Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

LXIV - Przyjaciele z zaświatów

Był jak uderzenie pioruna. Nagłe, potężne i oślepiająco jasne. Choć ciemne ubrania skrywały jego białą skórę, a czarne włosy mieszały się z krwią, płomień jego duszy, niewidoczny, pulsował światłem. Opadł na wpatrzoną w niego z dołu armię jak anioł zemsty, choć nie było w nim krzty wściekłości, tylko zmęczenie, poczucie winy i pośpiech. Chciał już się z Nim zobaczyć, mimo strachu, jaki budziła w nim perspektywa tego spotkania.

Opadł pomiędzy nich i ciął mieczem. Jednym długim cięciem powalił na ziemię trójkę aniołów. Ich białe mundury nasiąkły krwią. Natychmiast zaatakowali go od tyłu. I z prawej. I z góry. Było ich morze, a on sam jeden, ale siła ma to do siebie, że skupiona w jednym punkcie potęguje się po tysiąckroć. Ich ostrza go nie sięgały, ich oczy, usiłujące za nim nadążyć, traciły go, żeby zaraz stracić iskrę życia – choć tylko na chwilę. Nikt tu nie miał umrzeć.

Zatracił się w tym chaosie, pośród którego pozostał spokojny. Wymierzał precyzyjne cięcia, sekwencja jego kroków była nieskazitelna niczym układ taneczny. Zatracił się, choć powinien jedynie przebić się dalej, do Niego. Fizyczne zmęczenie i rytm szybkich kroków, cięć i pchnięć obudziły w nim to, co od dłuższego czasu było uśpione. Zapomniał już, że do tego został stworzony. Walka była tak samo częścią jego natury, jak miłość do wszystkiego, co żyje. Nawet jeśli chodziło o walkę z demonami. Teraz w swoim przyspieszonym oddechu i ciężarze miecza w dłoni odnalazł tę cząstkę siebie.

Nie sięgnął go ani jeden wrogi miecz. Żołnierze nie wycofywali się jednak, mimo coraz to pogłębiającej się zgrozy odbijającej się na ich twarzach. Ktoś spróbował ciąć w jego gardło. Złapał go za ramię, pchnął i chłopak sam nabił się na miecz jednego ze swoich. Ktoś inny celował w jego łydkę, próbując zbić go z tropu. Ostrze pękło pod jego butem. I kiedy tak tańczył, nie czując nic poza czystym zatraceniem w walce, nagle powietrze rozdarł krzyk. Dopiero gdy rękojeść miecza niemal wyślizgła się mu z dłoni i dopiero gdy zobaczył zaskoczenie na twarzach otaczających go aniołów, zrozumiał, że okrzyk wydobył się z jego własnych ust. Zamarł na moment, przez sekundę czując chłód strachu, gdy zrozumiał, co się stało. Zamarli też wszyscy wokół, wpatrując się w niego z szokiem i napięciem.

Wypuścił z ust drżący oddech. Powoli skierował spojrzenie w dół. Jego koszula była czarna, do tego przesiąknięta krwią, ale dziura po kuli i tak była widoczna, odsłaniając fragment jego białej skóry na brzuchu. Słowa Evena stanęły mu przed oczami: „Muriel go postrzelił. Ma taki pistolet z trucizną, nieważne."

Najwyraźniej, na Boga, ważne!

Jęk bólu chciał wyrwać się mu z ust, ale zacisnął zęby. Poderwał gwałtownie głowę, natychmiast odnajdując go w tłumie. Stał może trzydzieści kroków od niego, z pistoletem w dłoni i zadowolonym uśmieszkiem na ustach.

Jak można popełnić taki błąd i zapomnieć o największym niebezpieczeństwie w trakcie walki?

- To koniec, Lucyfer! – krzyknął Muriel, opuszczając rękę z pistoletem.

- Mogłeś trafić kogoś ze swoich! – warknął Lucyfer z wściekłością. Wiedział, że anioła nie obchodził los jego żołnierzy. Chciał, żeby te słowa dotarły właśnie do nich.

- Straty podczas wojny są nieuniknione! – Muriel rozłożył ręce w udawanej bezradności.

- Wojna jest tylko jedna – wycedził Lucyfer. – Powinniśmy walczyć jedynie z ciemnością. Wspólnymi siłami.

Ktoś z tłumu parsknął. Ktoś inny coś szepnął. Muriel tylko pokręcił głową. Jego uśmiech miał nawet w sobie coś smutnego, kiedy anioł się odwracał.

- Przegrałeś Lucifer – powiedział jeszcze. – W końcu możesz spocząć – dodał tak cicho, że Lucyfer ledwie go dosłyszał.

Wśród żołnierzy zapanowało lekkie zmieszanie. Obserwowali go uważnie, stojąc w pozycjach obronnych z mieczami uniesionymi w gotowości w razie gdyby króla Piekieł nie powaliła nawet trucizna demona. Co było oczywiście niemożliwe. Trucizna działała na każdego. Nawet na samego Stwórcę. Nawet na ludzi z Barierą. Dostawała się natychmiastowo do krwiobiegu, przenikając przez tkanki, wreszcie odnajdując płomień duszy, usytuowany tuż pod sercem. Muriel wiedział, co robi, kiedy celował w ten punkt, trafiając tylko dziesięć centymetrów niżej. Trzeba było mu to przyznać. Żył już tak długo, że wiedział naprawdę dużo. Jak się okazało, nie wiedział jednak wszystkiego.

Lucyfer skrzywił się z bólu, po czym stanął pewniej na nogach. Miał wrażenie, że kula narobiła więcej szkód niż jakiekolwiek ostrze, rozrywając go od środka. Bolało jak cholera. Już czuł osłabiające działanie trucizny. Poza lekkimi zawrotami głowy nie miał jednak poważniejszych objawów.

Jednak się opłaciło.

Kluczowym aspektem tworzenia ludzi z Barierą było dodanie do budującego ich dusze materiału odrobiny ciemności. Nie byli oni w efekcie jak anioły – utkani ze światła, ani jak demony – stworzeni z ciemności, braku światła, niebytu. Byli czymś zupełnie innym, a jednocześnie mieli w sobie fragmenty obu tych rzeczy naraz. Pomijając trudność zdobycia kawałka ciemności potrzebnego do tego procesu, tworzenie istot odpornych na demony było w gruncie rzeczy proste. Skoro było więc takie proste, trzeba było spróbować czegoś innego, może nawet bardziej pożytecznego niż tworzenie nowych ludzi od podstaw. Lucyfer pozwolił Stwórcy eksperymentować na sobie.

Nic nie działało. Ani zastrzyki z trucizny, ani szpik kostny z kłów demona, jad z kłów, ani nic innego. Próbowali nawet z jedzeniem demoniego mięsa. Poza tym, że Lucyfer wiele razy się od tego wszystkiego pochorował, nic nie zadziałało. Barierę jednak dało się ofiarować tylko ludziom stworzonym z nią od podstaw. Eksperymenty były kompletną porażką... a może...?

Lucyfer nie posiadał Bariery – to było pewne. Jednak po wielu nieudanych eksperymentach, zyskał coś innego. Demoniczna trucizna była silna. Większa jej ilość potrafiła zabić anioła w ciągu pięciu minut. Mniejsza, jakiejś godziny. Niektórzy byli na nią odrobinę bardziej odporni, inni mniej. Nikt jednak nie mógłby przetrwać całego dnia po tym, jak toksyna dostała się do jego organizmu. Nikt. Oprócz Lucyfera. To, co zyskał dzięki eksperymentom, to odporność. Oczywiście, prędzej czy później nawet on musiał umrzeć, jeśli nic nie zrobiłby ze swoim zakażeniem, jednak w takich chwilach, jak ta – później niż prędzej mogło przesądzić o wielu sprawach.

Lucyfer uniósł miecz. Przed nim stała armia. Był taki zmęczony.

- On naprawdę jest demonem! – usłyszał czyjś okrzyk. Wśród zastępów wybuchła lekka panika, kiedy do aniołów dotarło, że Lucyfer nie ma jeszcze zamiaru poddać się i umrzeć.

Westchnął.

- Czasem chciałbym jednym być – powiedział do siebie, unosząc wzrok na żarzące się jasnością sklepienie. – Życie demonów jest takie proste.

W końcu powrócił do rzeczywistości, która wpatrywała się w niego setkami przestraszonych oczu. Ostrze jego miecza zalśniło krwistą czerwienią.

Ból nieco podsycił jego wolę walki. Poczuł jak piętrzy się ona gdzieś w środku, podchodzi do gardła, wyrywa się mu z ust bojowym okrzykiem. Nikt nie cofnął się przed nim więcej niż krok, bo determinacja żołnierzy wciąż wygrywała z ich strachem. Za to ich siła czy umiejętności nie mogły wygrać z nim, nawet kiedy był ranny. A może i szczególnie, kiedy był ranny – rozwścieczony bólem.

Już miał zderzyć się z szeregiem aniołów, już zamachnął się oburęcznym mieczem.

Ostrze przecięło jednak powietrze. W całkowitej ciszy rozległ się tylko świst. Lucyfer potknął się i niemal spadł. W ostatniej chwili zamachał rękami i cofnął się o krok przed krawędzią podłogi, za którą nie było nic.

Rozejrzał się, niedowierzając. Otaczała go nicość. Stał na wąskim pasie podłogi, który prowadził od jego stóp dalej, niknąc w ciemności.

Akurat w takim momencie? – zdziwił się, zamiast przerazić. Bo to nie zdarzyło się po raz pierwszy.

Nie było to coś, co nazwałby codziennością. Od czasu do czasu jednak to się działo. Cały świat znikał. Wszyscy ludzie, aniołowie, budynki, przedmioty, dźwięki, zapachy. Znikało wszystko poza nim samym i wąskim pasem podłogi, dzięki której nie wpadał w otaczającą go z każdej strony nicość.

Nie była to nicość absolutna. Wciąż była tu przestrzeń. Było powietrze – choć rzadsze i pozbawione zapachów. Czas wciąż płynął. Nie była to więc nicość absolutna, nie taka jak przed początkiem świata, ani taka, jaka zostałaby po jego zakończeniu. Było tak, jakby ze świata usunięto wszystko, co nie było absolutnie konieczne do przetrwania.

Tylko dlaczego? Oczywiście już za pierwszym razem, kiedy to się zdarzyło, zaczął się domyślać. Pierwszy raz trwał ledwie parę sekund. Zupełnie jakby rzeczywistość na moment się zwiesiła, jak stary komputer. To było tylko parę oddechów w pustce, w samotności. Pomyślał, że może stracił na chwilę przytomność. Mimo to już wtedy pomyślał, że może chodzić o coś innego. Później, kiedy to powtórzyło się wielokrotnie na przestrzeni wieków, nabrał pewności. Te momenty, kiedy cały świat znikał, były prawdziwe. Nie były tylko wytworem jego wyobraźni. Co oznaczało tylko jedno – Skai powoli tracił kontrolę.

Jedyne, czego Lucyfer nie potrafił zrozumieć, to to, dlaczego tylko on nie znikał. Wszyscy inni po prostu przestawali na moment istnieć – czasem taki moment potrafił trwać godzinami, lub nawet dłużej. Po wszystkim, kiedy świat odzyskiwał swój zapach, hałas i barwy, wszyscy zachowywali się jakby zupełnie nic się nie stało. Tylko on pamiętał nicość, ciemność i pas podłogi wiodący go w nieznane.

Kiedyś w jego głowie uformował się głupi, nieśmiały pomysł. Jeśli Skai tracił kontrolę nad światem i rzeczywistość wymykała się mu z rąk, pozostawiał w niej tylko to, czego absolutnie nie mógł stracić. Fragment podłogi, na której stał i...

Nie, to było tak głupie i niemożliwe, że odrzucił tę teorię. Dlaczego z wszystkich ludzi i rzeczy Stwórca miałby pozostawić jego i kawałek łączącej ich podłogi? I choć nie było innego sensownego wytłumaczenia, odrzucił to, bojąc się nadziei bardziej niż czegokolwiek innego.

Teraz nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Armia aniołów zniknęła. Mógł odpocząć, albo użyć skrzydeł i wynieść się stąd.

Jeden raz w przeszłości spróbował podążyć pozostawionym fragmentem podłogi. Pamiętał jak mocno biło mu wtedy serce, a dłonie trzęsły się ze strachu. Co, jeśli droga zaprowadziłaby go do Niego? Niestety jednak, bariera oddzielająca Piekło od reszty świata nie zniknęła. Nie mógł zajść dalej niż zwykle. Wciąż był uwięziony na dole. Uwięziony z dala od Niego. Wtedy, w tamtym momencie, stracił wszelką nadzieję. Teraz jednak ta w nim odżyła. Zostawił już Piekło daleko za sobą. Nic nie powinno odgrodzić go już od celu.

Wziął do płuc drżący oddech rzadkiego powietrza i zrobił krok naprzód. Odgłos jego butów uderzających o podłogę był głośny w ciszy i niósł się echem. Krew skapywała z jego palców, z rękawów, z miecza i z włosów na białą posadzkę, pozostawiając za nim czerwony ślad. Ślad, za którym nikt nie mógłby teraz podążyć, bo na całym świecie nie było nikogo poza nim samym i Stwórcą.

Co za okoliczności na pierwsze spotkanie od dwustu tysięcy lat.

***

Co to... do Diabła... miało być...

Eevi nie rozumiała na co patrzy. Podążała za płomieniem duszy Elsy przez ciemność, kiedy nagle natknęła się na to. Z mroku wyłoniła się powoli metalowa konstrukcja. Coś przypominającego pręty...

Dziewczyna złożyła skrzydła i opadła na ziemię. Sięgnęła po miecz przytroczony do pleców i ruszyła w stronę niezidentyfikowanego obiektu.

Czuła je. Płomienie dusz ludzi i aniołów. To nie miało sensu. Nikogo nie powinno tutaj być, może poza Elsą, która Diabeł jeden wie, co tutaj robiła.

Rozproszona dziwnym znaleziskiem z opóźnieniem zauważyła obecność demona. Odskoczyła w ostatniej chwili, zasłaniając się odruchowo mieczem. Rozłożyła na powrót skrzydła, wznosząc się do góry.

Poczuła jak serce zamiera jej na moment w piersi. Demon nie był sam. Było ich co najmniej kilkanaście. Nie miały powodu zgromadzić się w jednym miejscu w otchłani. Piekło przyciągało je pulsującą energią życiową mieszkańców, więc atakowały je grupami. W ciemności poza miastem jednak nic nie przyciągało ich do siebie nawzajem. Niemożliwe też, że w tak krótkim czasie sama tyle ich zwabiła. Chyba, że Elsa...

- Pomocy...

Zamarła, słysząc cichy, zmęczony głos. Nie należał do Elsy ani nikogo, kogo rozpoznawała. Dochodził od strony... metalowej konstrukcji, której zarys wcześniej dostrzegła.

Zgrzyt i krzyk strachu co najmniej kilku osób. Demony, zamiast próbować sięgnąć zawieszonej w powietrzu Eevi, skupiły się na czymś innym. Z szybko bijącym sercem podleciała w stronę, z której dochodziły głosy, zaciskając mocniej palce na rękojeści miecza. Pod nią znalazła się...

Klatka.

Klatka? Metalowe pręty wznosiły się do góry na jakieś dwa metry. Pomiędzy nimi Eevi dostrzegła... skierowane na nią spojrzenia kilkunastu osób. Część z nich była jasna – błyszczące światłem oczy aniołów. Część ludzka.

- Eevi...? – I jedna para znajomych, srebrzystych tęczówek. – Eevi! – wykrzyknęła Elsa, podchodząc krok naprzód. Zaraz jednak odskoczyła z przestrachem do tyłu, kiedy jeden z otaczających klatkę demonów rzucił się ze swoimi kłami na pręty.

- Elsa... - Eevi poczuła jednocześnie przypływ ulgi, że dziewczyna żyje i zgrozy na rozciągający się przed nią widok. Pomiędzy wpatrującymi się w nią ludźmi na ziemi leżały trzy nieruchome postacie. Nie wyczuwała z ich strony żadnej energii. Włoski zjeżyły się jej na karku, kiedy zrozumiała na co patrzy. – Co tu się dzieje? – wykrztusiła drżącym głosem. – Co wy tu wszyscy robicie?

- To Muriel! – wykrzyknęła Elsa. Oczywiście, że to ten psychopatyczny skurwiel. – To coś w rodzaju jego więzienia dla tych z góry, którzy się mu sprzeciwiają. Nie mam pojęcia czemu tutaj...

- Takiego skurwysyna na pewno bawi to, co się tu dzieje – warknęła Eevi, nie mogąc oderwać wzroku od ciał zmarłych. To wyglądało jak jakaś chora forma cyrku z horroru. Ludzie zamknięci w za małej klatce, atakowani z zewnątrz przez potwory. Czasem ktoś musiał zostać trafiony śmiercionośną macką i zakażony demoniczną trucizną. Do tej pory myślała, że to, co Muriel zrobił jej było nie do pomyślenia.

- To nie tak, że go to bawi – rozbrzmiał nieznajomy, męski głos. Eevi w końcu oderwała wzrok od zmarłych i skierowała go na chłopaka stojącego ze spuszczoną głową i włosami zasłaniającymi mu twarz. – To nie psychopata, tylko idealista.

- Jakie ideały każą komuś zamykać ludzi w klatkach, żeby powoli wykończyły ich demony?! – Eevi warknęła gniewnie. Nie była oczywiście wściekła na nieznajomego, tylko na twórcę tego więzienia.

- Gdyby dowódca chciał, żeby demony nas zabiły, rzuciłby nas im po prostu na pożarcie. Wystarczyłoby nam odebrać broń i zostawić tutaj.

- Więc po co to zrobił?!

Chłopak uniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Było to jasne, ale zmęczone spojrzenie nieupadłego anioła.

- Zbudowaliśmy te klatki w jednym celu – powiedział, a w jego głosie słychać było ból. Oczywiste poczucie winy. – To nie więzienie ani sala tortur. To są tylko... dodatkowe korzyści. Zadaniem tych klatek jest zwabienie demonów bliżej.

- Bliżej... - Eevi przełknęła ślinę - ...Piekła? – spytała, czując przez moment, że nie może oddychać. Nasilające się ataki demonów. Czyżby to dlatego...?

- Plan był prosty. Zamknąć wszystkie wyjścia z Piekła. A przedtem upewnić się, żeby demony wykończyły was szybciej – tłumaczył dalej anioł. – Muriel chce pozbyć się waszego rodzaju. Jego zdaniem upadli i potępieni to słudzy ciemności, którzy chcą tylko sprowadzić na cały świat zagładę.

Eevi pokręciła głową z niedowierzaniem.

- To jakiś żart – powiedziała, otwierając szeroko oczy. – To my walczymy z demonami. Jesteśmy Strażnikami tego świata!

- Wiem o tym – powiedział cicho chłopak. – Teraz już rozumiem. – Znów spuścił głowę. – Ale przedtem nigdy wcześniej nie byłem w Piekle. Wierzyłem w to, co mi powiedziano. Kiedy zobaczyłem na własne oczy jak wyglądają klatki... Sprzeciwiłem się i w końcu sam wylądowałem w jednej jako przynęta na demony.

- Rozumiem, że teraz jesteś już po naszej stronie? – spytała Eevi.

- Nie jestem po niczyjej stronie. Tylko po stronie żywych – brzmiała odpowiedź chłopaka.

- Bardzo dobrze. – Eevi skinęła głową z aprobatą. – W takim razie musisz mi pomóc. Wszyscy musicie – zwróciła się do reszty.

- Jesteśmy nieuzbrojeni, a część z nas to ludzie – powiedziała jedna z białowłosych dziewczyn.

- Dlatego wasza pomoc będzie polegała na tym, że postaracie się wszyscy przeżyć dopóki nie sprowadzę wsparcia i nie przyniosę broni. Jeśli teraz otworzyłabym klatkę, nie dałabym rady wszystkich was ochronić. Potrzebuję posiłków – wyjaśniła.

- W takim razie – odezwał się znów były podwładny Muriel'a – musisz sprowadzić dużo wsparcia. I dużo broni.

- Dużo broni? – zdziwiła się Eevi. – Jest was tylko dwunastu... - Sama sobie przerwała, po czym oderwała wzrok od klatki i wzniosła się wyżej na skrzydłach. Poczuła jak zasycha jej w gardle. Choć ciemność nie pozwalała jej sięgnąć wzrokiem daleko, zarys dwóch kolejnych klatek majaczących w mroku w równych odległościach po obu stronach tej, przy której się znalazła był wystarczająco wymowny. – Otaczają całe Piekło – domyśliła się. – Ile ich jest? Po ile więźniów? – spytała rzeczowo.

- 91 – odezwał się anioł cicho. – Po 15 osób w każdej.

Eevi przełknęła ślinę. Ponad tysiąc osób. Tysiąc ludzi uwięzionych w klatkach przez swojego dowódcę. Część z pewnością już zginęła, tak jak trzy osoby tutaj, wciąż jednak była to ogromna liczba. Mimo, że było to okropne, oznaczało też jedną rzecz.

- Mamy armię – powiedziała do siebie. – Jeśli Muriel chce wojny, to będzie ją miał.

- Nie musi wybuchać żadna wojna! – sprzeciwiła się, nie kto inny, jak Elsa. – Wystarczy coś zrobić z Muriel'em. To on we wszystkim miesza. Ludzie go słuchają, bo ma charyzmę i dostał dowództwo nad armią od Szefa. Bez niego nie wybuchnie żadna wojna.

Eevi skinęła jej głową.

- Rozumiem. W takim razie się go pozbędziemy. Może nawet Sky i Even albo Stwórca się z nim już rozprawili. Teraz musimy się skupić na bezpiecznym wyciągnięciu was stąd – powiedziała.

- Tak jest! – Elsa posłała jej szeroki uśmiech, mimo wyczerpania, które odbijało się na jej twarzy. – Ty leć po wsparcie, a my się tu zajmiemy słabszymi.

Eevi zawahała się. Chciałaby wziąć ze sobą chociaż ją. Gdyby jednak otworzyła klatkę, wszyscy znaleźliby się w niebezpieczeństwie.

- Kto z was najlepiej walczy? – spytała.

Aniołowie spojrzeli po sobie niepewnie. Ludzie nie odezwali się nawet słowem.

- Elsa – powiedział w końcu chłopak, który wyjaśniał wcześniej sytuację.

Eevi uśmiechnęła się do siebie. Oczywiście, że ona.

Podleciała bliżej klatki i zdjęła znów miecz z pleców. Podała go między prętami.

- Chroń ich – powiedziała, patrząc dziewczynie w oczy, nie mając najmniejszej ochoty jej tutaj zostawiać, ani dawać jej miecza. Mając broń jako jedyna, Elsa będzie musiała wdawać się w walkę, jeśli zajdzie potrzeba, co zwiększało szanse na to, że zostanie zraniona przez demona. Skoro była jednak najlepsza, musiała na nią spaść ta odpowiedzialność. Eevi, wychowywana na następcę króla, musiała myśleć o wszystkich, nie tylko ludziach, których kochała. – Nie waż się umierać – powiedziała przez zaciśnięte gardło i wzniosła się wyżej.

- Nie zamierzam. – Elsa posłała jej uśmiech. – Zostało mi jeszcze dużo rzeczy do zrobienia. Jak się stąd uwolnimy, pierwsze, co zrobię, to pozbędę się tych przeklętych białych włosów! Nie przyniosły mi nic dobrego.

Eevi normalnie roześmiałaby się na taką niebezpośrednią propozycję, ale teraz tylko napłynęły jej do oczu łzy.

- Nie waż się umierać – powtórzyła, po czym odleciała.

***

Sky otworzył oczy, ale jedyne, co zobaczył to niewyraźne smugi koloru i rozmazane punkty światła. Zamrugał. Obraz wyostrzył się, a wtedy natychmiast rozpoznał pomieszczenie.

Był w swoim pokoju.

Nie w „swoim" pokoju w Straży, ani na nieswoim poddaszu portierni. To był jego pokój, w jego rodzinnym pałacu. A na krześle przy łóżku siedział przystojny, jasnowłosy chłopak, wpatrujący się w skupieniu w zadrukowaną tekstem kartkę papieru.

Potrzebował długiej chwili zanim jego mózg, który znalazł się o wiele zbyt blisko śmierci w ostatnim czasie, zdołał poskładać w całość fragmenty rzeczywistości.

- Heaven... - odezwał się przez zachrypłe gardło. Jasnowłosy chłopak oderwał wzrok od zapewne listu i spojrzał na niego. Ulga i radość natychmiast odmalowały się na jego twarzy.

- Sky! Jak się... - zaczął, ale Sky nie dosłyszał już reszty, bo znikąd został nagle przygnieciony pięćdziesięciokilogramowym, głośnym, nazbyt uradowanym ciężarem.

- Skyyy! – wykrzyknął Fynn, rzucając się na niego na łóżko, próbując uściskać go do utraty tchu. Tyle, że Sky'owi naprawdę zabrakło oddechu i rozkaszlał się, powietrze zaświszczało mu w płucach, głowa eksplodowała bólem, a przed oczami zatańczyły mu mroczki. – Do Diabła, przepraszam! – Fynn brzmiał na przerażonego, oprócz niego odezwało się też więcej znajomych głosów.

- Jak się czujesz? Nic ci nie jest? – pytali.

Powoli uchylił znów powieki, kiedy nagły ból i wrażenie, że znów oddala się od światła powoli zanikły. Nad jego łóżkiem pochylały się znajome postacie. Antti, Vivianne, Collin. Fynn siedział na łóżku, teraz daleko od niego, przestraszony tym, co zrobił. Tuż obok Sky'a natomiast siedział Heaven, przykładający mu chłodną dłoń do czoła. Dopiero teraz zauważył.

- Nie powinieneś robić nic poza odpoczywaniem – powiedział chłopak łagodnie, przyciągając go w swoją stronę, żeby Sky mógł oprzeć na nim swój ciężar.

- Przepraszam – powtórzył jeszcze raz Fynn, cicho.

- Co się... Co ja tu robię?... – Sky oparł czoło o ramię Heavena i przymknął oczy. – I co wy wszyscy tu robicie? – wymamrotał, bo nie miał siły mówić głośniej.

- Martwiliśmy się o ciebie, kiedy się dowiedzieliśmy, że wróciłeś ledwie żywy z Nieba – wyjaśnił Antti. – Nie to, że wiemy o co tu w ogóle chodzi, chociaż Even zaczął nam tłumaczyć... ale musieliśmy zobaczyć czy wszystko z tobą w porządku. Więc... jak się czujesz?

Sky spróbował otworzyć oczy i przyjrzeć się wszystkim, ale po dłuższej chwili walki z własnymi osłabionymi mięśniami poddał się.

- Chyba... przeżyję... - powiedział w końcu. Heaven przyciągnął go mocniej do siebie.

- Najgorsze za tobą – powiedział, wplatając mu palce we włosy delikatnym gestem. – Musisz tylko odpocząć.

Sky pokiwałby głową, ale to wymagało energii.

Na chwilę w pokoju zapanowała cisza. W końcu przerwał ją Collin.

- Ładny... dom – powiedział nieśmiało.

Od strony Fynn'a dotarł odgłos przypominający krztuszenie się.

- Collin, może... nie poruszajmy teraz tego tematu – szepnął.

- Ja tam myślę, że to idealny moment, żeby zapytać... - odezwała się Vivianne. Odchrząknęła. – Sky, wytłumaczysz nam dlaczego mieszkasz w królewskim pałacu?

Sky zdołał wydobyć z siebie tylko jęk protestu, kiedy pomyślał ile musi tym ludziom wytłumaczyć.

- Heaven... - powiedział cicho, mając nadzieję, że chłopak umie czytać mu w myślach.

- Powie nam, kiedy wydobrzeje... - zaczął Fynn.

- Nie musisz nam teraz nic tłumaczyć – dodał Antti.

- Sky jest synem Lucyfera – po prostu powiedział Heaven.

W pokoju znów zapadła na moment cisza.

- Do Diabła! – zaklął Fynn. – Kuba musiał wiedzieć. Wiedział i mi nie powiedział! – oburzył się.

Właśnie.

- Gdzie Kuba? – mimo braku siły na rozmowę, Sky musiał spytał.

- Na Ziemi – powiedział ktoś. Sky zarejestrował tylko, że wiedzą gdzie jest i że jest bezpieczny. Jego wykończony umysł nie zanotował osobliwego tonu, jakim wypowiedziano te słowa.

- Więc książę. – Antti zagwizdał, po czym krótko się zaśmiał. – Pasuje mu!

- Zdecydowanie pasuje – zgodziła się Vivianne.

- Zabiję Kubę – powiedział tylko Fynn.

- Powinniśmy mówić do niego Wasza Wysokość? – spytał Collin.

Sky już zmarszczył brwi, ale Heaven go wyręczył.

- Jeśli ktoś z was tak do niego powie, może się spodziewać końca miecza wystającego z drugiej strony ciała co rękojeść – powiedział nieporuszonym tonem. – Mówię poważnie.

- Brzmi jak dobry moment, żeby zmienić temat – stwierdził Fynn. – Even, pasuje ci ten jasny blond! – Moment ciszy. – A tobie Sky te czarne włos—

Ktoś musiał dźgnąć Fynna łokciem w żebra, bo zakrztusił się własnymi słowami.

- Pamiętaj, że mówisz do księcia, który może skazać cię na tortury za rozmawianie o jego życiu seksualnym – przypomniał mu Antti.

- Nie mogę – Sky mruknął pod nosem. – Jestem księciem Piekła, nie dyktatorem.

- Mhm... coś widzę, że chociaż tobie udało się przeżyć, twoje poczucie humoru nie miało tyle szczęścia – skomentował Fynn.

Sky po raz pierwszy odkąd się obudził uśmiechnął się, a nawet cicho parsknął śmiechem.

- Zaraz, co ja mówię? Ty chyba nigdy nie zrozumiałeś nawet koncepcji humoru, jak na prawdziwego księcia przystało.

- Trochę chyba przeginasz, Fynn – szepnęła Vivianne. – Mimo że to Sky, to wciąż syn króla...

- Eh, nawet króla ciężko brać na poważnie, a co dopiero naszego Sky'a. – Fynn machnął ręką. – Poważnie – dodał. – Spotkałem gościa. Kuba nawet mówił mu na „ty"!

W pokoju znów zapadła cisza. Sky po raz pierwszy zwrócił uwagę.

- Coś nie tak z Kubą? – spytał, próbując usiąść o własnych siłach i powstrzymać powieki przed opadaniem.

- Wszystko z nim w porządku... - Collin wbijał wzrok we własne buty. Brwi drgały mu, zupełnie jakby próbował powstrzymać łzy. Sky poczuł jak serce zabiło mu szybciej ze zmartwienia.

- Wszystko z nim ok, nawet wysłał nam elektroniczny list... uh, maila, tak? – mówił Fynn. – Mówi, żebyśmy się nie martwili, ale... Po prostu już za nim tęsknię. Dalej ciężko mi uwierzyć, że wybrał jego zamiast nas...

- Wybrał? – Sky nie był pewny czy to, co mówili jego przyjaciele nie miało sensu, czy po prostu był tak padnięty, że sens rozmowy mu uciekał.

- Kuba wybrał życie na Ziemi z Cass'em, zamiast zostanie tutaj z nami – wytłumaczył Heaven.

To wciąż nie miało sensu. Czemu w ogóle musiał wybierać?

Wytłumaczyli mu.

Pokręcił głową z niedowierzaniem. Potem wziął uspokajający oddech. Jeszcze wszystko mogło dobrze się skończyć.

- Mój tata to załatwi – powiedział. – Musi. Musi to wszystko naprawić...

- Biorąc pod uwagę, że twój... eh, wujek?... jest ranny od tej samej zatrutej kuli, która prawie cię zabiła to jeśli twój tata coś spieprzy, świat najprawdopodobniej się już dzisiaj skończy, więc możemy tylko czekać. – Heaven chyba nie był z natury optymistą.

- Jaki znowu świat się skończy? – spytał Fynn, unosząc brwi. Sky i Heaven spojrzeli po sobie. To była długa historia. – I jaki wujek??

***

- Wow. – Wszyscy już teraz siedzieli na łóżku po wysłuchaniu długiego wyjaśnienia, głównie ze strony Heavena. Sky tylko czasem poprawiał go, kiedy chłopak powiedział coś wyjątkowo głupiego. Jak na przykład to, że decyzja Lucyfera, że Heaven powinien umrzeć miała sens.

- Chyba pierwszy raz w życiu będę się modlił o to, żeby Bóg posłuchał Szatana – odezwał się Fynn, wpatrujący się w swoje dłonie szeroko otwartymi oczami.

- Ja modliłem się o to już od dawna – przyznał cicho Sky. – Nawet jeśli wiedziałem, że modlitwy nie działają. – Wzruszył ramionami.

- Czyli... Stwórca i Diabeł muszą się dogadać i wspólnymi siłami pokonać Muriel'a, który chce zniszczyć świat, bo odziedziczył po Bogu taką ochotę? Brzmi jak... opis jakiegoś kiepskiego anime – stwierdził Collin.

- Ty wiesz co to anime? – zaszokowali się dosłownie wszyscy.

- Umarłem dopiero niedawno... Znam się mniej więcej na współczesnej pop kulturze. – Chłopak wzruszył ramionami.

- Co do współczesnej pop kultury... - odezwał się Heaven. – Może doczytam w końcu tego maila od Kuby – powiedział, sięgając po kartkę, którą miał wcześniej w rękach.

- Przeczytaj na głos – poprosił Sky, opierając policzek na kolanie. Powieki znów zrobiły mu się ciężkie.

- „Drodzy przyjaciele z zaświatów"... - Heaven przerwał na chwilę, żeby pokręcić z dezaprobatą głową. Sky uśmiechnął się do siebie, czując się, jakby Kuba był tu i do niego mówił swoim dziwnym, zbyt nowoczesnym językiem, który wprawiał wszystkich w konsternację. – „Może powinienem po prostu napisać 'przyjaciele', bo jesteście jedynymi (a co za tym idzie najlepszymi, możecie być dumni!) jakich miałem. Nie chcę was zostawiać pozbawionych mojego zarąbistego poczucia humoru i rozległej wiedzy na tematy płytkie i ogólne, ale jest ktoś, kto będzie jeszcze bardziej samotny niż ja jeśli nie dotrzymam mu towarzystwa. Poza tym, bądźmy szczerzy, Cass dalej myśli, że internet ma coś wspólnego z łowieniem ryb, więc jeśli zostawiłbym go na górze samego, pewnie nie dożyłby następnego dnia. Razem jakoś damy radę. Na razie nie jest wcale źle. Fakt, że ludzie czasem potrącają mnie na chodniku, bo mnie nie widzą jakoś nie spędza mi snu z powiek, bo prawda jest taka, że dobre połączenie z wifi i mojego chłopaka cenię sobie bardziej niż interakcje z ludźmi." – Kiedy Heaven przeczytał „mój chłopak" na chwilę zaniemówił, po czym kontynuował tym samym głosem, nieco tylko mocniej zaciskając palce na wydrukowanym mailu. – „Tak, Even, dobrze przeczytałeś. Nie wydaje mi się jednak, że masz prawo mnie krytykować w moim wyborze partnera, biorąc pod uwagę, że sam zabujałeś się w księciu Piekieł, który podobno poprzysiągł życie w celibacie. Można by nawet stwierdzić, że pod tym względem wybrałem lepiej XD A skoro jesteśmy przy temacie związków i seksu zaznaczę tu, żebyś koniecznie nie zapomniał o przeczytaniu P.S., które jest specjalnie dla ciebie! Ale teraz wróćmy do kwestii tego, że jesteście moimi najlepszymi przyjaciółmi. Będę za wami tęsknił. Nawet nie wyobrażacie sobie jak bardzo! Dlatego koniecznie musicie dbać o mojego laptopa, żebyśmy mogli sobie czasem popisać na fb, albo mejlowo. Chcę wiedzieć co u was słychać i jak się sprawy mają na dole, a jeśli ktoś kiedyś, jakimś cudem, otworzy znów bramę, musicie dać nam znać. Mam nadzieję, że macie się wszyscy dobrze. Że Fynn w końcu zszedł się z Collinem. Że Vivianne otworzyła już swój salon tatuażu. Że Sky zrezygnował z tego celibatu. I, Even, że nie zejdziesz zaraz na zawał, kiedy przeczytasz to, co napiszę poniżej. Kocham was wszystkich <3 Odzywajcie się co jakiś czas! A teraz czas na: P.S. Even, to wiadomość do ciebie. Może lepiej nie czytaj jej od razu na głos..."

- Nie musisz czytać na głos! – powiedział Fynn. – Chociaż docenilibyśmy to. – Wyszczerzył się.

Ale Heaven nie patrzył na niego. Na nikogo nie patrzył, tylko wbijał nieruchomy wzrok w tekst przed sobą. Zaciekawiony, Sky oparł się o jego ramię, żeby doczytać resztę listu. Chyba Heaven nie obrazi się, że patrzy...

Oddech zamarł mu w gardle.

- „Ma na imię Victoria..." – Heaven przeczytał szeptem fragment akapitu. – „Cztery latka..."

Sky zobaczył wszystkie te emocje, których można by się spodziewać przemykające jedna po drugiej przez jego twarz. Szok. Zrozumienie, radość. Zrozumienie, smutek i ból.

- Nigdy jej nie zobaczę... - powiedział przez zaciśnięte gardło.

- Hej, nieprawda! – Sky natychmiast zareagował, widząc jak chłopakowi wilgotnieją oczy. – Przecież wiesz, że mój ojciec to odkręci! Niemożliwe, żeby brama Piekła została zamknięta na zawsze. Nie ma takiej opcji. Poza tym, zamartwianie się takimi rzeczami nie ma teraz sensu! Albo mój ojciec uratuje Stwórcę przed Muriel'em i wtedy wszystko się rozwiąże, bo to ten świr za wszystkim stoi, albo mu się nie uda i wtedy w ogóle nie ma sensu wybiegać myślami w przyszłość, bo tej przyszłości po prostu nie będzie. Więc weź się w garść. Jeśli ją zobaczysz, to już niedługo, bo sam do niej pójdziesz na Ziemię. Jeśli nie, to nawet nie będziesz o tym wiedział, bo nic nie będzie miało znaczenia.

- Jednak mogłeś czytać na głos, bo teraz nie wiemy skąd ta drama – odezwał się Fynn. Wszyscy na niego spojrzeli. – Kuba mnie uczył takich słów.

Do Sky'a pewna bardzo ważna rzecz dotarła z opóźnieniem. Spojrzeli sobie z Heavenem w oczy.

- Jeśli świat nie skończy się dzisiaj... - zaczął Sky.

- To wcale nie musi się kończyć – powiedzieli jednocześnie.

__________________________________________________

Zbliżamy się powoli do końca~ Chociaż tak zbliżamy się już od jakichś dziesięciu rozdziałów i pewnie raz tyle będziemy się jeszcze zbliżać XD Cieszy was to czy smuci?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro