Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

LII - Wspólnik w zbrodni

Nie spędzili dużo czasu w domu rodziców Evena. Cassiel dopił kawę i powiedział, że musi się już zbierać. Kiedy wychodzili z bloku, Kuba wpadł przypadkiem na kogoś, kto właśnie miał chyba zamiar wejść.

- Przepraszam! – powiedział odruchowo, zapominając na moment, że ludzie go nie widzą i nie słyszą.

- Nic nie szkodzi! – Dziewczyna odsunęła się o krok, posyłając mu przepraszający uśmiech. Oh, miała dar.

- Proszę, wchodź. – Kuba i Cassiel odsunęli się z przejścia. Dziewczyna jednak zawahała się.

- Um, jeszcze nie... Nie zadzwoniłam na domofon – wyjaśniła, wyglądając na zakłopotaną. W tamtym momencie Kuba zauważył, że jest bardzo, bardzo ładna. Mimo, że kolor jej włosów był jeszcze bardziej marchewkowy niż jego. Ciekawe.

- Drzwi są otwarte. – Uśmiechnął się, nie puszczając ręką klamki.

- Um... - Teraz dziewczyna wyglądała na jeszcze bardziej zakłopotaną. – Poradzę sobie – powiedziała, poprawiając grzywkę nerwowym gestem.

Kuba, zmieszany, puścił klamkę i pozwolił drzwiom zatrzasnąć się. Posłał spojrzenie Cass'owi, który patrzył na niego z równym niezrozumieniem, ale za to znacznie większą dozą „mam to gdzieś". Chłopcy oddalili się parę kroków, ale Kuba nie wytrzymał z ciekawością i odwrócił się. Palec dziewczyny wisiał w powietrzu tuż nad przyciskiem z nazwiskiem „Christian".

- Znałaś Evena? – wypalił, zanim zastanowił się czy to taktowne. Cass posłał mu zirytowane spojrzenie. Pewnie chciał już jak najszybciej wracać do Piekła.

- Wy go znaliście? – Dziewczyna otworzyła szeroko oczy.

- Tak, to mój przyjaciel. – Kuba uśmiechnął się przyjaźnie. – Właśnie odwiedziliśmy jego mamę – dodał.

- Oh. – Dziewczyna odwzajemniła uśmiech. – Też właśnie miałam taki zamiar. Właściwie miałam zamiar odwiedzić Evena. Już od... dłuższego czasu. Ale się spóźniłam – powiedziała, a kąciki jej ust opadły.

- Oh, przykro mi. – Kuba natychmiast się przejął. – Przyjaźniliście się? Jestem Kuba, tak w ogóle. – Podszedł do dziewczyny i uścisnęli sobie ręce.

- Hope – przedstawiła się dziewczyna. – A to jest Victoria.

- Mam cztery – malutkie dziecko trzymające Hope za rękę pokazało mu trzy wyciągnięte palce – latka – dokończyło, po czym uśmiechnęło się z dumą. Kuba omal nie podskoczył, dopiero teraz zauważając małą dziewczynkę.

- Bardzo ładne imiona – powiedział, uśmiechając się i udając, że wcale nie przeoczył rudego dziecka, które przecież nie zmaterializowało się teraz przed nim.

- A ten pan? – Victoria wskazała palcem na Cass'a. Ten obrzucił ją spojrzeniem spod zmarszczonych brwi.

- To Cassiel. – Kuba machnął ręką. – Nie mówi za dużo.

- Bardzo ładne imię. – Victoria posłała Cass'owi uśmiech. Ten tylko zamrugał i nic nie odpowiedział.

- Więc... stresujesz się przed wejściem? – Kuba wskazał ruchem głowy drzwi. – My też się stresowaliśmy – spróbował dodać Hope otuchy. – Ale mama Evena to bardzo miła kobieta.

- A jak się trzyma? – Dziewczyna przygryzła wargę. – Nie jestem z rodziny, nie chciałabym przeszkadzać...

- My też nie jesteśmy z rodziny. – Kuba posłał jej uspokajający uśmiech. – Myślę, że jeśli chcesz z nią porozmawiać, to powinnaś. Dobrze się znałaś z Evenem?

Hope spuściła wzrok.

- Kiedyś – powiedziała. – Ale nie rozmawialiśmy od prawie pięciu lat... - znów wyglądała na zakłopotaną. – Powinnam była już dawno... - urwała i westchnęła. Victoria spojrzała na nią ze zmartwieniem.

- Jesteś smutna? – zapytała, wciąż nie puszczając jej ręki. – Mamo?

O, wow – pomyślał Kuba, na szczęście trzymając język za zębami. Wziął dziecko za młodszą siostrę Hope, bo dziewczyna wyglądała jakby mogła jeszcze chodzić do liceum, albo właśnie zaczynała studia. Musiała być bardzo młoda, kiedy zaszła w ciążę.

- Nie, skarbie. – Uśmiechnęła się teraz sztucznie do córki. Potem spojrzała na drzwi bloku. Przygryzła wargę. – Może jednak nie ma to sensu – powiedziała.

- Na pewno? – zaniepokoił się Kuba. – Czasem taka rozmowa z bliskimi osoby, która odeszła może pomóc. Tak mi się wydaje.

- Może tak, ale... - Na twarzy dziewczyny wyraźnie odbijał się konflikt. – Nie wiem czy jest sens mieszać im teraz w życiu... - Zerknęła na Victorię. – Są w żałobie...

Kuba podążył za spojrzeniem dziewczyny i przyjrzał się dziecku. Było urocze, z jasną cerą nakrapianą piegami jak jego własna, niemal czerwonymi loczkami okalającymi okrągłą buzię i jasnymi, błękitnymi oczami, z pewnością odziedziczonymi po ojcu, biorąc pod uwagę ciemną barwę tęczówek Hope. Kubę naszły nieprzyjemne myśli na temat tego w jaki sposób taka młoda dziewczyna mogła zajść w ciążę. Oczywiście, niekoniecznie chodziło o coś okropnego, ale jeśli szło o sytuacje rodzinne, chłopak, wychowany w sierocińcu, nasłuchał się już tyle koszmarnych opowieści, że teraz naszły go najczarniejsze myśli. Co, jeśli na przykład-

- Niech mnie Piekło pochłonie, ten skurczybyk ma bachora?

Skrajnie pesymistyczne myśli Kuby natychmiast zastopowały. Spojrzał na Cassiel'a, który kucał przed Victorią, przyglądając się jej z niedowierzaniem. Oh, jego myśli poszły zupełnie innym tropem. Ale to przecież niemożliwe, żeby Even...

- Mamo, pan Cassiel przeklina. – Dziewczynka wskazała Cass'a palcem, niemal dotykając jego nosa.

- Wcale nie – zaprzeczył chłopak. – Powiedziałem „skurczybyk". To nie przekleństwo.

Dziewczynka zmrużyła oczy, chyba mu nie wierząc.

- Jak... Jak się domyśliłeś? – Hope posłała Cass'owi zaskoczone spojrzenie. – Przecież nic nie powiedziałam.

- Za dobrze znam ten wkurzający kolor oczu. – Cass wzruszył ramionami. Victoria obrzuciła go oburzonym spojrzeniem. – I wszystko się zgadza – powiedział, wstając na nogi. – Jesteście w podobnym wieku, nie jesteś z rodziny, nie rozmawialiście od pięciu lat, czyli od czasu, kiedy zaszłaś w ciążę. Nie spodziewałbym się po nim niczego lepszego niż zostawienie ciężarnej dziewczyny samej.

- Oh, to nie było tak! – Hope natychmiast zaprzeczyła. – Nie wiedział o dziecku. Nigdy mu nie powiedziałam, bo było mi wstyd. Miałam piętnaście lat, on zresztą też. Moi rodzice uznali, że lepiej będzie jeśli to oni pomogą mi wychować Victorię, a nie jakiś „dzieciak". Potem chciałam mu powiedzieć, ale zbierałam się tak długo, że było mi coraz trudniej aż... było już za późno. – Spuściła głowę. – Poza tym, zerwał ze mną zaraz po... No, więc w końcu mu nie powiedziałam.

- Oh. – Kuba przełknął ślinę. Wbił w dziecko wzrok z niedowierzaniem. – Oh. Oooh. A... A wiedziałaś, że on... um... że Even... - Nie wiedział jak to powiedzieć. Właśnie do niego dotarło dlaczego Cass wpadł na taki zwariowany pomysł szybciej od niego. Anioły, przynajmniej jak wynikało z obserwacji Kuby, nie miały za bardzo czegoś takiego jak orientacja seksualna. Dla Cass'a więc pomysł, że Even mógł spłodzić dziecko był znacznie bardziej naturalny niż dla niego. – Że był gejem? – wypalił w końcu wprost, zanim się powstrzymał.

Hope pokiwała głową.

- Powiedział mi, kiedy ze mną zerwał. – Wzruszyła ramionami. – Kolejny powód, żeby mu nie mówić o dziecku. To znaczy, wtedy tak myślałam. Teraz żałuję. Nigdy się nie dowiedział...

Kuba musiał użyć całej swojej siły woli, żeby nie zapewnić dziewczyny, że nie musi się tym martwić, bo nie ma mowy, żeby on nie poinformował entuzjastycznie Evena o tym niezwykłym odkryciu kiedy tylko wrócą z Cass'em do Piekła. Już sobie wyobrażał jego wyraz twarzy.

- Hm. – Cass spojrzał na dziecko z namysłem. – Czyli będziemy mieć więcej dzieciaków, które odstraszają demony? O ile to się przenosi z rodziców na dzieci. – Zastanowił się chwilę, po czym na jego usta wkradł się zadowolony uśmiech. - Ale by się Raph wkurzył – stwierdził.

Hope patrzyła na niego przez chwilę, chyba czekając na wyjaśnienia. Kiedy ich nie dostała, jej zagubione spojrzenie wylądowało na Kubie.

- Ee... - Chłopak podrapał się po głowie zakłopotany. – Nie zwracaj na niego uwagi. Czasami gada od rzeczy.

- Nie od rzeczy, tylko te dzieciaki mogą nam w przyszłości uratować tyłki. Nie mówię, że ten idiotyczny trening Sky'a z Evenem wygląda jakoś obiecująco, ale skoro Lucyfer uważa, że to ma sens, to pewnie ma sens. – Wzruszył ramionami.

Kuba patrzył na niego w szoku.

- Mógłbyś może nie mówić o takich rzeczach przy ludziach? – Rozłożył ręce w geście frustracji. – Nie dość, że cały dzień zachowujesz się jakby wczoraj w ogóle się nie wydarzyło, to teraz jeszcze zachowujesz się chamsko, przeklinasz przy dziecku i do tego mówisz o takich sprawach przy ludziach! Co jest z tobą nie tak? – wygarnął Cassiel'owi, mając go już po dziurki w nosie.

- A ty czemu się tak spinasz, jakby to miało znaczenie czy ktoś nas słucha czy nie? Kiedyś i tak się dowiedzą co i jak, więc co za różnica czy teraz czy później? I w ogóle co to ma wspólnego z wczoraj? – Brwi Cass'a drgały niebezpiecznie, jakby za wszelką cenę starał się utrzymać irytację w środku.

- Do widzenia! – Okrzyk małej Victorii przerwał ich kłótnię. Obaj spojrzeli na oddalającą się matkę z dzieckiem z zaskoczeniem. Zdążyły już zejść ze schodków prowadzących do wejścia do bloku i kierowały się w stronę ulicy.

- Widzisz? Wystraszyłeś Hope! – Syknął Kuba. – Przepraszam za niego! – zawołał do dziewczyny. – My naprawdę nie jesteśmy wariatami, mamy tylko pewne... sprawy! – usiłował wyjaśnić, zawstydzony.

Hope zaśmiała się, zatrzymując się na czerwonym świetle przed przejściem dla pieszych.

- Zauważyłam – powiedziała, rozbawiona. – Chyba musicie sobie porozmawiać tylko we dwójkę. A ja... jednak nie mam odwagi. – Wskazała ruchem głowy blok mieszkaniowy. – Jak się zbiorę w sobie, to jeszcze raz tu przyjadę. Powinni poznać swoją wnuczkę.

Kuba uśmiechnął się, słysząc to słowo. „Wnuczka" – pomyślał, że może poznanie Victorii pomoże mamie Evena zapomnieć trochę o synu i skupić się znów na żywych. Chciał coś odpowiedzieć Hope, ale cokolwiek to było, nagle wyleciało mu z pamięci. Wszystko wokół niego nagle zwolniło, sygnalizacja świetlna na przejściu zdawała się pulsować zielenią do rytmu jego serca.

Hope, zajęta rozmową, nie zauważyła zmiany światła. Victoria wybiegła na drogę. Samochód, jadący zdecydowanie za szybko po drodze w terenie zabudowanym, nagle pojawił się w polu widzenia Kuby.

Ciało zareagowało szybciej niż umysł. Zanim dotarło do niego co się w ogóle dzieje, już biegł. „Nie zdążę" – pomyślał, nie zastanawiając się nawet czy gdyby powiedział Hope, żeby się odwróciła, dziewczyna miałaby większe szanse zdążyć. Od drogi dzieliło go może pięć metrów. Cztery, trzy, dwa, jeden -----

Pisk opon, okrzyk Victorii, kiedy złapał ją w ostatniej chwili i rzucił się razem z nią na pobocze drogi.

- Victoria?! – Usłyszał przerażony krzyk Hope. – Kuba?! – Szybkie kroki.

Podniósł się z jęknięciem z asfaltu i obejrzał natychmiast dziecko. Poza przestraszonym wyrazem twarzy nie wyglądało na to, żeby coś jej się stało. Odetchnął z ulgą.

Hope zaraz znalazła się przy nich i porwała dziewczynkę w ramiona.

- Boże, dziękuję – wymamrotała, przytulając mocno płaczącą Victorię. – Jak ja ci się odwdzięczę, Kuba...

Kuba już wstał chwiejnie na nogi i rozejrzał się. Cassiel patrzył na niego w szoku z drugiej strony ulicy. Hope klęczała na ziemi pocieszając przestraszoną córkę. Udało się – uderzyła go nagła ulga. Uratował ją. Mogła umrzeć, tak po prostu, tak samo jak on, wpadając pod samochód. Miała tylko cztery latka, co oznaczało, że nie czekałoby ją ani Niebo, ani Piekło, ani nawet Czyściec. Odrodziłaby się jako ktoś zupełnie inny i żadnej rudej Victorii by już nie było. Tak po prostu. Głupim zbiegiem okoliczności. Głupim zbiegiem okoliczności Kuba uratował właśnie świat – nie mając o tym pojęcia. Prawdziwi bohaterowie nie zawsze odgrywali główną rolę w historii. Czasem po prostu ratowali sytuację przypadkiem, być może fundując przy okazji komuś innemu szczęśliwe zakończenie.

Być może jednak życie nie było takie proste.

Kuba zmarszczył brwi. Samochód, który omal nie zabił Victorii, wciąż stał na środku drogi, jakby kierowca na coś czekał. A przecież powinien wysiąść z auta, przeprosić, upewnić się czy nic się nie stało. Ewentualnie uciec, nie chcąc brać na siebie żadnej odpowiedzialności. A on wciąż tam stał. Kuba poczuł dreszcze na plecach. Otulił się mocniej kurtką, skrzywił nieco, zauważając, że nabił sobie parę siniaków upadając i ruszył w stronę Cass'a stojącego po drugiej stronie ulicy. Hope wciąż starała się uspokoić Victorię. Kuba był już w połowie drogi. Opony zapiszczały. Zdążył tylko odwrócić głowę, zaskoczony, po czym silne uderzenie zwaliło go z nóg, a sekundę później świat zapadł się w ciemność.

***

Cassiel zobaczył jak samochód rusza. Nie spodziewał się jednak, nikt nie mógł się spodziewać, że ruszy do tyłu i to z taką prędkością, jakby ktoś docisnął od razu gaz do oporu. Zobaczył jak Kuba odwraca głowę w stronę źródła głośnego pisku opon ruszających gwałtownie z miejsca, ale w przeciwieństwie do chłopaka, który tak bohatersko rzucił się przed chwilą pod samochód nie mając szans zdążyć na czas, umiał ocenić swoje możliwości – nie mógł zdążyć. Jego ciało, wytrenowane, żeby analizować sytuację i kalkulować szanse powodzenia szybciej niż jego umysł, nie poruszyło się. Ułamek sekundy później było już za późno, kiedy nagła panika ścisnęła mu wnętrzności i czysty, niewytrenowany instynkt kazał rzucić się Kubie na ratunek. Nie mógł zdążyć.

Kuba upadł na ziemię, uderzając głową o asfalt. Cassiel wiedział, że chłopakowi nie grozi śmierć, ale to nie powstrzymało go przed zawrzeniem z wściekłości. Komuś innemu mogła tu zaraz grozić śmierć. Cass zacisnął zęby i ruszył w stronę samochodu, zanim kierowca zdąży uciec lub przejechać jeszcze kogoś. Samochód rzeczywiście ruszył z miejsca jeszcze raz. Wyglądało to jakby kierowca chciał nabrać rozpędu. Była Evena coś krzyczała z przerażeniem, jej dziecko płakało, Kuba leżał bez ruchu na drodze, a Cassiel nie zwracał już na nic uwagi, mając zamiar wyciągnąć kierowcę z samochodu siłą i roztrzaskać mu czaszkę o asfalt (pewnie wcale by tego nie zrobił, ale w tamtym momencie czuł się do tego zdolny).

W kilka sekund dogonił odjeżdżające auto, po drodze wyszarpując spod rękawa kurtki nóż i rzucił się na dach pojazdu. Samochód natychmiast zatrzymał się i Cassiel poczuł jak grunt – w tym przypadku metalowe zadaszenie auta – usuwa się spod niego, po czym wylądował na ziemi. Natychmiast poderwał głowę. Kierowca nawrócił samochód i ruszył znów przed siebie – czyli w stronę Kuby leżącego nieprzytomnie na drodze, Hope sprawdzającej właśnie czy chłopak jest przytomny i malutkiej Victorii. Zamiast paniki, poczuł napędzającą go furię. Zerwał się na nogi i rzucił znów w pogoń za autem. Tym razem nie wskakiwał na dach, tylko krzyknął do Hope, żeby się odsunęła, po czym przeskoczył nad samochodem, stając na jego drodze. Kierowca nie zdążył wyhamować (albo wcale nie starał się tego zrobić) i Cass był zmuszony zatrzymać pojazd własnymi siłami. Kiedy ciężar rozpędzonego auta naparł na niego, poczuł jak pod jego stopami pęka asfalt. Udało mu się jednak wyhamować pojazd przed jego nieuchronnym zderzeniem z Hope, usiłującą odciągnąć Kubę z drogi i Victorią, nie mającą pojęcia co się dzieje.

Samochód zatrzymał się całkowicie, a wtedy Cassiel uniósł wzrok, napotykając spojrzenie obcych brązowych oczu w znajomej twarzy.

Nic z tego nie miało sensu. Jeszcze mniej miało to jednak w tej chwili znaczenia. Cass, nie zastanawiając się już ani chwili dłużej, żeby nie dać kierowcy możliwości ucieczki, sięgnął znów po swój nóż , po czym zamachnął się nim, rozbijając przednią szybę auta w drobny mak. Nie zwracając uwagi na ostre odłamki szkła wciąż tkwiące na swoim miejscu, sięgnął do środka rękami, chwycił kierowcę za ubrania, po czym jednym silnym szarpnięciem wyciągnął go z samochodu i rzucił o asfalt.

- Dziecko?! – krzyknął, czując jak furia rozpiera go od środka, każąc mu zabić. Miał w tej chwili tysiąc powodów, żeby to zrobić i ani jednego, żeby się powstrzymać. – Próbowałeś zabić dziecko?!

Raphael spojrzał na niego z irytacją, próbując podnieść się z ziemi. Jego pozbawione skrzydeł ciało było jednak obecnie zbyt kruche, żeby zostanie wyrzuconym przez szybę samochodu na asfalt nie uszkodziło go.

- Co ty tutaj robisz? – spytał tylko, kiedy zdołał podnieść się jedynie do siadu.

- Co ja tutaj robię?! – krzyknął Cass. – Co ty tutaj robisz bawiąc się w rozjeżdżanie ludzi samochodem?! W tym Czyśćcu już do reszty ci odbiło?! I kto cię w ogóle stamtąd wypuścił?! – Podszedł do niego, kucnął na ziemi i chwycił go za materiał koszuli, upuszczając nóż. – Co to ma, do Diabła, być?!

Raphael nie wyglądał na przejętego.

- Wiesz kim jest to dziecko? – zapytał tylko.

- Pewnie lepiej niż ty – warknął Cass. – Wiem nawet jak ma na imię. – Zacisnął zęby.

- Trzeba się go pozbyć – oznajmił spokojnie Raph. – Tak samo jak Evena...

Cassiel przerwał mu uderzeniem w policzek.

- Lucyfer powinien był cię zabić! – krzyknął. – I odpowiadaj, jak się wydostałeś z Czyśćca! – Potrząsnął nim.

- Ludzie nie mogą być tacy silni. Bariera daje im przewagę. Nie można dać się temu rozplenić.

- Nie obchodzi mnie twoja chora filozofia! Odpowiadaj na pytania! – Cass miał ochotę tylko sięgnąć po swój nóż, leżący na ziemi i wbić go bratu między żebra, tak samo jak on kiedyś Evenowi. Niestety, jego ostrze nie było zatrute, a dowiedzenie się jak Raphael'owi udało się uciec z Czyśćca i skąd wiedział o Victorii mogło być istotne.

- Bo co? Zabijesz mnie? – Raph parsknął śmiechem, jak szaleniec, któremu na niczym już nie zależy, łącznie z własnym życiem. – Myślisz, że tego chciałem? Odcięcia skrzydeł? Lucyfer naprawdę nie ma litości. Wiedział, że wolałbym umrzeć niż żyć tak jak teraz. – Westchnął. – Zabij mnie. Tylko coś mi obiecaj – dodał. – Nie pozwolisz temu dziecku żyć.

Cassiel aż zatrząsł się ze złości.

- Coś ci obiecam – powiedział, zbliżając się do brata, żeby spojrzeć mu w oczy z bliska. – Nie pozwolę temu dziecku umrzeć, za to ty będziesz umierał ze świadomością, że może za tysiąc lat ludzie przejmą kontrolę nad Strażą, może nad całym Piekłem, może nad całym światem. Co ty na to? – Odnalazł nóż porzucony wcześniej na drodze i przystawił go do szyi Raphael'a. – Jakieś ostatnie słowa? – warknął, kątem oka wychwytując mignięcie rudych włosów. Jednak nie długich loków Hope, tylko krótkiej czupryny swojego towarzysza misji.

- Nie zabijesz mnie tym. – Raphael zwrócił uwagę na oczywistość. – Poza tym, moja śmierć niczego nie zmieni. Zdajesz sobie chyba z tego sprawę? Jeśli nie ja się zajmę tym, co trzeba, ktoś inny to zrobi.

- Hah. – Cass parsknął pod nosem. – Ktoś jeszcze ma obsesję na punkcie ludzi z Barierą?

- Ktoś? – W oczach Raphael'a rozbłysło rozbawienie. – Bardziej pasowałoby tutaj: cała armia.

Cass zmarszczył brwi, zaskoczony, ale zanim zdążył przeanalizować odpowiedź chłopaka, jego uwagę odwrócił Kuba.

- To Raphael? – spytał w szoku, zatrzymując się w odległości może trzech kroków. Ze skroni spływała mu na policzek strużka krwi, a na jednej nodze w ogóle nie opierał ciężaru, jakby była złamana. – Co on tu robi?

Cass poczuł kolejną falę wściekłości. Gdyby Kuba nie był już martwy, uderzenie samochodu pewnie by go zabiło.

- Próbuje zniszczyć jeszcze paru osobom życie zanim zdechnie. – Cass niemal wypluł odpowiedź. – Chciał zabić Victorię – wyjaśnił. – Bo jest dzieckiem Evena.

Zobaczył jak w oczach Kuby rozbłysła ta sama furia, która targała jego własne wnętrzności.

- Lucyfer powinien był go zabić. – Kuba jakby wypowiedział na głos jego myśli.

- Naprawię jego błąd – Cass warknął przez zaciśnięte zęby.

- Tym go nie zabijesz – Kuba zauważył rzeczowo, zamiast dać mu wykład na temat tego, jak to nie można zabijać, niezależnie od tego, jak bardzo ktoś jest winny.

- Tym nie – przyznał Cass, po czym sięgnął do kieszeni. Lucyfer zabronił przekształcania broni, żeby pochłaniała truciznę demonów tak, jak zrobił to Raphael, nie mówił jednak nic o noszeniu przy sobie trucizny samej w sobie. Teraz Cassiel wyciągnął malutką buteleczkę wielkości kciuka i odetkał korek. – Ale trucizna to trucizna, nieważne jak podana – powiedział. Raphael nie zareagował na jego słowa, ale Cass zawahał się i spojrzał na Kubę. – Nie powiesz, że to złe? Albo, że łamię prawo, sprzeciwiając się wyrokowi Lucyfera? – przygryzł wargę.

Kuba milczał chwilę, po czym podszedł do niego, wyraźnie kulejąc.

- Są granice, których się nie przekracza – powiedział. Cassiel jeszcze nigdy nie widział go z takim wyrazem twarzy. Był w stu procentach poważny i wyglądał na kilka lat starszego niż zwykle. – On je przekroczył – dodał. – Nie ma większej zbrodni niż zabicie dziecka. Odcięcie skrzydeł nie wystarczy. – Potem spojrzał mu w oczy. – Ale nie pozwolę ci zabić własnego brata.

- Nie będziemy go ze sobą targać do Sądu. Nie znowu – Cassiel wycedził przez zaciśnięte zęby. – To trzeba załatwić tu i teraz. Nie możesz mnie powstrzyma... - urwał, zaskoczony, kiedy Kuba szybkim ruchem wyszarpnął mu buteleczkę z trucizną z dłoni. Zanim zdążył zareagować, chłopak chwycił Raphael'a za włosy, odchylił jego głowę do tyłu i opróżnił zawartość butelki do jego otwartych z zaskoczenia ust. Kiedy rozluźnił uchwyt na jego włosach, Raph upadł na ziemię i zaczął kaszleć krwią. Złapał się za gardło i spojrzał na nich szeroko otwartymi oczami.

- Za Evena – powiedział tylko Kuba. Jego twarz była nieruchoma jak maska, nie zdradzając żadnych emocji. Patrzył tylko jak z Raphael'a uchodzi życie, zdawałoby się, nieporuszony. – Za Victorię – dodał. – I za mnie – dodał jeszcze, mrużąc oczy.

Cały ten czas Cassiel tylko patrzył na całą scenę w szoku, kiedy powoli docierało do niego jak niewiele jeszcze wie o Kubie i jak dużo mogą jednak mieć ze sobą wspólnego. Potem spojrzał na brata. W dzieciństwie trochę się go bał. Nigdy go jeszcze nie spotkał, ale myśl, że jego brat spędził w więzieniu niemal sto lat przyprawiała go o gęsią skórkę. Kiedy w końcu pojawił się w jego życiu, Cass nigdy nie czuł z nim jakiejś szczególnej więzi. Byli sobie właściwie obcy, nawet jeśli udawali, że tak nie jest. Widział jak bliscy są sobie Sky i Eevi, jak każde z nich oddałoby za drugie życie bez chwili namysłu. Czasem zadawał sobie pytanie czy on zrobiłby to samo dla Raphael'a. Choć nie umiał się przed sobą do tego przyznać, w głębi duszy wiedział, że odpowiedź brzmi „nie". Mimo to, i mimo wszystkiego, co Raph zrobił i jak bardzo zasługiwał na śmierć, patrząc jak światło powoli gaśnie w jego oczach, Cassiel poczuł jak po policzku spływa mu łza. Nie kontrolując swojego zachowania w tamtym momencie, pochylił się nad chłopakiem i odgarnął mu ciemne włosy z czoła.

- Raph? – wypowiedział jego imię cicho, sam zaskakując siebie tym, jak łagodnie i niewinnie zabrzmiał jego głos. – Dlaczego? – szepnął. – Dlaczego musiałeś taki być?

Brat spojrzał mu w oczy rozmytym wzrokiem. Potem przeniósł go na moment na Kubę, który patrzył teraz na Cass'a z rosnącym przerażeniem.

- Jesteś z mojej krwi. Jak mogłeś tak zdradzić swoją rasę? – brzmiały ostatnie słowa Raphael'a. Potem jego powieki opadły, a spod nich wytoczyły się czarne łzy – czy raczej krew splamiona trucizną. Cass przetarł je palcami, po czym pochylił się i oparł czoło o czoło brata.

- Cassiel – dobiegł go drżący głos Kuby. – P-Przepraszam. Myślałem... Myślałem, że chcesz, żeby umarł-

Cass uniósł głowę, obrzucił nieruchomą twarz Raphael'a spojrzeniem, po czym pokręcił głową.

- Nie opłakuję tego potwora – powiedział cicho. – Tylko starszego brata, którym mógłby być i którym nigdy dla mnie nie był. - Spojrzał na Kubę, któremu po policzkach spływały łzy. – Wracajmy do domu – powiedział.

Kuba pokiwał gorliwie głową.

- W końcu musimy powiedzieć Evenowi, że ma najsłodszą na świecie córeczkę. – Spróbował się uśmiechnąć.

- I przede wszystkim musimy się stąd zmyć, bo zrobiliśmy scenę. – Cass zwrócił uwagę na oczywistość.

Kuba rozejrzał się natychmiast zaskoczony. W bezpiecznej odległości od nich stał spory tłumek ludzi. Niektórzy wyglądali na zaniepokojonych, inni na zmieszanych lub zaciekawionych, jeszcze inni... zaczęli klaskać. Do Cass'a dotarło nagle, co widzieli przed sobą ludzie.

Klęczącego na środku drogi nastolatka, odgrywającego jakąś dramatyczną scenę z ulicznego spektaklu, albo kompletnego czubka. Tak Kuba, jak i Raphael (przemieniony w człowieka przez odcięcie skrzydeł) byli dla niemal wszystkich niewidoczni.

Kiedy kilka osób zaczęło nagradzać go brawami, reszta szybko przyłączyła się do oklasków.

Spojrzał po raz ostatni na Raphael'a.

- I wszyscy cieszą się, że już cię nie ma – powiedział do siebie, uśmiechając się pod nosem, mimo smutku, który zdawał się przylgnąć do niego w chwili, gdy Raph zamknął oczy.

Rozejrzał się po swojej widowni, po czym ukłonił się. Jeśli coś mogło mu teraz pomóc otrząsnąć się z nieprzyjemnych emocji, to odrobina humoru.

I Kuba.

Przede wszystkim Kuba, jego towarzysz królewskiej misji, a od tej chwili – wspólnik w zbrodni.

***

Oddalili się szybko od zamieszania, nie kłopocząc się ciałem Raphael'a leżącym wciąż na drodze. I tak nie należało do tego świata, więc, jak zgadywali, nikomu nie będzie wadzić. Zresztą, mieli ważniejsze sprawy na głowie.

Kuba ledwie trzymał się na nogach. Od utraty krwi, wciąż sączącej się z jego skroni, kręciło mu się w głowie, na złamanej nodze nie był w stanie oprzeć własnego ciężaru. Cassiel musiał przerzucić sobie jego rękę przez ramię i pomagać mu iść.

- Obiecałem Hope, że kiedyś wszystko jej wyjaśnię – odezwał się Kuba.

- Even pewnie i tak będzie chciał zobaczyć małą, a że jest chłopakiem księcia, to pewnie nie będzie miał problemu z załatwieniem sobie przepustki na Parter, więc wszystko jej wyjaśni – zbył jego zmartwienia Cassiel.

- Cass... - Kuba przełknął ślinę. – Jesteś pewny, że wszystko w porządku? – spytał niepewnie. Kiedy wlewał Raphael'owi truciznę do ust i gdy patrzył jak umiera z jego rąk, nie czuł właściwie nic. Dopiero, kiedy zobaczył łzy w oczach Cassiel'a, dotarło do niego, co zrobił.

Zabił. Zabił brata Cass'a.

- Dalej jestem w szoku, nie powiem – odezwał się teraz chłopak – ale nie negatywnym. Nigdy bym nie pomyślał, że jesteś do tego zdolny. – Kuba przełknął ślinę. – Ale wolę cię takiego.

Na te słowa Cass'a Kuba omal się nie przewrócił. Na szczęście chłopak wciąż go podtrzymywał.

- W-Wolisz? – zająknął się.

- Ludzie mogą mówić, ile chcą, że „przeciwieństwa się przyciągają", ale ja wolę ludzi podobnych do mnie. Lepiej rozumiem cię takiego, niż tamtą udawaną wersję ciebie z Portierni.

- Huh... - Kuba przygryzł wargę. – Ale ci się zebrało na szczerość... - mruknął.

- Nie mów, że ty dalej o tym! – Cass zatrzymał się w miejscu. Dotarli do jakiegoś parku, wokół nie było prawie nikogo. Zapadał zmierzch. – O tym wieczorze w hotelu? – Prychnął, po czym zdjął obejmującą jego ramię dla podtrzymania ciężaru rękę Kuby i... położył chłopaka na trawie.

- Co ty robisz? – Zdziwił się Kuba. – I tak, ja dalej o tym. – Żachnął się. – Próbowałem udawać, że wszystko ok, ale wcale nie wszystko ok. – Spuścił wzrok. – I poważnie, co ty robisz?

Cassiel usadowił się obok niego na trawie, po czym zaczął odgarniać mu włosy z twarzy.

- Muszę cię podleczyć, jeśli mamy dotrzeć do Piekła jeszcze dzisiaj. Nie ruszaj się – ostrzegł Cass i dotknął lekko jego skroni palcami. – A co do wczoraj... Nie powiedziałem nic, bo nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie chciałem cię... um... sam nie wiem... nie chciałem cię jakoś... uh... zranić? Teraz to nieważne. Za dużo się stało od tego czasu, żeby o tym rozmawiać – stwierdził.

Kuba słuchał go z rosnącym zdumieniem. Cassiel myślał o tym wszystkim? Zastanawiał się jak on się poczuje i czy go zrani? To nie pasowało do jego charakteru – pomyślał. Kiedy jednak przypomniał sobie widok chłopaka ze łzami toczącymi się po jego policzkach na widok martwego brata, który na żadne łzy nie zasługiwał, uznał, że może i jednak pasowało. Najwyraźniej nie znał go tak dobrze, jak mu się wydawało.

- Mogę ci zadać osobiste pytanie? – spytał, uświadamiając sobie jak bardzo chce wiedzieć.

Cassiel spojrzał na niego z zaskoczeniem, po czym wzruszył ramionami i zajął się jego złamaną nogą.

- Byłeś w kimś kiedyś zakochan- Ał! – przerwał, kiedy Cass trochę za mocno nacisnął na jego nogę. – Gdzie się podziało twoje „nie chcę cię zranić"?? – jęknął.

- Mówiłem o ranach emocjonalnych – stwierdził Cassiel, po czym wrócił do leczenia jego nogi swoimi magicznymi mocami, już delikatnie.

- Więc mi nie powiesz? – zapytał Kuba. Kiedy Cass nie odpowiedział, uśmiechnął się pod nosem i spytał: - Mogę zgadywać? – Wciąż brak odpowiedzi. – To był Sky, mam rację?

Zamiast odpowiedzieć na pytanie, Cassiel zadał własne.

- Wiesz o tym, że poza leczeniem i usuwaniem bólu potrafię też go potęgować? Moimi anielskimi mocami. – Uśmiechnął się złowieszczo.

- Dlaczego musisz taki być? – jęknął Kuba. – Nie możesz się po prostu przyznać? Kochałeś się w księciu! Nie jesteś martwy w środku, masz uczucia. Nie wiem, co się między wami wydarzyło, ale... czemu tak nie chcesz się przyznać, że możesz coś czuć? Do... nie wiem, k-kogoś...?

Cassiel milczał dłuższą chwilę. Kiedy Kuba już myślał, że zignoruje jego pytanie, tak jak zignorował go poprzedniego dnia, chłopak odezwał się.

- To głupia historia – powiedział, nie patrząc mu w oczy. – Ale niezbyt długa – dodał, po czym znów zamilkł na moment. – Poznaliśmy się, kiedy byliśmy dziećmi. Moja matka marzyła, żebym zasiadł kiedyś na tronie, a w tym celu musiałbym rozkochać... ok, nie będę słodził, musiałbym przelecieć księcia jako pierwszy, co według praw dziedziczenia w Piekle, jako odpowiedzialnego za jego Upadek, zapewniałoby mi drugie miejsce w kolejce do spadku, czyli w przypadku rodziny królewskiej do tronu. Wtedy jeszcze nie załapałem do końca, co miała na myśli, ale teraz wiem, że planowała pozbyć się potem Sky'a, pewnie nie lepszymi metodami niż mój martwy braciszek. Ja miałbym tron, a ona jako rodzic zbyt młodego króla, miałaby władzę. Niestety, jej genialny plan poszedł się pieprzyć, bo książę w wieku jedenastu lat już miał zamiar pozostać prawiczkiem do końca swoich dni. Ja, co gorsza, polubiłem go, a kiedy... pocałowałem go, pomyślał, że wypełniam właśnie plan mojej matki i przestał się do mnie odzywać. I to by było na tyle.

- Uh... - Kuba poczuł jak w gardle formuje mu się mała gula. – Pierwszy raz mam ochotę przyłożyć Sky'owi – powiedział, wyobrażając sobie ledwie nastoletniego Cass'a, z jeszcze białymi pewnie włosami, zranionego przez głupie nieporozumienie. – Ale wiesz... - uświadomił sobie – jesteś teraz w lepszej sytuacji niż sądziłem. Całkiem prostej, właściwie. – Cass spojrzał na niego z uniesionymi brwiami. – Bo wiesz, to nie tak, że coś takiego może cię spotkać jeszcze raz. To dość... niepowtarzalna sytuacja? – Kącik ust Kuby drgnął. – No wiesz, ile może jeszcze być pięknych książąt, które odtrącą twoje uczucia, bo wierzą, że odgrywasz tylko rolę w niecnym planie swojej matki? Hm? Chyba nie ma się czego bać. – Uśmiechnął się.

Cass zlustrował jego twarz spojrzeniem, po czym przełknął zauważalnie ślinę.

- Chyba nie – powtórzył za nim cichym głosem. – W każdym razie, żadnego w pobliżu nie widzę. Żadnych książąt.

- Żadnych książąt. – Wyszczerzył się Kuba, czując, że chyba udało mu się trochę pocieszyć Cass'a.

- Tylko wkurzający, rudzi chłopcy.

- C-Ha? – Kuba już chciał się oburzyć, ale nie zdążył. Pocałunek nadszedł niespodziewanie.

Zupełnie inny niż poprzednie, smakował słodko w półmroku zapadającego zmierzchu. Nie był sprowokowany głupim przekomarzaniem się, jak w hotelu, ani ciekawością, jak ich pierwszy. Cassiel po prostu pocałował go, jakby mówił „spróbuję ci zaufać".

- Mieliśmy wracać do domu – wypalił Kuba, zanim ugryzł się w język. Miał talent do mówienia najmniej odpowiednich rzeczy w najmniej odpowiednich momentach.

- Parę minut nie zrobi różnicy. – Na szczęście Cassiel zbył jego obiekcje. Zbliżył się znów do niego, ale zamiast pocałować go jeszcze raz, przyjrzał się mu, jakby oceniał efekt swojej pracy. Czyli pewnie jego czerwone jak pomidory policzki.

- Jeśli ktoś cię teraz zobaczy, pomyśli, że całujesz się z powietrzem – zauważył Kuba. No tak, słowotok musiał włączyć się mu w takiej chwili. A powinien się po prostu zamknąć i...

Cassiel ułożył jego głowę na trawie, ale delikatnie, ostrożniej niż trzeba było. Odgarnął mu włosy z czoła.

- Lubię te całe piegi – powiedział. Kuba nie miał słów. W końcu po prostu sam chwycił go za kołnierz kurtki i przyciągnął do pocałunku. Wszystko wciąż go bolało po zderzeniu z samochodem, mimo zabiegów Cass'a, ale nie chciał wcale, żeby obchodzono się z nim w tej chwili jak z jajkiem. Chciał poczuć na sobie ciężar ciała chłopaka, smak jego ust i oddech na twarzy. Wplótł palce w jego włosy, czarne jak zapadający już zmrok, i przygryzł jego wargę.

Pocałunek trwał długo, dłużej niż ich wszystkie poprzednie. Był też bardziej delikatny, a dotyk Cass'a na ciele Kuby miał w sobie coś, czego pewnie chłopak nie oferował wielu osobom – ciepło, coś na kształt czułości.

- Chyba się w tobie zakochałem – powiedział cicho Kuba, bo uświadomił sobie, że właściwie nigdy nie powiedział tego na głos. Teraz Cass obrzucił go rozbawionym spojrzeniem.

- Łał, co za zaskoczenie – powiedział z przesadnym sarkazmem. Mimo to uśmiech nie schodził mu z ust. Potem nieco spoważniał. – Chyba cię trochę polubiłem.

Kuba mógł się wykłócać, że to odpowiedź nieadekwatna do jego wyznania, ale zamiast tego uśmiechnął się, zadowolony. Jeśli w swojej historii ze Sky'em Cass użył słów „polubiłem go", nie było na co narzekać. Pewnie nikt nigdy miał nie doczekać się czasu, kiedy z ust Cassiel'a padnie słowo „kocham". Poza tym, „kochanie" i „zakochiwanie się" to nie były te same sprawy.

Ucieszony, Kuba objął jego szyję rękami.

- W takim razie od dzisiaj będę cię nazywał moim chłopakiem – oznajmił. Poczuł jak mięśnie Cass'a napinają się, pewnie z nerwów, i zaśmiał się.

Uwielbiał go drażnić.

***

Nareszcie dotarli. Po kilku teleportacjach magicznymi tunelami, czy cokolwiek to było, wreszcie znaleźli się jeszcze raz w Nowojorskim klubie, od którego wszystko się zaczęło.

- Mam nadzieję, że nikt tutaj nie widzi duchów – odezwał się Kuba, rozglądając się podejrzliwie wokół, wypatrując w tłumie pijanych, rozbawionych ludzi patrzących na niego oczu. – Nie chciałbym, żeby ktoś widział jak wchodzę do damskiej łazienki.

Głośność elektronicznej muzyki przekraczała wszelkie skale, ale i tak przysiągłby, że usłyszał zirytowane westchnięcie Cass'a.

- Po prostu wracajmy – odpowiedział tylko chłopak.

Nie zwlekając już dłużej, chłopcy wyminęli parę niebezpiecznie chwiejących się dziewczyn z drinkami w dłoniach i weszli do łazienki. Ktoś obrzucił Cassiel'a zdziwionym spojrzeniem, ale na szczęście Kuba chyba pozostawał niewidoczny. Cass musiał poczekać w kolejce, zanim kabina-przejście do zaświatów się zwolni, po czym wcisnęli się obaj do malutkiej przestrzeni.

- Ten miesiąc temu myślałem, że się zapadnę pod ziemię z zawstydzenia, kiedy musieliśmy tak stać – przypomniał sobie Kuba. – Ale teraz, kiedy już jesteś moim chłopakiem, to nie takie żenujące. – Zaśmiał się.

Cassiel, oczywiście, obrzucił go morderczym spojrzeniem.

- Nie jestem... - zaczął protestować. – Nie pozwoliłem ci się tak nazywać – mruknął groźnym tonem, po czym zajął się otwieraniem przejścia.

Kuba uśmiechnął się do siebie, zadowolony. Znalazł nowy, idealny sposób, na drażnienie chłopaka.

W końcu Cass uporał się z przejściem i znaleźli się po drugiej stronie świata, czyli w windzie.

- Uh, już się odzwyczaiłem od tego braku kolorów... - Kuba musiał zmrużyć oczy, kiedy uderzyła go oślepiająca biel ścian windy. Nacisnął przycisk z poprawionym markerem napisem „-666". Uśmiechnął się do siebie. Już się stęsknił za przyjaciółmi.

- Co jest? – Cassiel zmarszczył brwi. Kuba zorientował się o co chodzi dopiero po chwili. Zapalony jego dotykiem przycisk „-666" zgasł. – Jakim cudem nie masz dostępu do Piekła? – Uniósł brwi, po czym spróbował sam nacisnąć przycisk. Nic się nie stało. Chłopcy popatrzyli po sobie, zdumieni. W żołądku Kuby zaczął zbierać się lęk.

- Co... Co jeśli... nie mamy wstępu na dół, bo... złamaliśmy prawo? – wyjąkał, czując jak z nerwów natychmiast zaczyna robić mu się niedobrze. Zabicie Raphael'a z pewnością było karalną zbrodnią, biorąc pod uwagę, że sprzeciwiało się wyrokowi Lucyfera.

Cassiel zbył jego podejrzenia parsknięciem.

- A skąd mieliby już wiedzieć, co się stało? – Pokręcił głową. – Lucyfer nie jest wszechwiedzący.

- Może... - Z nerwów Kuba nie był w stanie myśleć logicznie. – Może Bóg mu powiedział? Może jakoś się ze sobą kontaktują w niektórych sprawach. Może...

Cass przerwał mu głośnym śmiechem.

- To niedorzeczne – powiedział, kręcąc głową z rozbawieniem. – Myślisz, że Stwórcę obchodzą takie sprawy? Poza tym, skąd pomysł, że on by wiedział? Myślisz, że cały czas cię obserwuje? Może masz dziwną fryzurę, ale aż tak wyjątkowy nie jesteś.

- Jest przecież podobno wszechwiedzący! Może... Może... - Kuba panikował.

- Może się uspokoisz i zejdziemy sobie na dół schodami, co? – Cassiel położył mu dłoń na ramieniu. – Nic się nie dzieje. Pewnie winda się popsuła – powiedział spokojnie.

Kuba przełknął ślinę.

- Tak, tak... Uh, masz rację. – Pokiwał głową. – Po prostu trochę panikuję, bo... Nie wyobrażam sobie nie móc już wrócić do domu – powiedział cicho.

- Ta wasza malutka kanciapka to dziwne miejsce do nazywania „domem" – stwierdził Cass.

- Najlepsze – nie zgodził się z nim Kuba. – Chodźmy – dodał, podchodząc do drzwi windy i otwierając je przyciskiem. – Wracajmy do domu.

***

- Nie mam już siły. – Cassiel usłyszał za plecami jęk Kuby. Odwrócił się, żeby się upewnić, że wszystko z nim w porządku.

- To już niedaleko – powiedział, podchodząc do chłopaka, który przysiadł na schodach i chował teraz głowę w ramionach opartych na kolanach. – Naprawdę, już prawie jesteśmy. – Poklepał go po głowie. Ludzie byli tacy słabi. Przecież szli nie dłużej niż pół dnia.

Kuba uniósł na niego zmęczony wzrok. Wziął głęboki oddech, po czym wstał z jękiem na nogi.

- Obiecujesz, że niedaleko? – spytał cicho.

Cass odwrócił wzrok, zawstydzony nadmiarem troski jaki okazywał chłopakowi.

- Obiecuję – powiedział mimo to. Potem podał wycieńczonemu Kubie rękę i zaczęli znów schodzić po stromych schodach.

Nie kłamał, mówiąc, że są już niedaleko. Po jakichś dziesięciu minutach przeszli pod wiszącą z sufitu tabliczką z nabazgranym na niej markerem napisem „Witajcie". Może dziesięć metrów dalej Cass dostrzegł drzwi prowadzące do przedsionków Piekła. Charakterystyczne, stalowoszare, zdobione herbami rodów arystokratycznych ciężkie wrota. Znajdowali się więc teraz może pół kilometra od Portierni. Tak blisko domu. Coś jednak było nie tak.

Chłopcy przystanęli, zaskoczeni. Nie spodziewali się spotkać tutaj nikogo.

- Następni, huh? – odezwał się ciemnowłosy chłopak po japońsku. Siedział pod bramą, opierając się o nią plecami. Wyglądał na okropnie zmęczonego i miał podkrążone oczy.

- Czyli będzie nas dalej przybywać... - mruknęła również siedząca pod wrotami dziewczyna, której czarne loki opadające na ciemne czoło zakrywały oczy. – Czym dłużej tu jesteśmy, tym mniej to wszystko rozumiem, Jun – poskarżyła się.

- Jak to nie rozumiesz, Sanaa? – Ciemnowłosy chłopak, Jun jak się okazało, przymknął oczy i oparł głowę o bramę. – Wszystko ma sens. Wieczne czekanie, nie wiadomo na co, to chyba najdoskonalszy pomysł na piekło.

Kuba i Cass popatrzyli po sobie, zmieszani.

- Piekło jest za bramą, nie przed nią. – Kuba wskazał palcem wrota, o które opierała się dwójka nieznajomych. – I obiecuję, że nie jest wcale miejscem tortur, więc nie musicie się bać. Wchodźcie. – Uśmiechnął się przyjaźnie. Jun jednak zmierzył go spojrzeniem spod zmrużonych powiek, a Sanaa całkiem zignorowała.

- Świetnie. – Jun parsknął pod nosem. – Naprawdę super, że nie musimy się bać tego, co jest za bramą, biorąc pod uwagę, że nigdy się za nią nie dostaniemy. – Przewrócił z irytacją oczami. – I kim wy w ogóle jesteście? Demonami, które mają nas dodatkowo męczyć, jakby nuda i głód nie były wystarczającą torturą?

- Co, do Diabła... - Cass obrzucił chłopaka poirytowanym spojrzeniem, po czym podszedł do bramy. – Ludzie są niemożliwi. Jak można bym takim idiotą, żeby nawet nie dotrzeć do Piekła. Myślałem, że trafia nam się lepszy sort niż tym z góry, ale najwidoczniej nawet do Piekła trafiają czasem kretyni – mówił do siebie. Potem, nie zważając na Juna i Sanę, opierających się o drzwi, szarpnął za ciężką metalową klamkę.

Wrota ani drgnęły. Obrócił się i spojrzał na Kubę.

- Coś nie tak? – zapytał chłopak i podszedł do niego.

- Nie otwierają się – syknął cicho Cassiel, czując się teraz trochę głupio po tym jak nazwał Japończyka idiotą. – Może coś się zacięło? Jakaś awaria?

- Poważnie? – Kuba jęknął, przymykając oczy. – Nie możemy po prostu normalnie wrócić do domu? Tak bardzo chciałem już powiedzieć Evenowi o Victorii... i Hope. Musi z nią porozmawiać i...

- Kuba... - Cassiel przełknął ślinę, kiedy dotarło do niego na co patrzy. Jego dłonie natychmiast stały się śliskie od potu, a serce zaczęło nieprzyjemnie tłuc się w piersi. – To nie wygląda na awarię – powiedział cicho. Kuba natychmiast podążył za jego spojrzeniem, po czym przesunął dłonią po wypukłej krawędzi, przyglądając się łączeniu szeroko otwartymi oczami.

- Ktoś zaspawał wejście do Piekła?? – Powiedział z niedowierzaniem dźwięczącym w głosie.

- Nie wiem co to znaczy „zaspawać", ale to mi wygląda na pieczęć – powiedział Cass, dotykając jakby wypalonego na łączeniu dwóch skrzydeł drzwi wzoru. Przyjrzał się mu dokładniej. Linie pentagramu rozdzielały się na krawędziach, tworząc skomplikowany symbol, który z czymś mu się kojarzył. Potem przypomniał sobie pewne zdarzenie z dzieciństwa. Kiedy miał siedem lat wykradł się pewnego dnia z Piekła do Hadesu. Chciał zobaczył swojego starszego brata, o którym tyle słyszał od swojej matki, tak dumnej ze starszego dziecka, które przecież „niesłusznie" wylądowało w lochach. Nie udało mu się wtedy jednak zobaczyć Raphael'a, bo straże natychmiast wyprowadziły go z więzienia. Zapamiętał jednak wzory wytłoczone na drzwiach każdej z celi. Przypominające nieco pentagram magiczne pieczęcie wiążące, mające za zadanie uwięzić w środku niebezpiecznych przestępców. Albo powstrzymać siedmioletnich chłopców przed wejściem do celi niestabilnego psychicznie starszego brata. Działały w dwie strony, a złamać taką pieczęć mogła tylko osoba, która ją nałożyła, lub ktoś o wiele potężniejszy od niej. Z pewnością nie ktoś taki jak Cassiel.

Spojrzał na Kubę, nie zauważając, że ręce zaczynają mu drżeć.

- Nie wrócimy? – spytał go chłopak, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. – Cass?

_____________________________________

Uf, długi rozdział. Co myślicie? ^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro