczucie, że jest dobrze i nie chcesz umrzeć. Tylko tyle – powiedział, po czym spuścił odrobinę głowę. – Ale ty nawet tyle nigdy nie potrafiłeś, prawda?
Skäi zamrugał.
- Czy ty próbujesz powiedzieć, że musiałem przekazać chęć śmierci Muriel'owi, że nie umiałem się pokochać...? Jeśli tak, to to najbardziej niedorzeczna rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem. To uczucie, ta chęć, to po prostu efekt mojego fundamentalnego powiązania z ciemnością, które każe mi wrócić do pierwotnego stanu—
- Brzmi jak wymówka. – Lucyfer prychnął. – Od zawsze to powtarzałeś, a mnie to po prostu nie obchodzi. Nie mówię skąd się to w tobie wzięło, tylko proponuję rozwiązanie. Kiedy ludzie zaraz po przebudzeniu myślą codziennie rano o śmierci, diagnozuje się ich z depresją i wysyła na leczenie, a nie stwierdza „no cóż, pana geny powodują brak równowagi hormonów w mózgu, a więc nieszczęście i brak chęci do życia są fundamentalną częścią pana natury, czyli nic nie można na to poradzić"... Ludzie szukają rozwiązań i starają się polepszyć swoją sytuację, a nie zamykają się w jakimś pustym pokoju z dala od świata, żeby nie narobić szkód!... No, może niektórzy tak robią, ale to właśnie ci, którzy nie kończą dobrze, wiesz? I co ty robisz z tymi ludźmi, którzy nie kończą dobrze, bo mają problemy? Wysyłasz ich na terapię do Czyśćca, a nie mówisz „no trudno, tacy już jesteście". Dlaczego dajesz szansę na poprawę każdemu, tylko nie sobie? Jedyne, co musisz zrobić, to odpuścić w końcu, wyspać się porządnie i wreszcie pozwolić sobie na pomyślenie o własnym szczęściu. Szczęśliwi ludzie nie chcą umrzeć.
- Powiedziałeś, że chcesz, żebym pozwolił światu zniknąć, a teraz próbujesz wzbudzić we mnie wolę walki? Nie zaprzeczasz sam sobie?
Lucyfer zacisnął zęby, po czym nie wytrzymał, chwycił Skäi'a za ramiona i potrząsnął nim porządnie.
- Nieważne! – powiedział. – Możesz zniszczyć ten świat i zbudować na nowo, albo niczego już nie budować. Możesz zabić Muriel'a i zmierzyć się znowu z tym „fundamentalnym uczuciem" czy jak tam chcesz je nazywać. Możesz złapać za miecz i pójść walczyć z ciemnością. Możesz nawet rzucić się jej w ramiona i dać zniszczyć, jeśli tego właśnie chcesz. Po prostu zacznij martwić się choć trochę o siebie! Jeśli nie potrafisz zająć się najpierw sobą i pokochać siebie na tyle, żeby nie chcieć umrzeć, jak możesz kiedykolwiek zająć się tym światem i go pokochać?!—
Jego emocjonalny wybuch został przerwany, bo nagle spazm bólu odebrał mu mowę. Rana postrzałowa w brzuchu zaczynała naprawdę boleć. Być może im obu nie zostało już zbyt wiele czasu.
- Lucifer! Co się stało?! – Na twarzy Skäi'a w końcu odmalowała się jakaś emocja poza cierpieniem. Niestety było to zmartwienie.
- Uh, nic takiego... - jęknął Lucyfer. – Mnie też postrzelił...
Skäi zbladł. O ile nieśmiertelny stwórca świata o niemal przezroczystej od zmęczenia skórze może zbladnąć.
- Uh, muszę... przywrócić świat i musimy znaleźć kogoś, kto będzie mógł cię wyleczyć... Będziesz musiał dać mi chwilę, żebym się skoncentrował. Przywracanie rzeczywistości jest takie trudne. Muszę przywołać z pamięci wszystkie szczegóły, których jest po prostu za dużo... Uh, rana postrzałowa... Nigdy bym nie pomyślał, że można by połączyć ludzką technologię z anielską wiedzą i stworzyć taką śmiercionośną broń...
Skäi mamrotał coś dalej do siebie, wyraźnie bardziej przejęty raną Lucyfera niż własną, mimo, że to od tej drugiej zależało istnienie świata. Lucyfer jednak już go nie słuchał. Jego umysł zatrzymał się na poprzednich słowach. Myśl uderzyła go niespodziewanie. Dziwna myśl. Być może nawet komicznie głupia. W jej absurdalności kryło się jednak ziarno czegoś niewysłowienie ekscytującego – ziarno nadziei.
Zakrztusił się powietrzem z podekscytowania.
- Mam pomysł – powiedział, nie patrząc na Skäi'a ani nic konkretnego, tylko zastanawiając się gorączkowo. – Mam pomysł jak można uratować świat. – Skäi popatrzył na niego z obawą i podejrzliwością. Lucyfer pokręcił głową. – Tym razem nikt nie powinien ucierpieć. Obiecuję! To chyba mój najlepszy pomysł. – Przełknął ślinę. – Albo jestem idiotą, który nie zna się na tym, o czym mówi. – Teraz Skäi był już po prostu zmieszany. Lucyfer mu się nie dziwił. Sam nie miał zielonego pojęcia czy jego „pomysł" klasyfikował się jako pomysł, skoro nie wiedział jeszcze czy coś takiego jest w ogóle możliwe. – Najpierw musimy dowiedzieć się czy to ma szansę zadziałać. Mógłbyś... stworzyć teraz telefon?
Skäi uniósł brwi kompletnie zagubiony, po czym pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia jak działa – wyjaśnił.
- Dobrze, no to prościej... - Zastanowił się Lucyfer. – Byłbyś w stanie skontaktować mnie z jedną osobą?
Skäi przechylił głowę na bok.
- Z którymś z twoich dzieci? – spytał.
- Nie, nie. Nie znasz tej osoby. Umiałbyś się z nim skontaktować mimo to?
- Hm... Myślę, że tak... Jeśli mi pomożesz. Mógłbym zrobić coś podobnego, jak wtedy, kiedy skontaktowałem się z Evenem w Piekle...
- Huh?
- Jakby to wytłumaczyć... - Skäi przygryzł wargę. – Można by chyba powiedzieć, że... przejąłem na chwilę jego ciało? Dalej mogłem z nim rozmawiać w myślach, więc... coś takiego mogłoby zadziałać. Po prostu wysłałbym ciebie do ciała tej osoby, z którą chcesz porozmawiać zamiast siebie...
- To jednak byłeś ty! To dlatego wtedy poczułem kogoś o tak jasnym płomieniu duszy w Piekle! I dlatego demony wtedy zaatakowały... Ale teraz to nieważne – upomniał się Lucyfer. - Świetnie. Zróbmy to, co powiedziałeś. – Uśmiechnął się szeroko, podekscytowany. Być może to był kompletny ślepy zaułek, ale jeśli jednak miał rację i to mogło się udać...
- Tak czy tak, najpierw będę musiał przywrócić świat – przypomniał Skäi. – Skoro chcesz z kimś porozmawiać.
- Hm... A nie mógłbyś na przykład... przywrócić tylko pokoju, w którym ta osoba się znajduje? Będziemy mieli problem, jeśli przywrócisz od razu całą rzeczywistość i Muriel nam przeszkodzi.
Skäi uniósł brwi.
- To... dobry pomysł – powiedział.
- Coś dzisiaj mam same dobre pomysły – ucieszył się Lucyfer. – Chociaż użycie kajdanek, żebym mógł się tu dostać wymyślił akurat Even. – Westchnął. – Dobry chłopak. Jeśli jednak wszystko pójdzie się paść, uratuj go razem z moimi dziećmi.
Skäi skinął głową.
- Nie mam pojęcia, co wymyśliłeś, ale... robimy to?
Lucyfer uśmiechnął się, czując w końcu, że jest jakaś nadzieja dla tego świata.
- Obiecuję, że tym razem to dobry pomysł – powiedział.
***
Cassiel spał w całkiem wygodnym hotelowym łóżku, nieco tylko za małym dla dwóch osób. Mimo że pokoju, w którym się zatrzymali nie można było nazwać luksusowym, a materac rzeczywiście mógłby być trochę szerszy, spało mu się dobrze. Zapach włosów wtulonego w niego przez sen rudego chłopaka uspokajał.
Tym bardziej przeżył szok, kiedy Kuba nagle zerwał się z łóżka bez ostrzeżenia. Cass odruchowo też się zerwał, wyszkolony w Straży, żeby zawsze spać czujnie i reagować na najmniejsze przesłanki o niebezpieczeństwie. Nic niebezpiecznego jednak nie wydawało się zdarzyć.
- Kuba? – wymamrotał, przecierając oczy, zaspany. – Coś nie tak?
Wtedy Kuba spojrzał na niego, a Cass poczuł jakby coś zimnego przewróciło mu się w żołądku. Coś w oczach chłopaka zdawało się być nie na miejscu.
- Dobrze się czujesz? – spytał jeszcze raz, nieco zmartwiony. Kuba, zamiast odpowiedzieć, uniósł brwi, po czym zlustrował go spojrzeniem z góry aż do pasa przykrytego pościelą. Pierwszy raz poczuł się przy Kubie nieswojo z powodu braku koszulki. Co było jednak w tym wszystkim najdziwniejsze to to, że chłopak skierował podobne spojrzenie na własny nagi tors, na który narzuconą miał tylko rozpiętą bluzę na suwak.
- Zły moment? – spytał Kuba, ale jego głos brzmiał jakby inaczej.
- Co? – Cass nie rozumiał. Może chłopak lunatykował?
- Tak dawno cię nie widziałem, Cass, i to jest sytuacja, w której się spotykamy? – spytał Kuba, celując palcem w jego klatkę piersiową. Cassiel nie miał słów. Co tu się, do Diabła, działo? – Ok, mniejsza z tym, nie mamy czasu na pogaduszki. Mam sprawę. I to nie do ciebie. Kuba? Słyszysz mnie? Tak, ja też cię słyszę. Mhm. A, taka tam magia. Nie miałem telefonu. Później wszystko wytłumaczę. Teraz skup się, bo mam do ciebie bardzo ważne pytanie. – Kuba nie przestawał mówić do siebie na głos, a szczęka Cass'a opadała tylko coraz niżej. – Jeśli powiedziałbym ci, że świat się niedługo skończy, ale chyba wpadłem na to jak mógłbyś pomóc mi go uratować, pomógłbyś?
Cass zamrugał powoli.
- Huh...?
________________________________
Taki krótki rozdział, ale przynajmniej w końcu szybciej niż po miesiącu XD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro