Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

LXV - Modlitwa

Lubił te momenty. Cały świat tracił znaczenie, otaczała go tylko ciemność i cisza. Kiedy rzeczywistość przestała istnieć po raz pierwszy, nieruchome, rzadkie powietrze i mocne bicie serca – jedyne rzeczy, które pozostały – wydały mu się tak nieznośne, tak głośne i dziwne, zawieszone, zdawałoby się, w nicości, że był w stanie czuć tylko narastającą w gardle panikę. Teraz, kiedy doświadczył już tego tak wiele razy, ta cisza, spokój i odsunięcie od wszystkich realnych spraw przynosiło ulgę. Chwilę wytchnienia od pędzącej naprzód, hałaśliwej rzeczywistości.

Tym razem nie był w stanie delektować się tym uczuciem. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Jedyną sprawę ważniejszą od faktu, że chwilami świat po prostu przestawał istnieć i nie było gwarancji, że za minutę, godzinę czy dzień zaistnieje znowu. Tylko jedna rzecz była dla niego ważniejsza od niepewności istnienia świata. I teraz z tą jedyną rzeczą – czy raczej osobą – musiał się zmierzyć.

Właśnie teraz musiał się zmierzyć.

Oddech zamarł mu w gardle, pot nagle wystąpił na czoło. To było to. Był tu i to właśnie był ten moment, na który zawsze czekał, o którym marzył, którego bał się i – przede wszystkim – w którego nastąpienie nie wierzył przez tyle tysięcy lat.

Nie było słowa, które opisałoby jak poczuł się w momencie, gdy Go zobaczył – bosego, z czołem opartym o podkulone kolana, włosami zasłaniającymi twarz i rękami obejmującymi własne ciało, jakby w bólu, w napięciu albo z samotności. Nie było słów, w które mógłby ubrać swoje uczucia, bo nikt nigdy ich nie stworzył. Język opisywał to, co jest, to, co ludzie byli w stanie sobie wyobrazić. Nikt nigdy jednak nie zastanowił się, jak poczułby się ktoś, kto po dwustu tysiącach lat oczekiwania zobaczyłby osobę, za którą cały ten czas tęsknił. Nawet sama jego tęsknota powinna zostać nazwana inaczej, bo żaden człowiek w historii nigdy nie tęsknił za nikim w taki sposób jak on. Nie było innego pierwszego stworzenia samego Stwórcy, powołanego do istnienia po to właśnie, by przegonić ze świata samotność. Nie było nigdy nikogo, dla kogo Skäi był kiedyś wszystkim.

Zamarł tylko na moment – moment, w którym wszystkie wspomnienia tego, co doprowadziło go tutaj stanęły mu przed oczami. Pierwsze chwile jego życia, gdy był jeszcze jak dziecko nie rozumiejące niczego, przestraszone, a jednocześnie zafascynowane każdym nowym uczuciem. Pierwszy raz, kiedy spojrzał Mu w oczy i zobaczył w nich cały świat i wszystko, czego kiedykolwiek potrzebował. Lata, które spędzili razem, próbując stworzyć coś pięknego, coś wartościowego. Wszystkie te nieudane próby. Strata, ból i żal. Poczucie winy, gdy rozwiązanie zostało znalezione, ale oznaczało wieczne cierpienie jednej, niewinnej osoby. Pierwszy raz, kiedy zobaczył słońce na rozległym, błękitnym niebie otulającym tę ogromną, na wskroś piękną i nieprzewidywalną planetę, którą nazwali Ziemią. Moment, w którym poznał Ewę i chwila, w której się w niej zakochał. Ich pierwszy pocałunek. To, jak ziemia rozstąpiła się pod jego stopami i cały świat, wszystko co znał i kochał zniknęło mu sprzed oczu, pozostawiając tylko twardą, zimną posadzkę, ciemność i odgłosy demonów pragnących odebrać mu życie. Budowa Piekła u boku Ewy i Adama. Śmierć najlepszego przyjaciela. Powolne, do bólu rozciągnięte w czasie przyzwyczajanie się do nowego życia z dala od Skäi'a. Radość na widok i dźwięk płaczu nowonarodzonego, białowłosego dziecka o niebieskich oczach. Poczucie winy, że mimo tego cudu wciąż nie jest doskonale szczęśliwy. Wreszcie wszystkie modlitwy szeptane co roku w dzień festiwalu, rocznicę pierwszego Upadku.

„Chronię moich poddanych. Mam swoich przyjaciół. Kocham moje dzieci. Nie mam powodu nie cieszyć się swoim życiem... Mimo to proszę, pozwól mi wrócić."

Modlitwa, która nigdy nie została wysłuchana. Która być może nigdy nie wydostała się poza barierę oddzielającą Piekło od reszty świata. Nie mająca sensu, głupia, desperacka modlitwa.

Chciał tylko wrócić. Nie winił Go. Nigdy Go nie nienawidził. Już w dzień swojego upadku błagał o wybaczenie.

Teraz, widząc Go przed sobą, nie w śnie czy majakach, a na najprawdziwszej jawie, był w stanie przejść tylko parę kroków nim padł na kolana. Miecz, który niósł w skutych kajdankami rękach wypadł mu z dłoni, uderzył z brzękiem o wąski pas podłogi, po czym przechylił się poza krawędź i zniknął w ciemności, zostawiając tylko po sobie krwawy ślad. Dźwięk wyrwał skulonego na końcu pasma posadzki chłopaka ze snu lub zamyślenia. Poderwał zaskoczony głowę i ich oczy się spotkały.

Lucyfer klęczał na zakrwawionej podłodze, nie będąc w stanie się poruszyć czy wydać z siebie dźwięku. Skäi obejmował własne ciało rękami, wyglądając jakby kulił się z zimna na podłodze naprzeciwko niego. Gdyby na świecie istniał w tamtym momencie ktoś, kto mógłby spojrzeć na nich z zewnątrz, stwierdziłby, że obaj wyglądają na pokonanych. Była to odarta z resztek sił, śmiertelnie zmęczona dwójka ludzi, którzy nie mieli pojęcia jak zachować się w obecnej sytuacji, bo sytuacja podobna do tej jeszcze nigdy nie miała miejsca.

W końcu głos wydobył się z jego ust.

- Powiedz mi, że świat nie jest tak okrutny, żeby to okazało się jednym z tych snów, w których spotykam cię, a w następnej chwili wszystko rozsypuje się w proch – wykrztusił Lucyfer, nie mogąc przestać przeskakiwać wzrokiem po twarzy chłopaka patrzącego na niego niemal okrągłymi z niedowierzania oczami. – Powiedz mi, proszę. Powiedz, że to prawda. Powiedz, że mogę wrócić. – Ostatnie słowa wyszeptał, z przerażeniem zdając sobie nagle sprawę, że Skäi nigdy nie powiedział, że wolno mu wrócić. Był tutaj tylko dzięki opatrzonym pieczęcią kajdankom, które dał mu Even. Jeśliby tylko zechciał, Skäi mógł w ułamku sekundy przerwać zaklęcie. I wszystko rozsypałoby się w proch, zupełnie jak w jego snach.

Chłopak nic nie odpowiedział. Poruszył się tylko, jakby chciał wstać, bo czym wydał z siebie dziwny dźwięk i skulił się znowu w sobie. W powietrzu rozległ się zgrzyt, jakby zepsutego mechanizmu, a podłoga zadrżała.

- Nawet ta mała przestrzeń... rozpada się. – To były pierwsze słowa, jakie wypowiedział. Jego głos był właściwie nierozpoznawalny. Napięty, zachrypły, przypominający jęk.

Lucyfer poczuł jak wszystkie wnętrzności kurczą się boleśnie w jego ciele, przypominając mu jak to było martwić się o Niego. Bez dłuższego wahania zerwał się na nogi i pokonał ostatnie dzielące ich metry szybkim, nierównym krokiem człowieka, który chce tylko dotrzeć do celu, nie zważając na to czy jego nogi działają tak, jak powinny. Potknął się, ale dotarł w końcu do Niego. Znów klęczał na ziemi, tym razem jednak dzieliło ich tylko dwadzieścia centymetrów. W tej pustej, martwej przestrzeni, poczuł nawet ciepło Jego ciała.

- Teraz wystarczy nam tylko ten kawałek podłogi, na którym stoimy – powiedział cicho, nie poruszając się, nie śmiąc Go dotknąć, choć dłonie mu drżały, jak gdyby pragnąc upewnić się dotykiem, że to wszystko działo się naprawdę.

Skäi wypuścił z ust cichy, drżący oddech i rzeczywiście reszta podłogi zniknęła. Powietrze też stało się jakby rzadsze. Chłopak podniósł głowę.

Nie takiego Go pamiętał – nie tak zmęczonego, o skórze cienkiej i jakby szarawej, ze splątanymi włosami i drobnymi zmarszczkami w kącikach oczu – ale ten wyraz twarzy był dokładnie taki sam, jak ten, który wyrył się Lucyferowi pod powiekami w dniu upadku. Był to wyraz oczu kogoś zdjętego niemal niemożliwym do wytrzymania cierpieniem. Kogoś, kto znalazł się na skraju szaleństwa ze zmęczenia i bólu.

Lucyfer nie mógł już tego wytrzymać. Nie mógł patrzeć na Niego w takim stanie.

- M... M-Mogę... - wykrztusił, wyciągając drżącą rękę. – Mogę cię dotknąć? – szepnął, spodziewając się najgorszego. Spodziewając się, że Skäi zrzuci go do Piekła po raz drugi, przerywając pieczęć na kajdankach.

- To mi się... śni, prawda? – odezwał się tylko chłopak, wciąż patrzący na niego szeroko otwartymi oczami.

- A miewasz takie sny? – odpowiedział Lucyfer, wstrzymując oddech, z wciąż wyciągniętą w Jego stronę ręką.

- Nie spałem od tysięcy lat, więc nie pamiętam. Wiem tylko, że to niemożliwe, żebyś tu był...

- To przez kajdanki—

- Niemożliwe, żebyś chciał tu być – dokończył Skäi. – Nie po tym, co ci zrobiłem – mówił coraz ciszej, nie patrząc mu już w oczy. – Więc to musi być sen. To pewnie ta trucizna demonów. Muriel mnie postrzelił, więc teraz majaczę...

Dotknął Jego policzka. Tak jak kiedy spotkał Go po raz pierwszy i zrobił dokładnie to samo.

Skäi drgnął, wstrzymał oddech, ale nie poruszył się.

Lucyferpoczuł się jakby poraziło go światło. Ciepło, którego nie czuł już od tak dawnozalało go z całą swoją mocą i chwilę później nie był już w stanie opierać się jego magnetycznej sile. Bez dłuższego wahania przyciągnął Skäi'a do siebie, bo musiał, potrzebował, koniecznie pragnął poczuć Jego ciepło. Zamknął Go w ciasnym uścisku – Jego wyczerpane, kruche teraz ciało – i schował twarz w Jego włosach.

Nie dało się określić tego jak się czuł. Skäi nie był dla niego ojcem, ani bratem, ani przyjacielem, ani kochankiem, ani Panem, ani niczym innym, co ludzie byliby w stanie nazwać. Nie było drugiej takiej osoby jak On, ani drugiej takiej pary osób, jak ta dwójka. Dlatego nie było nazwy dla tego uczucia, które wyrwało mu z piersi płacz, kiedy przytulił Go po raz pierwszy od tylu tysięcy lat. Przez chwilę nie dbał o to czy zostanie znów zrzucony do Piekła. Chciał tylko chociaż przez moment znów to poczuć. Znów poczuć się blisko.

- L-Lucifer... - głos chłopaka był szeptem. – Czy ty...

Nigdy nie widział jak płacze. Prawdopodobnie nikt nigdy nie widział, jak król Piekła płacze.

- Proszę, pozwól mi zostać... - Lucyfer wykrztusił pomiędzy szlochami, przyciągając chłopaka jeszcze mocniej. – Proszę, tylko pozwól mi zostać... Czekałem tak długo. Tak długo... Żeby tylko cię znowu zobaczyć... Proszę, tylko nie każ mi znowu odejść... - szeptał, zaciskając powieki jak w modlitwie.

Lucyfer poczuł jak palce chłopaka zaciskają się na materiale jego przesiąkniętej krwią koszuli.

- Nie masz... - Skäi odezwał się łamiącym się głosem. – Nie masz pojęcia... Nie mógłbyś mi wybaczyć, nawet gdybyś rozumiał...

- Wszystko rozumiem – przerwał mu Lucyfer. – Nikt nie zna cię tak jak ja, zapomniałeś? – spytał przez łzy. – Wiem dlaczego to zrobiłeś. Wiem dokładnie dlaczego upadłem. To była tylko i wyłącznie moja wina – mówił dalej. – Wiem jak trudne to było, to wszystko. Stworzenie świata, ludzi, cały ten plan. To wszystko było na granicy twoich możliwości. Jeśli choć jedna rzecz poszłaby nie tak, wszystko by się rozsypało. A ja, doskonale o tym wiedząc, wszystko zniszczyłem dla zachcianki. Tylko dlatego, że chciałem ją mieć w taki samolubny sposób...

- Kochałeś Ewę – przerwał mu Skäi. – Nie było w tym nic złego – mówił szeptem, jakby Jego gardło było zbyt ściśnięte, żeby odezwał się głośniej. – Nie dlatego upadłeś. To nie miało żadnego związku z moralnością. Ja po prostu... Ja wtedy po prostu...

- Wiem o tym! – Lucyfer ujął Jego twarz w dłonie, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. – Nie musisz mi niczego tłumaczyć. Pamiętam wszystko. Pamiętam, jak ten cały wysiłek cię męczył. Pamiętam, jak przestałeś sypiać nocami, bo nie mogłeś przerywać koncentracji ani na moment. Pamiętam, jak to całe tworzenie, które miało być takie cudowne, niszczyło cię od środka. Nie miałeś chwili, żeby choć na moment zapomnieć i odpocząć, czy choćby porozmawiać o czymś lekkim, żeby przez parę minut nie myśleć o pracy! Pamiętam wyraz twojej twarzy, taki sam, jak teraz... - Musiał na moment przerwać, bo znów zbierało mu się na płacz. – Ten wyraz twarzy, który mówił „nie wytrzymam kolejnego dnia". I wtedy ja, zamiast cię z tego wyciągnąć, zamiast przerwać to szaleństwo, powiedzieć ci, żebyś się poddał, tak samolubnie milczałem. A na samym końcu podeptałem cały twój plan, bo chciałem... pocałować dziewczynę – skończył. – Skäi – wypowiedział Jego imię powoli, chcąc dać mu do zrozumienia, że jego uczucia ani trochę się nie zmieniły. Imię chłopaka nie stanęło mu w gardle. Opuściło jego usta łagodnie i bez wysiłku, niosąc ze sobą tę samą treść, co zawsze. – Nigdy nie przestałem cię kochać i nie było w historii świata momentu, w którym ci nie wybaczyłem.

Ból odbijający się w jasnych oczach chłopaka nie zelżał ani odrobinę.

- Niczego nie wiesz, Lucifer. Niczego nie rozumiesz – szepnął. – Nawet, jeśli jesteś w stanie wybaczyć mi, że właściwie posłałem cię wtedy na śmierć, jest inna rzecz, której nie da się wybaczyć. Po prostu się nie da... - wykrztusił, a z Jego otoczonych drobnymi zmarszczkami wycieńczenia oczu popłynęła pojedyncza łza. – Ty... zbudowałeś sobie na dole prawdziwe, dobre życie. Zrobiłeś to mimo niemożliwych do pokonania przeszkód. Zamiast umrzeć tam, zbudowałeś dobre, bezpieczne schronienie w miejscu, w którym zawsze mieszkała tylko śmierć. Udało ci się to i byłeś szczęśliwy, a przynajmniej taką zawsze miałem nadzieję. Byłeś tam szczęśliwy, a niedługo potem ja... znowu wszystko zniszczyłem. Odebrałem ci to, co ceniłeś najbardziej. To ja... - Przełknął ślinę, wyraz Jego oczu sprawił, że Lucyfera przeszedł dreszcz. – To ja poprosiłem ją, żeby umarła.

Otaczająca ich przez cały ten czas cisza stała się nagle nieznośnie głośna.

- Kogo?

Zdawała się aż dzwonić w uszach.

- Ewę.

Brakowało mu powietrza. Może ono też nagle zniknęło ze świata, tak jak wcześniej podłoga.

- Ewę? – Nie był w stanie powiedzieć nic więcej.

Skäi zamknął oczy, tak jakby za wszelką cenę chciał uniknąć kontaktu wzrokowego.

- Ją – powiedział. – Przyszła do mnie. Powiedziała mi o tym, jak demony powoli zyskują przewagę. Spytała czy nie jestem w stanie czegoś w tej sprawie zrobić. Odgrodzić ich kolejnym murem, kolejnym piętrem. Stłamsić siłą woli. Zapomniała, że już od dawna nie pamiętałem, co to znaczy siła woli. Nie potrafiłem zrobić żadnej z tych rzeczy, o które poprosiła. Jedyne, co potrafiłem zrobić, to znaleźć kolejne okropne rozwiązanie. Zupełnie jak wtedy, ze stworzeniem Muriel'a. Tak, jakbym potrafił tylko wymyślać sposoby na ranienie ludzi. Poświęcać ich dla wyższych celów. To rozwiązanie było jedynym, co miałem jej do zaoferowania: zgiń i daj początek nowemu pokoleniu. Nie mogłem zagwarantować, że plan się powiedzie. Wiedziałem, że jej duszę odziedziczy dopiero ktoś, kto narodzi się wiele, wiele lat później. Wiedziałem, że to najgorsze rozwiązanie. Ale nie miałem lepszego. Odebrałem ci ją, bo wymyślanie najgorszych możliwych rozwiązań to jedyne, co potrafię. – Na moment zapadła cisza. Lucyfer poczuł jak emocje miażdżą go od środka. Karma zdawała się zawsze go dopadać. A więc tak poczuł się jego syn, kiedy powiedział mu, że Even musi umrzeć dla wyższych celów. A więc w taki sposób to bolało. – Wiedząc to – odezwał się znowu Skäi – wciąż chcesz mnie prosić, żebym ratował świat? Jak mogę uratować go przed Muriel'em czy demonami, skoro nie potrafię nawet ocalić nikogo przed własnymi okropnymi pomysłami?

Lucyfer zacisnął powieki i milczał przez minutę. A więc wcale nie chciała umrzeć. Nie była nieszczęśliwa żyjąc razem z nim w Piekle. Wręcz przeciwnie, kochała życie tak bardzo, że była skłonna oddać swoje, żeby ratować wszystkich innych. Choć ta myśl bolała jak niemal nic innego, Lucyfer poczuł się, jakby ogromny ciężar spadł z jego barków.

Nie była nieszczęśliwa. Przez te wszystkie tysiące lat wcale nie rozmyślała o samobójstwie. Być może była nawet zadowolona z tego życia, które razem stworzyli.

Odetchnął głęboko.

- Skäi – odezwał się. Imię chłopaka wciąż brzmiało tak samo naturalnie w jego ustach. Spojrzał mu w oczy. – Nie przyszedłem tu ratować świata. - Na twarzy Stwórcy odmalowało się bezbrzeżne niedowierzanie. Być może przez to, że Lucyfer wciąż bez wahania wyznawał mu swoją miłość nazywając go po imieniu. Być może zdziwiły go jego następne słowa: - Przyszedłem go zniszczyć.

__________________________________________

Hejka :3 Co myślicie?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro