Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

LVII - Absolutna cisza

A więc tak wyglądało Niebo. Zaskakiwany na każdym kroku podczas swojego pobytu w zaświatach, Even nie spodziewał się, że ostatecznie trafi w miejsce, które wpisze się idealnie w jego wyobrażenia.

- Wygląda jak ulepszona wersja Ziemi – stwierdził, rozglądając się. Kiedy niewielkie drzwi windy wiozącej ich na piętro numer tysiąc trzysta rozsunęły się, oczom wszystkich ukazał się zapierający dech w piersiach widok. Równina porośnięta zieloną trawą spomiędzy której wyłaniały się różnokolorowe kwiaty rozciągała się daleko, ograniczona łagodnymi pagórkami z lewej strony, skalistymi szczytami z prawej. W powietrzu można było poczuć zapach ziół i świeżości, uszu sięgał odgłos wody spokojnie przelewającej się w strumyku. Jedyne, co odróżniało to miejsce od jednego z ładniejszych rezerwatów przyrody na Ziemi, było niebo, a raczej jego brak. Kiedy Even uniósł głowę, jego wzrok zatrzymał się na wysokim sklepieniu składającym się z rozmigotanych kryształów, odbijających – a może i emitujących – jasne światło. Wyglądało to niesamowicie, ale chłopak zamiast podziwu, odczuł nagłą duchotę. Brakowało mu otwartej przestrzeni, głębokiej nieskończoności, w której można się było zatracić, kiedy wzrok gubił się między miliardem gwiazd widocznych z Ziemi. Mimo tego, nie można było odmówić temu miejscu miana pięknego. – Ciekawe jak jest duże...

- Niebo składa się na tą chwilę z miliarda pięciuset dwunastu segmentów. Nie wiem jak to się przekłada na ludzkie kilometry – odpowiedział Muriel.

- Z segmentów? – Even uniósł brwi.

- To, co widzicie – Muriel zatoczył ręką krąg, wskazując całą otaczającą ich przestrzeń – to jeden segment. Kończy się na tamtych szczytach. – Wskazał palcem góry, na które Even wcześniej zwrócił uwagę.

- Miliard pięćset... Mogłeś po prostu powiedzieć „duże". – Even nawet nie próbował sobie wyobrazić tej przestrzeni. – Każdy segment jest tej samej wielkości? – zaciekawił się. Zauważył, że Sky rzuca mu skonsternowane spojrzenia, ale zignorował go. Muriel może i był ich wrogiem, ale był teraz ich jedyną dostępną wersją przewodnika. A Even był ciekawy.

- Każdy segment jest taki sam.

Ruszyli za chłopakiem ścieżką wyłożoną kamieniami.

- Tej samej wielkości – poprawił Muriel'a Even.

- Taki sam – poprawił go chłopak.

- Dokładnie taki sam? – Even otworzył szeroko oczy. – W sensie są tam te same pagórki i ta rzeka i tak dalej?

- Tak powiedziałem. – Muriel już chyba się irytował.

- Wiedziałem, że z tym miejscem będzie coś nie tak. – Even westchnął, próbując sobie wyobrazić spędzanie całej wieczności patrząc codziennie na te same ładne widoczki za oknem. W Piekle chociaż była dobra muzyka. – Czyli Ziemia jednak jest najlepszą opcją. Czemu nie można być nieśmiertelnym na Ziemi? Tam przynajmniej jest co zwiedzać, a i zawsze można polecieć w kosmos.

- Zawsze tyle mówisz? Chyba zostało ci to po Ewie... - mruknął Muriel, niezadowolonym głosem.

- Powinieneś poznać Kubę. – Even postanowił odpuścić i się zamknąć. Zajął się oglądaniem widoków. Może i po stu latach mieszkania tutaj byłby znudzony, ale teraz był pod wrażeniem.

- Gdzie są wszyscy ludzie? – po raz pierwszy odezwał się Sky.

- Ten segment nie jest zamieszkały. Chcieliście zobaczyć się ze Stwórcą, nie zwiedzać dzielnice mieszkalne.

- Ma sens. – Even wzruszył ramionami. – A dokąd właściwie idziemy? Bo to miejsce jest, wiesz, trochę duże.

Muriel, zamiast odpowiedzieć, wyciągnął rękę. Even podążył wzrokiem za jego palcem wskazującym, ale niczego nie zobaczył.

- Jest tam. – Sky również wskazał ręką. Even wciąż niczego nie dostrzegał. Dopiero kiedy zmrużył oczy i wytężył wzrok coś mignęło mu między rzęsami. Ledwie zauważalna, oddalona o co najmniej parę kilometrów, cienka jak włos linia. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie na co patrzy. Ledwie widoczna kreska przecinająca w poprzek horyzont była w rzeczywistości bardzo oddaloną od nich, smukłą... wieżą.

- Stwórca przebywa na szczycie – wyjaśnił Muriel.

Even zamknął usta, kiedy uświadomił sobie, że od jakiegoś czasu ma je otwarte w małym szoku.

- Mam nadzieję – przełknął ślinę – że macie tam windę. I że nie mam lęku wysokości...

***

Jak naprężone struny. W nieskończonej przestrzeni. I ciszy. Ściśnięte. Zebrane. Wezbrane. Przebrane. Stop.

Cisza.

Otaczała go jedynie cisza i biel. A na granicach wzbierał chaos.

Chaos i ład. Jedyne co mu pozostało. Poszukiwania równowagi.

I cisza.

Otworzył na moment oczy. Po to tylko, żeby przypomnieć sobie o swoim istnieniu. Otaczała go jedynie biel, ale dłonie spoczywały na kolanach. Wciąż mógł je zobaczyć. Czy raczej, wciąż mógł zobaczyć cokolwiek. Wciąż mógł jeszcze być. Jak długo jeszcze zanim—

Kroki??

Szybkie kro—Nie. Nie szybkie, należące do kilku osób. Równomierny krok Muriel'a. Lekki kobiecy. Niepewny ludzki. I... z pewnością nie należący do osoby, która przyszła mu właśnie na myśl.

Cztery osoby. Nie rozmawiał z tyloma ludźmi od niepamiętnych czasów. Czego mogli od niego chcieć?

Nie musiał długo czekać na odpowiedź, ponieważ drzwi jego pokoju otworzyły się chwilę później, a do środka, razem z innymi odcieniami światła, dostał się zapach obcych dusz.

Nie zmieniając swojej pozycji na podłodze, nie drgając nawet o milimetr, uniósł wzrok na przybyszów. Pierwszy w drzwiach pojawił się Muriel. Jego widok nieznacznie tylko zburzył jego spokój. Następna była dziewczyna, zaraz za nią chłopak. Kolor ich płomieni dusz przyprawił go o ciarki w szokująco ludzkim odruchu. Ostatni w pokoju pojawił się człowiek. Jego czarne oczy spoczęły na nim. Ludzkie oczy. Prawdziwie ludzkie. Wypełnione chaosem, od którego na próżno usiłował uciec od tak dawna. Czyżby tak właśnie miał go dopaść?

Jak naprężone struny, istnienie napięło się do granic możliwości. Spojrzenie Muriel'a było nieodgadnione. Czyżby się pomylił?

***

- Ciągle nie wierzę, że naprawdę zobaczymy się ze Stwórcą. – Eevi chyba wciąż była sceptycznie nastawiona do pomysłu brata, ale brzmiała na odrobinę podekscytowaną.

- Ja ciągle nie wierzę w jego istnienie – stwierdził Even, choć resztką sił. Ledwie łapał oddech po przejściu chyba miliona schodów. Sky mniej więcej od połowy pomagał mu iść, trzymając go za rękę. Doceniał to.

- Jak możesz podważać istnienie stwórcy świata, który istnieje? Ktoś przecież musiał go stworzyć. – Muriel, nie wiadomo po co, włączył się do dyskusji.

- To tak jakby powiedzieć, że skoro deszcz pada, to koniecznie jakiś bóg musiał go zesłać. Na deszcz znaleźliśmy naukowe wyjaśnienie, na początek wszechświata też znajdziemy. – Even zdawał sobie sprawę, że prowadzenie filozoficznej dyskusji na temat istnienia Boga w momencie, gdy właśnie szło się z nim spotkać nie miało za wiele sensu, ale mało go to obchodziło. Logika pozostawała logiką, a Muriel go wkurzał. – Poza tym, samo istnienie Boga, a przynajmniej tej jego wersji, nie ma sensu. Bo nie może istnieć w tym świecie istota, która jest jednocześnie absolutnie wszechmocna, wszechwiedząca i wszechdobra, a przecież to jest właśnie definicja „Boga". Skoro jest dobry, to chce zaradzić wszelkiemu złu na świecie, a ponieważ jest wszechwiedzący i wszechmocny, może to zrobić. Ale tego nie robi, co widać gołym okiem, bo świat jest okropny. Dzieci umierają z głodu i tak dalej. Więc albo Bóg jest z natury zły, albo nie jest wszechmocny. Jeśli nie jest wszechmocny, nie jest wcale Bogiem. A jeśli jest zły... to cieszę się, że trafiłem do Piekła.

Wreszcie dotarli na górę. Even oparł się o ścianę i wziął kilka głębokich wdechów. Może gdyby nie był nieśmiertelny, to ta wspinaczka naprawdę by go zabiła.

- Mam ochotę się z tobą nie zgodzić, bo za tobą nie przepadam – powiedział Muriel. Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i zajął się szukaniem odpowiedniego. – Niestety masz rację. Ale przeoczyłeś chyba jedną rzecz. Mówisz, że jednocześnie dobry i wszechmogący Bóg nie może istnieć, prawda? A czy zauważyłeś, że – Muriel w końcu znalazł odpowiedni klucz i przekręcił go w zamku – jesteś tu jedyną osobą, która nazywa stwórcę tego świata „Bogiem"?

Muriel pchnął drzwi prowadzące do jedynego pomieszczenia w wieży. Skrzypnęły, a ze środka wydostało się białe światło. Anioł wszedł pierwszy, potem Eevi i Sky. Even przełknął ślinę i wbił paznokcie w skórę swojej dłoni na tyle mocno, żeby poczuć ukłucie bólu; upewnić się po raz ostatni, że to wszystko nie było snem. W końcu wszedł do środka, nie mając zamiaru zamykać za sobą drzwi. To, co powiedział Muriel miało jakiś sens. Być może „Stwórca" po prostu wcale nie był tym, co ludzie określiliby mianem „Boga" – wszechmogącą istotą. Ale istniała jeszcze jedna opcja. Być może, mimo swojej ładnej, młodziutkiej twarzy, którą Even zapamiętał ze wspomnień Ewy, Stwórca był po prostu znudzonym psychopatą, którego bawiły ludzkie problemy i tragedie. Even był bardziej skłonny uwierzyć we wszechmocnego twórcę wszechświata, który powołał go do istnienia dla jakiejś chorej zabawy niż w niedoskonałego, niewszechmogącego, ale miłego faceta, który próbował zrobić coś dobrego, ale mu nie wyszło. Na wszelki wypadek więc, zostawił drzwi otwarte.

***

Eevi nie przysłuchiwała się rozmowie Muriel'a i Evena. Jedyne na co zwracała teraz uwagę, to Sky. Jej brat powiedział, że chce porozmawiać ze Stwórcą. Po raz pierwszy powiedział to, kiedy skończył dziesięć lat. Ojciec opowiedział im wtedy historię o swoim upadku, a Sky od razu wyłapał kryjącą się pod jej powierzchowną prostotą jeszcze prostszą interpretację. Wtedy, i później jeszcze przez wiele lat, uważała jego pomysł za śmieszny, głupi. Dopiero znacznie później, szczególnie po tym jak zrozumiała swoje uczucia do Elsy – dopiero wtedy dopuściła do siebie myśl, że być może jej brat nie był aż takim lunatykiem. Być może historia pierwszego upadku rzeczywiście była jeszcze prostsza, znacznie bardziej ludzka niż ktokolwiek by się spodziewał.

Znała swojego brata jak nikt inny. Większość widziała w nim zdrajcę, który planował porzucić swoją ojczyznę na rzecz Nieba. Niektórzy sądzili, że po prostu nie potrafi się zdecydować. Byli też tacy, którzy doszukiwali się w jego zachowaniu jakichś ukrytych motywów, czymkolwiek miałyby one być. Eevi jednak od dziecka wiedziała czego Sky chce najbardziej na świecie. Nie władzy ani niebiańskiej chwały. Nie był taką ambitną osobą. Był tylko dzieciakiem, który uwielbiał czytać książki i kochał swoją rodzinę. A to, czego pragnął najbardziej, a może i nawet jedynie, to zobaczyć jak ich ojciec uśmiecha się szczerze, bez śladu smutku kryjącego się w oczach. Oczywiście, Lucyfer uśmiechał się, szczerze i szeroko, bo kochał swoje dzieci. Sky jednak zawsze dostrzegał we wszystkim drugie dno i dziesiątki niuansów. Wiedział, że kiedy jego i Eevi nie ma przy nim, nie uśmiecha się już tak często ani tak szeroko. Wiedział, że nie może uciec od wspomnień z przeszłości. I, przede wszystkim, że nie jest w stanie wymknąć się objęciom samotności. Nie w swoim nieskończonym życiu, w którym widział tylko jak wszyscy, na których mu zależy odchodzą. Wiedział o tym, już od dawna. Sky zawsze zauważał takie rzeczy, od dziecka. Jej zobaczenie prawdziwej twarzy taty, kryjącej się pod maską wesołego ojca i władcy, zajęło nieco więcej czasu. Teraz jednak ona też czuła potrzebę wyciągnięcia Lucyfera z tej chłodnej pustki, w której nie było nikogo, kogo mógłby objąć w nocy, gdy nachodzą go wspomnienia dawnych czasów. Ale lekiem na tą samotność nie mógł być byle kto. Ewa była wyjątkowa i żadna kobieta po niej, nawet nie matka Sky'a, nie mogła jej zastąpić. Jej jednak nie można mu było zwrócić. Pozostawała więc tylko jedna, kompletnie złudna, nierealistyczna nadzieja. Nadzieja, której Sky poświęcił swoją przyszłość, reputację, tron, szacunek poddanych. Była to nadzieja, że kiedyś uda mu się dostać do Nieba, porozmawiać z tą jedną osobą i być może zmienić jej zdanie. Nadzieja, że szeptane pod nosem każdego roku w dzień Festiwalu modlitwy ich ojca zostaną wysłuchane.

Drzwi otworzyły się i Muriel wszedł do środka. Eevi natychmiast podążyła za nim, chcąc zobaczyć Jego na własne oczy. Sky ruszył zaraz za nią.

Nie tego się spodziewała, chociaż powinna. Ojciec mówił im, że Stwórca nie wyglądał nigdy na kogoś potężnego. Mimo to, kiedy zobaczyła jego zaskoczoną, młodą twarz, przez chwilę nie wierzyła, że to naprawdę może być On.

Siedział na podłodze malutkiego, całkowicie białego pokoju, po turecku, z dłońmi opartymi na kolanach, jakby właśnie przeszkodzono mu w medytacji. Spojrzał na Muriel'a z niezrozumieniem, a potem na nią. Kiedy ich oczy się spotkały, jego powieki rozszerzyły się, jakby w szoku. Potem jego wzrok przesunął się dalej, pewnie w stronę Sky'a. A potem do pokoju wszedł Even i wszystko się zmieniło.

Chłopak – bo nie potrafiła myśleć o szczupłym, niewiele wyższym od niej samej młodzieńcu jako „mężczyźnie" – zerwał się z podłogi i cofnął, jakby przestraszony, kierując wzrok na Muriel'a.

- Co on tutaj robi?? – zapytał z paniką. Eevi z zaskoczeniem zauważyła, że jego głos odrobinę kojarzył się jej z tatą. – Muriel, czy ty—

- Chcieli tylko z tobą porozmawiać. – Muriel przerwał mu, zupełnie jakby nie zwracał się właśnie do władcy wszechświata. – Szczególnie tamten. – Wskazał na Sky'a.

Stwórca przełknął ślinę i cofnął się o jeszcze jeden krok, wpatrując się w Evena z czymś na kształt narastającej paniki.

- Przepraszam, Even... - powiedział, zduszonym głosem. – Musisz stąd wyjść. Proszę, ja nie mogę... – Zacisnął mocno powieki. – Nie możesz tu być. Nie z... Nie z tą... Nie z jej...

- Nikt stąd nie wyjdzie, dopóki nie rozwiążemy najważniejszej sprawy. – Sky przerwał Stwórcy z niemal tą samą dozą „nie-obchodzi-mnie-że-jesteś-bogiem-tego-świata" co Muriel. Wszyscy spojrzeli na niego z niemym pytaniem, łącznie ze Stwórcą. – Chodzi o moją siostrę – powiedział, przybierając zdeterminowany wyraz twarzy. – Złamała prawo zabraniające upadłym i waszym żołnierzom kontaktowania się bez zezwolenia. Powinna być za to sądzona w Piekle według naszych praw, a zamiast tego została nielegalnie porwana i zamknięta w waszym więzieniu. Nie powinno jej tutaj być. Zresztą, wystarczy spojrzeć na jej włosy. – Wskazał Eevi palcem.

Stwórca, wyglądając na jeszcze bardziej zszokowanego i zagubionego po jego przemowie niż przed nią, skierował znów wzrok na Eevi. Wciąż nie wierzyła. Nie mogła uwierzyć, że to On.

- To nie jest... sprawa, którą powinienem się zajmować – powiedział.

Na twarzy Sky'a natychmiast odbił się gniew, który pewnie zżerał go od środka.

- Dlaczego nie? Bo ma pan ważniejsze sprawy? – zaczął. – A kto ma się tym zająć jeśli nie pan? Dowódca pana armii uznał, że ma prawo więzić tu moją siostrę i niby kto ma się mu sprzeciwić, jeśli nie właśnie pan? Zresztą, to pana pieczęć skuła jej kajdanki, więc tylko pan może ją zdjąć, prawda?

- Moja pieczęć? – Stwórca wyglądał na zagubionego. – Użyłeś mojej pieczęci do czegoś takiego? – zwrócił się do Muriel'a. Potem spojrzał na Eevi niepewnie. Zrobił krok do przodu, po czym znów się cofnął. – Możesz do mnie podejść? – spytał ją łagodnym tonem.

Eevi obejrzała się niepewnie na Sky'a. Brat odpowiedział na jej spojrzenie w podobny sposób. Żadne z nich nie wiedziało czy mogą mu ufać. Ale co im pozostawało? Wzięła więc głęboki oddech i postąpiła te parę kroków dzielących ją od Stwórcy. Ten obrzucił jej twarz spojrzeniem, po czym otworzył usta, jakby chciał o coś spytać, ale zawahał się. Nic nie powiedział. Wyciągnął w jej stronę tylko otwartą dłoń. Z wahaniem, podała mu swoje skute kajdankami ręce.

- Niebo to nie miejsce dla ciebie – powiedział, patrząc jej w oczy. – Nasze prawo nie jest twoim prawem, a ja nie jestem twoim królem. Buntownicy nie ścierpią życia pod sztywnym rygorem bezgrzeszności, dlatego mają swoje własne zasady. – Dotknął jej nadgarstków delikatnie i dopiero wtedy naprawdę uwierzyła. Skóra na jej ciele zareagowała dreszczem na kontakt z czymś, co mogłaby tylko opisać jako czyste światło, a potem usłyszała brzęk kajdanków upadających na podłogę. Podłogę, która nagle przestała zapewniać jej grunt pod stopami. Wreszcie, kiedy pozbawiono jej kotwicy utrzymującej ją w tym świecie w postaci kajdanek, rzeczywistość, do której nie należała, odrzuciła ją, tak jak powinna. – Wracaj do domu – usłyszała jeszcze, a potem ziemia pod nią zapadła się, czy może raczej przestała pełnić swoją funkcję i dziewczyna spadła, czy może dokładniej, upadła, tak jak kiedyś jej ojciec, a po nim jeszcze wiele aniołów: buntowników, jak właśnie określił ich Stwórca.

Grunt pod stopami zapewniła jej dopiero ciemna posadzka samego dna tego świata – a dokładniej, trawnik w jednym z pałacowych ogrodów, w których bawiła się ze Sky'em i Cass'em w dzieciństwie. Przez chwilę nie mogła złapać oddechu – uderzenie było mocniejsze niż się spodziewała, a do tego upadła niefortunnie na plecy. W końcu jednak zebrała się chwiejnie na nogi i rozejrzała. Ogród był pusty, nie wyczuwała też obecności ojca w pałacu. Musiała jednak go znaleźć i opowiedzieć mu wszystko, co się wydarzyło. Do tego, martwiła się o Sky'a i jego... narzeczonego? Wciąż nie mogła przyzwyczaić się do myśli, że sobie kogoś takiego znalazł. Faktem było, że wydostanie się z Nieba bez kajdanek nie stanowiło większego problemu – wystarczyło upaść, tak jak ona właśnie zrobiła. Nie sądziła jednak, żeby Muriel, cokolwiek tam planował, dał jej bratu i Evenowi tak łatwo się wymknąć. Co jeśli—

Nagle wszystko na moment straciło znaczenie. Wszystkie myśli i odczucia zniknęły w jej świadomości, poza jednym. Bo właśnie poczuła tą obecność. Znajomą, silniejszą niż od kilku ostatnich miesięcy, obecność.

- Elsa... - powiedziała do samej siebie, odwracając się w stronę, z której wyczuwała płomień jej duszy. Był blisko, bliżej niż od dawna, jednak za daleko. Nie było jej w mieście. Rytm jej serca przyspieszył, kiedy uświadomiła sobie, co to oznaczało. Poza miastem nie było nic innego, jak tylko ciemność i demony. Nie namyślając się ani chwili, puściła się biegiem w kierunku, z którego wyczuwała dziewczynę, mając nadzieję, że uda jej się po drodze znaleźć jakąś broń. Wszystkie inne sprawy mogły poczekać.

***

Sky nie miał pojęcia co myśleć, co powiedzieć, ani co czuć. Z jednej strony ogarnęła go olbrzymia ulga, kiedy tylko zobaczył jak podłoga pod stopami Eevi ustępuje i dziewczyna znika z tego miejsca pełnego wrogów, zmierzając do domu w ekspresowym tempie. Z drugiej jednak strony, w momencie gdy ten problem nareszcie się rozwiązał, wszystkie inne, wcześniej mniej istotne, sprawy i związane z nimi uczucia zalały jego świadomość.

- Ok, Eevi jest bezpieczna, więc po prostu się stąd wynośmy – dotarł do niego głos Evena. Po prostu się wynieść byłoby wspaniale. Jednak nie licząc nawet tego, że Muriel z pewnością miał jakiś plan, żeby ich zatrzymać, Sky nie mógł po prostu się wycofać, skoro zaszedł już tak daleko.

Musiał. Musiał go zapytać.

- Dlaczego? – Jego usta same uformowały słowo. Spytał cicho, łagodnie, choć wzbierający w nim chaos kazał mu krzyczeć. „Jak mogłeś?!" – chciał powiedzieć. „Jak mogłeś mu to zrobić!" Zamiast tego czekał w ciszy na odpowiedź.

- Nie wiem o co pytasz. – Dostał ją. – I nie wiem kim jesteś...

Sky poczuł jak jego mięśnie napinają się na moment, jakby przygotowywał się do walki. Musiał zdusić w sobie impuls do agresji.

- To chyba najgorszy sposób w jaki można próbować wykręcić się od odpowiedzi – prychnął.

Stwórca spojrzał mu w oczy i przygryzł wargę. Wyglądał tak ludzko i niepozornie. Rozłożył ręce.

- Dlaczego... stworzyłem świat taki, jakim jest? Dlaczego w ogóle go stworzyłem? Dlaczego jest tyle zła na świecie? Dlaczego siedzę tutaj sam, zamiast rządzić? Dlaczego wysyłam buntowników do Piekła? Dlaczego w ogóle istniejemy? – Zasypał Sky'a potencjalnymi pytaniami. – Jest mnóstwo rzeczy, o które mógłbyś pytać.

Sky nie wiedział czy to był żart, czy Stwórca mówił poważnie. Co gorsze jednak, nie wiedział która z tych opcji była bardziej okropna.

- To żadna z tych rze—... To znaczy... Ja po prostu... - Zamknął usta, nie dowierzając, że zamiast krzyku złości z jego ust wydobywa się urywany, łamiący się głos. Powinien być wściekły. Był wściekły. Tak bardzo rozzłoszczony. Co roku obserwował jak gdy tylko zbliżał się Festiwal, święto na cześć upadku Lucyfera, jego ojciec stawał się z każdym dniem coraz bardziej małomówny; jak jego spojrzenie rozmywało się, kiedy wracał do swoich wspomnień. Widział jak wznosi oczy do Nieba, po czym, nie mając w sobie ani strzępu nadziei, spuszcza głowę, jakby z pokorą, i błaga o przebaczenie za grzech, który nie miał w sobie ani krzty zła. Jego kara była wieczna. Wieczna pokuta za zakochanie się w niewłaściwej osobie. A on, zamiast nienawidzić osoby, która go na nią skazała, modlił się do niej o odpuszczenie winy.

Sky był dziwnym dzieckiem. Dostrzegł w tej okropnej historii drugie dno. Dla niego wydawało się to oczywiste, a jednak jego spostrzeżenie spotkało się ze śmiechem i niedowierzaniem ze strony siostry i samego ojca.

- I wtedy spadłem na dół, tutaj – zakończył wtedy historię tata. – Więc! Już wiecie o co chodzi w Festiwalu. Świętujemy narodziny nowego świata. Odkąd upadłem, wszystko potoczyło się inaczej niż w planach. Ludzie stali się wolni od z góry narzuconego planu. Chyba dlatego mnie lubią. No, przynajmniej niektórzy.

Eevi nie wyglądała na zadowoloną. Marszczyła dziwnie czoło, chyba w złości.

- No fajnie, że przez to mamy Festiwal, bo można kupić dużo super rzeczy na targu, ale to było w ogóle niesprawiedliwe! – oburzyła się. – Nie zrobiłeś nic złego. I twoja dziewczyna też nie. Czemu zrzucił was z Nieba? Jak go kiedyś spotkam, to mu przyłożę!

- Hahah! – Lucyfer odchylił się na bujanym fotelu i wybuchnął śmiechem. – O tak, proszę zrób to dla mnie. – Chichotał dalej.

Sky, który siedział mu wtedy na kolanach, uniósł głowę, żeby przyjrzeć się twarzy taty. Nie wyglądał na tak wesołego, na jakiego brzmiał.

- To on zrobił coś złego, nie ty – powiedział, po czym przekręcił się w fotelu, żeby przytulić ojca. Mimo, że się śmiał, wydawał się smutny. Sky objął wtedy jego szyję rękami i schował twarz w jego ramieniu. – Nie można wyrzucić kogoś z domu tylko dlatego, że jest się zazdrosnym – stwierdził, pociągając nosem, bo w oczach już zbierały się mu łzy. To było takiego niesprawiedliwe. – Mogłeś umrzeć tu na dole...

- Mogłem, ale nie umarłem. Lepiej już nie rozpamiętywać takich rzeczy i cieszyć się, że wszyscy tu jesteśmy i mamy się dobrze, hm? – Ojciec rozczochrał mu włosy typowo tatowym gestem. – I w ogóle, co ty tam mamrotałeś? Że kto był zazdrosny...?

Sky uniósł głowę, zdziwiony.

- Jak to kto? – spytał, przechylając głowę na bok. – Był zazdrosny, że zakochałeś się w kimś innym. Ja w sumie nie rozumiem zakochiwania się, ale rozumiem samo kochanie. Też byłem na początku zazdrosny, kiedy urodziła się Eevi. Myślałem, że może nie będziesz wtedy już kochał mnie tak bardzo. Ale ja nigdy nie zrobiłbym ci za to krzywdy, nawet gdyby się tak stało. Byłbym po prostu smutny.

Ojciec wtedy roześmiał się głośno, a Eevi stwierdziła, że musi przestać czytać tyle książek. Nie byli jednak w stanie zmienić jego zdania. On po prostu wiedział. Wiedział z jak głupiego powodu jego ojciec cierpiał, skazany na życie w samotności, uwięziony pod powierzchnią świata, którego nie miał prawa już nigdy zobaczyć. Wiedział dlaczego On to zrobił. Wiedział dobrze, a mimo to—

- Dlaczego?! – Kotłująca się w nim złość w końcu znalazła ujście. – Jak mogłeś mu to zrobić, ha?? – krzyknął, a jego głos odbił się echem w malutkim pomieszczeniu. Stwórca cofnął się o krok; oparł się plecami o ścianę. Nie wyglądał na kogoś potężnego. Wręcz przeciwnie, zdawał się przestraszony. Jego jasne oczy były szeroko otwarte.

- Pytasz o... - zaczął szeptem, ale Sky mu przerwał.

- Tak, pytam o mojego ojca, do Diabła, i dobrze o tym wiesz! – Zbliżył się o parę kroków.

- Sky... - ostrzegł go Heaven. Krzyczenie i zarzucanie Stwórcy oskarżeniami nie było może najlepszym pomysłem, ale emocje wzięły nad nim górę.

- Wiesz, że oni umarli, oboje? – mówił dalej. – I Ewa, i Adam. Został tylko Lucyfer. Zabiłeś ich, wiesz o tym? Adam zginął od ataku demona. Nigdy by się to nie stało, gdybyś nie wygnał ich ze swojego bezpiecznego raju. Ewa też być może nadal by żyła, gdyby nie ty. Ale ty po prostu nie mogłeś znieść ich widoku razem, nie mam racji? Był twoim pierwszym stworzeniem, prawda? Mój ojciec. Był pierwszą osobą, którą znałeś, i którą on znał. Więc cię kochał, naturalnie. A potem, tak po prostu, nie mogłeś znieść, że może nie jesteś już dla niego najważniejszą osobą na świecie. Że pokochał kogoś innego, do tego w taki sposób. Sam nie rozumiesz tego rodzaju miłości i jesteś o nią zazdrosny, nie prawda? Nie chodziło o to, że zburzyli twój idealny plan, nigdy o to nie chodziło. Stworzyłeś ludzi i jesteś taki sam, jak oni. Zazdrosny. Byłeś po prostu zazdrosny i dlatego skazałeś ich na śmierć. Cudem przeżyli, bo byli silni i nauczyli się walczyć. Ale skazałeś ich na śmierć. Tak po prostu. – Sky spuścił głowę i pozwolił własnym słowom dotrzeć do swojej świadomości. Do tej pory myślał, że był mu w stanie przebaczyć, dla ojca. Wiedział, że Lucyfer wciąż kochał Stwórcę, mimo tego, jak został przez niego potraktowany. I myślał, że kiedy w końcu go spotka, chęć przywrócenia na twarz taty uśmiechu będzie w nim silniejsza od złości, i że zamiast krzyczeć i oskarżać, we własnej osobie poprosi o przebaczenie dla ojca, choćby musiał przygryźć sobie język z frustracji. Okazało się jednak, że nie znał samego siebie tak dobrze, jak myślał. Kompletnie się przeliczył. – Słyszałeś je? – nie mógł przestać mówić. – Słyszałeś, prawda? Jego modlitwy. Każdego roku, w dzień jego upadku. Od dwustu tysięcy lat co roku prosi cię o wybaczenie. Wiesz o tym, prawda?

- ...wiem... Wiedziałem... Nie wiedziałem, że wciąż... - Stwórca mówił szeptem, jego oczy były szeroko otwarte i opierał się plecami o ścianę. Przełknął ślinę i spuścił głowę. – Muriel... - odezwał się słabo. – Zabierz ich stąd. Nie mogę... - urwał, jego nogi zadrżały i zsunął się odrobinę po ścianie. Chwycił za głowę. – Zabierz ich stąd – wykrztusił. – Zaraz... Uh, zaraz się... rozpadnie... - jęknął i wylądował na podłodze, zaciskając palce na włosach. Sky nie miał pojęcia co się działo, ale nie miał zamiaru wychodzić, dopóki nie dostanie odpowiedzi. Choćby jakichś wymówek. Czegokolwiek. Żeby nie musiał nienawidzić osoby, którą jego tata kochał.

- Wasz czas minął – stwierdził Muriel. – W zamian za tą rozmowę, tak jak powiedziałem, zostajecie tutaj.

Stwórca poderwał głowę.

- Nie – powiedział twardo. – Nie zostają.

- Ale... - Muriel chciał protestować, ale zamilkł, obrzucony nieugiętym spojrzeniem swojego „szefa".

- Po prostu ich stąd zabierz. Ja nie mogę...

Zgrzyt.

W powietrzu rozległ się ogłuszający hałas, a podłoga zadrżała pod stopami.

Sky poczuł się nagle jakby ziemia usunęła mu się spod stóp, albo raczej jakby nigdy jej tam nie było. Światło zgasło i zapanowała absolutna------------------------------------------------------------------


___________________________________________

Tak, to koniec rozdziału, choć wygląda to dziwnie, wiem! Wszystko wyjaśni się w kolejnych rozdziałach ;D

Co myślicie? :3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro