Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

LI - Od wieków, na wieki


- Stresujesz się? – spytał Kuba.

- Nie. Czemu miałbym? – Cass jak zwykle odezwał się chłodnym tonem. – Za to ty tak. Bez sensu.

Kuba wziął uspokajający oddech.

- Wcale nie – zaprzeczył.

- I tak cię nie zobaczą – przypomniał mu Cassiel.

- Ciebie zobaczą.

- I? – Cass uniósł brwi.

- Ty? Rozmawiający z rodzicami Evena? Udający jego przyjaciela, o którym nigdy nie słyszeli? – Kuba pokręcił głową i westchnął. – Powiedz mi, czym miałbym się niby nie stresować? Przecież to nie ma szans wypalić...

Telefon Kuby zawibrował w jego dłoni.

- Jesteś na miejscu – oznajmił sztuczny głos GPSa.

Razem z Cass'em zatrzymali się przed wysokim, betonowym budynkiem. Kto by pomyślał, że w Londynie znajdują się takie miejsca. Blok kojarzył się Kubie bardziej z komunistyczną zabudową Warszawy, niż klimatycznymi kamieniczkami stolicy byłego Imperium Brytyjskiego. Z drugiej strony, nigdy nie był w Anglii, więc może i był to normalny widok.

- Nędza... - ocenił Cassiel, jak na arystokratę przystało.

- Raczej przeciętna przeciętność. – Kuba wzruszył ramionami. – Więc – klasnął w dłonie – plan jest taki. Dzwonisz na domofon. Pamiętasz, tłumaczyłem ci co to? Przedstawiasz się, mówisz, że wpadłeś, bo niedawno usłyszałeś o śmierci Evena. Byliście dobrymi kumplami, ale poznaliście się na obozie muzycznym i mieszkaliście zbyt daleko, żeby się spotykać. Że chcesz pogadać. I pogłaskać psa. Pamiętaj, bo nie wybaczy ci jak zapomnisz.

Cass wzniósł oczy do nieba.

- Co sprawia, że myślisz, że zależy mi na jego wybaczeniu? – Westchnął.

Kuba przewrócił oczami.

- Wiem, że tak naprawdę go lubisz. Byłeś tylko wkurzony, że ukradnie ci księcia.

Cass natychmiast zgromił go spojrzeniem.

- To najgłupsza rzecz jaką w życiu słyszałem, a musiałem wysłuchiwać jak tłumaczysz mi koncept monarchii na Ziemi. Podział społeczny równych sobie ludzi? Idiotyzm.

- Zgadzam się. Dlatego nie ma tego systemu już od dłuższego czasu. – Kuba zaczynał podejrzewać, że Cass jednak się stresował. Przeciąganie rozmowy w taki sposób nie było w jego stylu.

- Jesteśmy w Anglii – powiedział, jakby zupełnie od rzeczy. Kuba potrzebował chwili.

- Rodzina królewska w Anglii to tylko tak na pokaz. To celebryci, nie władcy. – Machnął ręką. – A teraz, przestań udawać, że tak pochłania cię rozmowa ze mną i rusz się w końcu. Ja poczekam tutaj.

- Huh? – Na twarzy Cassiel'a odmalowało się nagle kompletne zagubienie. – Nie idziesz... ze mną? – Zamrugał.

- Pomyślałem, że na wypadek, gdyby ktoś z rodziny Evena miał dar i był w stanie mnie zobaczyć, lepiej będzie jak nie wejdę z tobą. – Zdaniem Kuby było to sensowne rozwiązanie.

- A... Aha... - Cass przygryzł wargę, rozejrzał się po podmiejskiej uliczce, przełknął ślinę, po czym w końcu na niego spojrzał. – Chodź ze mną – powiedział wprost, mimo że, jak Kuba zauważył, wykrztuszenie tych trzech słów sprawiło mu niemałą trudność.

- O, czyli jednak się stresujesz? – Dokuczał Kuba. – Hmm?

- Nie, po prostu... - Cass skrzyżował ręce na piersi i odwrócił wzrok. – Nie wiem za bardzo jak... rozmawiać z ludźmi? Zawsze możesz mi coś podpowiedzieć...

Kuba udał, że się zastanawia. Uwielbiał mu dokuczać.

Westchnął.

- Niech ci będzie – powiedział w końcu, starając się nie uśmiechnąć. – Użyczę ci mojego bogatego doświadczenia w zakresie konwersacji. – Ukłonił się.

Cassiel tylko skomentował jego słowa prychnięciem, po czym obaj ruszyli w stronę klatki schodowej prowadzącej do drzwi najbardziej przeciętnie wyglądającego bloku mieszkaniowego, jaki Kuba widział w swoim życiu.

- Nie wiem czemu, spodziewałem się po nim czegoś bardziej niezwykłego – stwierdził.

- W Evenie nie ma nic niezwykłego – skomentował Cass, po czym sięgnął ręką w stronę domofonu. – Christian, tak? – Zawahał się nad guzikiem z nazwiskiem. – Jedyna choć odrobinę ciekawa rzecz w tym idiocie, to jego nazwisko – uznał.

- Szczerze? Chyba sam rzuciłbym się pod ten samochód, gdyby rodzice mnie tak nazwali. – Kuba musiał przyznać mu połowiczną rację. – Ale nie mów mu tego – zastrzegł natychmiast.

- Z pewnością przekażę. – Po tych słowach, Cass wreszcie chyba zebrał się w sobie, żeby nacisnąć przycisk domofonu.

Odczekali chwilę.

- Kto tam? – odezwał się kobiecy głos z głośnika.

- Um... - Cass otworzył usta, po czym zamarł. Kuba omal nie wybuchnął śmiechem, kiedy chłopak spojrzał na niego z paniką. Chyba nie musiał pomagać mu z przedstawieniem się? – Um... Nazywam się Cassiel... Jestem... - przymknął oczy, jakby krzywił się z bólu – przyjacielem Evena.

- Oh... - Usłyszeli z głośnika.

Kuba pokazał mu gestem, żeby kontynuował. Cass tylko posłał mu spanikowane spojrzenie.

- Dotarła do mnie wiadomość. Chciałem złożyć kondolencje i porozmawiać chwilę. – Podpowiedział Kuba. Cassiel powtórzył z lekkim wahaniem w głosie.

- Oh... Oh, oczywiście. Proszę, wchodź – dobiegł głos z domofonu, po czym elektryczny zamek w drzwiach zabrzęczał, oznajmiając, że mogą wejść do środka.

Weszli.

- Nędza... - powtórzył Cassiel, rozglądając się po ciemnej klatce schodowej. – Jak można mieszkać w takim miejscu?

- Ja mieszkałem w znacznie gorszym. – Kuba wzruszył ramionami. Cassiel spojrzał na niego z czymś kojarzącym się ze współczuciem. O ile chłopak w ogóle był zdolny do odczuwania takich emocji. Ostatni wieczór w hotelu sprawił, że Kuba miał co do tego wątpliwości.

Nic nie powiedział. Po tym jak on otworzył się przed nim i przyznał jak się czuje, Cassiel nic nie powiedział. Zostawił go po prostu leżącego na łóżku i zajął drugie, nie mówiąc nawet „dobranoc". Rano zwyczajnie zachowywał się, jakby cała ich rozmowa i pocałunki w ogóle się nie wydarzyły. Zraniony, ale nie zaskoczony, Kuba zrobił to samo. Po co była im niezręczność? Lepiej było udawać, że wszystko jest w porządku. Chyba obaj byli w tym dobrzy.

- Które piętro? – spytał Cass, wychylając się przez barierkę, żeby spojrzeć w górę. – Dziwne schody – skomentował. – W moim domu są znacznie szersze.

- Tak, tak. Nie musisz mi przypominać co pięć minut, że jesteś milionerem. – Kuba przewrócił oczami chyba po raz setny tego dnia i ruszył za chłopakiem, który zdążył już wspiąć się na półpiętro. – Piąte. – Przypomniał sobie o pytaniu. – W ogóle - zastanowił się – skąd macie pieniądze? W sensie arystokracja. Rozumiem, że jesteście po prostu bogaci z racji urodzenia, ale na czym zarabiacie?

- Na zabijaniu demonów – odpowiedział Cass, takim tonem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. – I na paru normalnych rzeczach jak handel i te sprawy. Ale głównie na demonach. Zresztą, to nie tyle zarabianie, co kolekcjonowanie kłów.

- Ha... - Tego się Kuba nie spodziewał. – Właśnie, przecież tak się nazywa waluta w Piekle... - uzmysłowił sobie.

- Kły. – Cass przytaknął. – Bo pieniądze w Piekle robi się z kłów demonów. Nie z kości, bo z nich zbudowane jest samo miasto, ale z kłów. Ludzie nie zabijają demonów, więc wszystkie pieniądze pochodzą bezpośrednio od arystokratów. Kontrolujemy cały rynek.

- Jak to w ogóle działa? Przecież jeśli cały czas... produkujecie pieniądze, to czy inflacja nie powinna cały czas rosnąć?

- Nie mam pojęcia. Nienawidzę polityki i gospodarki. Zapytaj Sky'a jak cię to ciekawi. On się zna na takich rzeczach.

- Zapytam. – Kuba uśmiechnął się i podbiegł ostatnie parę stopni, zatrzymując się obok Cass'a, który stał już przed drzwiami opatrzonymi tabliczką „Christian".

- To będzie trudne – przyznał Cassiel. Kuba zauważył jak chłopak przestępuje nerwowo z nogi na nogę. W pierwszym odruchu miał ochotę położyć mu dłoń na ramieniu w geście dodającym otuchy, ale w porę się powstrzymał przypominając sobie znów o zeszłym wieczorze.

- Przetrwałeś trudniejsze rzeczy. – Kuba w końcu tylko wzruszył ramionami, trzymając ręce przy sobie.

Cassiel spojrzał na niego na te słowa, a wyraz jego twarzy nagle spoważniał. Skinął głową. Z pewnością zrozumiał do czego Kuba nawiązywał. Tamta rozprawa sądowa, przez którą obaj musieli przejść musiała być dla Cass'a znacznie cięższym przeżyciem niż dla kogokolwiek innego. W końcu dotyczyła jego brata.

Nie ociągając się już dłużej, Cassiel zapukał do drzwi. Po chwili te otworzyły się i wyjrzała zza nich twarz może czterdziestoletniej kobiety o prostych włosach koloru obranego banana. Był to najjaśniejszy odcień blondu, jaki Kuba kiedykolwiek widział.

- Cassiel, tak? – spytała kobieta, obrzucając chłopaka nieco nieobecnym spojrzeniem. – Wchodź, wchodź. – Cofnęła się do środka mieszkania. Cassiel rzucił Kubie nerwowe spojrzenie, po czym przestąpił próg. Kuba wszedł za nim do środka i pozwolił mu zamknąć za sobą drzwi. Gdyby zrobił to sam, mogłoby to wyglądać co najmniej podejrzanie.

- Ekhem... - Kuba odchrząknął i spojrzał znacząco na Cass'a. Ten tylko rzucił mu nierozumiejące spojrzenie. – Może „dzień dobry"?

- Dzień dobry – powtórzył posłusznie Cass. Kobieta, zapewne mama Evena, skinęła z roztargnieniem głową.

- Napijesz się czegoś? – spytała, już zmierzając do kuchni. Dopiero teraz Kuba rozejrzał się po mieszkaniu. Było przeciętnych rozmiarów, wyposażone meblami nie wyglądającymi ani na zbyt drogie, ani na nazbyt tanie. Właściwie nic w nim nie było godnego uwagi, nie licząc... kompletnego bałaganu. Meble pokrywała warstewka kurzu, buty przy wejściu leżały rozrzucone na podłodze. Kiedy Cass powiedział, że może napić się herbaty, a mama Evena zaprosiła go do niewielkiego salonu, oczom chłopców ukazał się jeszcze większy nieporządek panujący w mieszkaniu. Na kanapie dla gości leżała ogromna sterta ubrań. Ciężko było ocenić czy czystych, ale nie wyprasowanych, czy czekających na pranie. Niski stolik kawowy zastawiony był co najmniej kilkunastoma kubkami po kawie i herbacie. Na podłodze leżała cukierniczka, która musiała spaść ze stolika, rozsyłając kryształki cukru po powierzchni całego salonu.

Przysiedli na kanapie. Cass marszczył lekko nos. Kuba zgadywał, że nieporządek zaburzał jego arystokratyczne poczucie estetyki.

- Proszę, kawa. – Mama Evena weszła do salonu i postawiła filiżankę na stoliku przed Cassiel'em. Ten już otworzył usta, pewnie żeby zwrócić uwagę, że życzył sobie herbaty, ale na szczęście chyba się rozmyślił. – Słodzisz? – spytała kobieta. Chwilę później jej wzrok padł na przewróconą cukierniczkę. Westchnęła, po czym wyszła z salonu. Po chwili wróciła z kilogramową torebką cukru i postawiła ją obok filiżanki Cass'a. Zawahała się. – Zapomniałam o łyżeczce... - powiedziała i już miała się po nią wrócić, ale Cassiel zareagował.

- Nie słodzę! – powiedział, pokazując gestem, że szkoda zachodu. Kobieta w końcu pokiwała głową i usiadła na pufie naprzeciwko chłopaka. Jej wzrok znów utkwił gdzieś poza rzeczywistością, nadając jej nieobecnego wyrazu twarzy.

Cassiel otworzył usta, zamknął je, spojrzał na kobietę, na Kubę, na własne dłonie, po czym sięgnął po filiżankę kawy i upił łyk. Jego brwi drgnęły z niezadowoleniem, ale powstrzymał się od komentarzy pod adresem kawy, której jakość pewnie była zdecydowanie poniżej jego standardów.

- Um... - Ruch Cass'a chyba nieco wybudził mamę Evena z letargu. – Skąd znałeś Heaven'a? – spytała cicho. Nie wyglądała na szczególnie zainteresowaną odpowiedzią. Właściwie nie wyglądała na szczególnie zainteresowaną czymkolwiek. Z pewnością nie panującym w jej mieszkaniu nieporządkiem, cukrem zaściełającym całą podłogę czy tym, co miała obecnie na sobie. Powyciągane, stare swetry z za długimi rękawami raczej nie były w modzie. Z pewnością nie były w niej też rozczochrane, pewnie od dłuższego czasu już nie myte włosy.

- Poznaliśmy się na obozie muzycznym. Nie jestem stąd, więc utrzymywaliśmy tylko kontakt przez internet. – Cass wyrecytował idealnie odpowiedź na pytanie kobiety. Ta tylko pokiwała głową z roztargnieniem.

- Byliście dobrymi przyjaciółmi?

- T... ak... - Cassiel albo nie był dobrym kłamcą, albo aż tak ciężko było mu udawać, że żywi jakiekolwiek pozytywne uczucia względem Evena. Kuba szturchnął go lekko i przewrócił ostentacyjnie oczami. – Tak, utrzymywaliśmy stały kontakt.

- Brzmi sztywno – skomentował Kuba. Cass tylko posłał mu wymowne spojrzenie, które zdało się mówić „jakby cała ta atmosfera nie była sztywna".

- Kiedy się dowiedziałeś? – Mama Evena spojrzała na Cass'a, a na jej twarzy odbiło się współczucie. – Pewnie niedawno?

Cass przytaknął i spuścił wzrok. Kuba zaczynał powoli rozumieć dlaczego chłopak wyglądał na aż tak zagubionego i skrępowanego sytuacją. On po prostu nie rozumiał. Dla niego ludzka śmierć od zawsze oznaczała po prostu przejście na inny poziom świata. Nie rozumiał żałoby, przez którą przechodzili ludzie. Teraz widział ją po raz pierwszy. Kuba zastanawiał się czy chłopak już zauważył, że sterta ubrań grożąca zawaleniem się na niego w każdej chwili, cukier na podłodze i powyciągany sweter składały się tak samo na tę żałobę jak smutek odbijający się na twarzy kobiety.

- Przepraszam... - kobieta machnęła teraz ręką, jakby wskazując wszystko wokół siebie – za ten bałagan. Minęły już miesiące, ale... moje dziecko. Straciłam dziecko – powiedziała ze wzrokiem wbitym w stolik zastawiony kubkami. – Ciężko tak po prostu... wrócić potem do życia. Carl radzi sobie lepiej... mąż. Pracuje, ale... Nawet ze mną nie rozmawia. Nie wiem co myśli. Może to samo, co ja. – Przetarła twarz za długimi rękawami swetra. – To nasza wina.

- To był przecież wypadek... - Kuba zmarszczył brwi. Cass wyglądał na totalnie przygniecionego szczerością kobiety i nie powiedział ani słowa.

- Ludzie mówią, że to był wypadek i że nic nie można by było zaradzić. Pech i tyle. Albo wola boska. – Na to stwierdzenie Cass odchrząknął i poruszył się niespokojnie, jakby próbował się powstrzymać przed sprostowaniem, że Stwórca nie miał prawdopodobnie z wypadkiem Evena nic wspólnego. Siedział przecież w Niebie, nie mieszając się do spraw tak nieistotnych jak te ziemskie, czemu więc miałby zainteresować się Evenem i posłać go przedwcześnie na drugą stronę? – Nawet jeśli to prawda... - kontynuowała kobieta – to i tak wyrzuty sumienia pozostają – powiedziała cicho. – Nawet jeśli jego śmierć miała się zdarzyć i nie mieliśmy na nią wpływu... mieliśmy wpływ na wszystko przed nią. A prawda jest taka... że my tak naprawdę ledwie znaliśmy naszego syna. – Pociągnęła nosem i spojrzała znów na Cass'a. – Może ty wiedziałeś o Heavenie coś więcej?

Kuba spojrzał na chłopaka z obawą. Miał nadzieję, że ten nie powie nic niemiłego czy nietaktownego.

Cass dłuższą chwilę milczał, ale w końcu się odezwał.

- Wiem, że nie lubi..ł, kiedy mówiło się na niego „Heaven" – powiedział. Kobieta spojrzała na niego z zaskoczeniem, po czym uśmiechnęła się lekko z rozbawieniem.

- Masz rację... - pokiwała głową. – Even. Tak powinnam na niego mówić. Nie lubił swojego imienia...

- Mhm... - Cass przytaknął. – Nie przeszkadza..ło mu tylko, kiedy jego chłopak go tak nazywał.

- Chłopak? – Kobieta spojrzała na Cassiela z zaskoczeniem. Potem uśmiechnęła się lekko. – Znałeś go?

Cass pokiwał głową.

- Znam... - Zamilkł. Musiał uważać na słowa. – Ale raczej się tu nie pojawi – zaznaczył.

- Rozumiem... Ale jeśli kiedyś jednak by się zdecydował, przekaż mu, że będziemy na niego czekać.

- Tak zrobię. – Cass uśmiechnął się łagodnie. Kuba jeszcze nigdy nie widział go takiego.

- Wiesz może... - Kobieta zdawała się mieć trudność z wypowiedzeniem następnych słów. – Wiesz może czy Even był... szczęśliwy? – Spojrzała na Cass'a z nadzieją.

Dla Kuby odpowiedź wydawała się oczywista. Even nigdy nie sprawiał wrażenia przygnębionego. Raczej tryskał energią. Może nie aż tak jak Fynn czy on sam, ale raczej bardziej niż mniej od przeciętnego człowieka. Do tego miał Sky'a. No, i swoją wyjątkową pozycję człowieka-arystokraty. Czego chcieć więcej?

- ...nie wiem – odpowiedział jednak Cassiel. – Zawsze wydawał się cieszyć życiem, szczególnie kiedy był ze Sky'em... ale nigdy nie wiemy, co tak naprawdę myślą inni. Z doświadczenia wiem, że ludzie rzadko okazują swoje prawdziwe uczucia... - Jego wzrok trafił nagle na ten Kuby. – Czasem może po prostu nie potrafią ich okazać. Albo sami nie wiedzą, co czują... - W salonie zapadła cisza. Kuba, z jakiegoś powodu, miał wrażenie, że Cass przestał mówić o Evenie już jakiś czas temu. – Um... przepraszam, jeśli to nie było zbyt pocieszające...

- Nie, nie, w porządku. – Mama Evena uśmiechnęła się do niego. – Wygląda na to, że dobrze go znałeś. Cieszę się, że miał takich bliskich przyjaciół. Przyjaciół, chłopaka... cieszę się, że to jego krótkie życie było pełniejsze niż przypuszczałam. Nigdy nie zdążył się usamodzielnić, skończyć studiów, pracować czy wychować dziecka, ale... Cieszę się, że chociaż miał przyjaciół, którzy byli mu bliscy, jak ja i jego ojciec nie potrafiliśmy być...

Kuba pomyślał o Evenie teraz: Całkiem samodzielnym, pracującym w najbardziej prestiżowym zawodzie w Piekle, zakochanym z wzajemnością w księciu. Właściwie tylko dziecka brakowało mu do tego „pełnego życia", o którym mówiła jego mama. Zdaniem Kuby jednak, Sky, pozycja Strażnika i ich paczka przyjaciół z Portierni wynagradzały mu brak potomstwa aż z nawiązką. Miał ochotę powiedzieć o tym kobiecie siedzącej naprzeciwko, ale nie mógł. Zresztą, jaki sens było mówić jej o tym, że jej syn ma się całkiem dobrze w jakimś innym świecie, wiedząc, że i tak nigdy go ponownie nie spotka? Granice Piekła i Nieba, z tego co wiedział, były właściwie nieprzekraczalne.

- Mam nadzieję, że jest teraz w lepszym miejscu... - powiedziała kobieta, znów z nieobecnym wyrazem twarzy. Kuba i Cassiel spojrzeli na siebie.

Cóż, zależało od interpretacji.

***

Sky wiedział, że istnieje taki zbiór słów dla każdego człowieka, który jest w stanie dotknąć go do żywego. Każdy miał słaby punkt. Każdego można było złamać. Z każdej sytuacji więc musiało istnieć jakieś wyjście. Przynajmniej z sytuacji, które można było naprawić zmianą czyjejś decyzji. Choć próbował jednak od momentu, kiedy Strażnicy wyprowadzili Heavena z komnaty, jego wysiłki na nic się zdawały. Nie mógł znaleźć odpowiednich słów.

- Nie możesz tego zrobić – mówił dalej, patrząc teraz na ojca błagalnie. Groźby i złość na nic się zdały, więc próbował teraz innego podejścia. – Nie możesz mi tego zrobić, tato – prosił. Lucyfer od dłuższego czasu nie odpowiadał już na jego argumenty, więc Sky podszedł do ojca, chwycił go za nadgarstki i obrócił twarzą do siebie. – Nie możesz, tato. Wiesz, że nigdy ci tego nie wybaczę.

Król skinął głową. Tak, był teraz królem, nie jego ojcem. Sky nie rozpoznawał tego wyzbytego emocji spojrzenia.

- Wiesz, że go kocham! Nie możesz mi go odebrać! Co tym próbujesz wskórać?! To ma być jakaś nauczka?? A może chcesz, żebym cierpiał tak samo jak ty, kiedy ona odeszła?!

- To nie ma żadnego związku z Ewą – zaprzeczył Lucyfer, choć przez jego twarz przemknął cień bólu.

- Tylko, że to wszystko ma z nią związek! Gdyby nie ona, Even nie musiałby umierać! Gdybyś nie pozwolił jej się zabić, Even nie miałby jej duszy i byłby teraz bezpieczny!

Te słowa wyraźnie dotknęły Lucyfera, jednak nie w taki sposób, w jaki Sky chciał. Raniły, ale nie mogły wpłynąć na decyzję ojca. Z pewnością istniały jednak słowa, które mogły wszystko naprawić. Ta cała sytuacja była zbyt inna od wszystkiego, czego doświadczył, zbyt nierealna, żeby być prawdziwa. Even nie mógł tak po prostu odejść.

- Nie zmienisz mojej decyzji, Sky. – Lucyfer patrzył mu w oczy z tym wyrazem, którego książę nie poznawał. – Tu chodzi o losy świata. Nie ma nic ważniejszego.

- Oczywiście, że jest – nie zgodził się natychmiast Sky. – Wszystko jest ważniejsze od losu świata za milion lat. Nikogo ten los nie obchodzi! Wolę nawet sto lat z Evenem i koniec świata niż wieczność bez niego.

- Sto lat... - Lucyfer pokręcił głową. – Nie wiesz o czym mówisz, bo jesteś młody. Teraz czas wydaje ci się biec powoli, kiedyś jednak w pełni pojmiesz różnicę między nieśmiertelnością i jej brakiem. Rozumieją to tylko osoby, które przeżyły tysiące lat. Sky, jesteś tylko dzieckiem, które nie wie o czym mówi i nie może decydować za wszystkich.

- A tobie wolno decydować za wszystkich? Bo co? Bo jesteś królem? – prychnął Sky.

Odpowiedź ojca go zaskoczyła.

- Nie – brzmiała. – Bo żyję najdłużej z nich wszystkich.

- To nic nie... - Sky przerwał sam sobie, kiedy zrozumienie nagle go uderzyło. Być może właśnie znalazł odpowiednie słowa. – Nie zależy ci na nas – powiedział, czując jak prawda tych słów przelewa się przez jego ciało powolną falą chłodu. To nagle stało się tak oczywiste. – Nie zależy ci na poddanych. Ani na ludziach na Ziemi. Ani na tych w Niebie. Ani na Eevi. Ani na mnie. – Spojrzał ojcu w oczy. Wiedział, że miał rację. I nie miał mu tego za złe. – Nie robisz tego dla wszystkich. Przecież ty... ledwie nas znasz. Urodziłem się dwadzieścia lat temu. Nie istniałem nawet przez ułamek procenta twojego życia. Tak samo Eevi. Tak samo większość wszystkich. Jesteśmy dla ciebie nikim. Even jest nikim. Pojawił się i teraz zniknie. Co za różnica? Ty byłeś właściwie od zawsze. My jesteśmy tu od paru chwil. Pewnie nawet się jeszcze do nas nie przyzwyczaiłeś. Różnica między nieśmiertelnością a jej brakiem? Może raczej między odwiecznością a jej brakiem? Może i wszyscy będziemy żyć już zawsze, ale z pewnością nie żyjemy od zawsze. – Sky przełknął ślinę. – Kocham cię, bo dla mnie byłeś odkąd pamiętam. Zawsze byłeś przy mnie. Tak to już jest z rodzicami. A spędziłem z tobą tylko dwadzieścia lat. I od początku byłem otoczony innymi ludźmi. Ciężko mi sobie wyobrazić jakby to było być na twoim miejscu. Być pierwszym. – Sky zamilkł na chwilę. Uświadomił sobie, że ta rozmowa nie ma sensu. Jeśli miał rację, a wiedział, że ją ma, nie istniały słowa, które mogłyby zmienić zdanie ojca. Być może był jedyną osobą w historii świata, która nie miała tego szczególnego zbioru słów, które mogły zmienić jej decyzję.

Sky doszedł do wniosku, że Lucyfer jest jedynym rodzicem w historii, któremu można wybaczyć, że nie kocha swoich dzieci najbardziej na świecie.

Nic już nie mówiąc, odwrócił się na pięcie i wyszedł.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro