KSIĘGA PIERWSZA : 1. Eyes On Fire
Zapalając kolejną świecę na swoim małym, zawalonym papierami biurku, zastanawiał się ile jeszcze tak pociągnie. Jak długo będzie musiał znosić taki stan rzeczy? Wiedział, że może winić tylko siebie za życie jakie prowadził. Było dalekie od tego, o jakim jeszcze kilka lat temu marzył. Nie było w nim nic, co przynosiłoby mu radość.
Był dwudziesty szósty października, poniedziałek. Szef, którego szczerze nie znosił, kolejny raz zawalił go nudną, papierkową robotą.
- Przecież ktoś to musi robić! - syknął mężczyzna, wychodząc z jego gabinetu.
O dziwo, zawsze to on musiał być tym "kimś". Spojrzał w kalendarz, wiszący obok lewego ramienia. Za pięć dni miała miejsce Noc Duchów, potocznie nazywana świętem Halloween. Na samą myśl przeszedł go dreszcz.
Czy tym razem ją zobaczy? Czy może inni mają rację i jej już naprawdę nie ma na tym świecie? Walczyły w nim dwa, sprzeczne pragnienia. I tęsknota... Tęsknota tak wielka, że zabierała mu oddech, gdy tylko przypominał sobie jej twarz.
Niebieskie oczy, połyskujące w słońcu jasne włosy, szczupłe palce, delikatne ramiona w których zawsze czuł się bezpieczny. Już od dziecka...
- Nie myśl o tym teraz... - zganił się na głos, gdy obraz zmarłej stanął mu przed oczami.
Chwyciwszy za pióro i kałamarz, zabrał się do pisania kolejnego raportu.
*
Idąc ścieżką prowadzącą do domu, szczelniej zakrył twarz eleganckim szalem. Jasne, niemal platynowe włosy rozwiał mu zimny, październikowy wiatr. Z kieszeni czarnego płaszcza wyciągnął duży, bogato zdobiony klucz. Cicho przekręcił go w drzwiach i gdy przekroczył próg, przywitała go cisza. Nikt nie podszedł do niego z pytaniem jak mu minął dzień. Nikt nie odebrał zdejmowanego płaszcza. Jego dom nigdy nie był pełen ludzi, nie można go było nazwać wesołym, lecz teraz, gdy został sam, miał wrażenie że dwór jest wręcz martwy.
Tak samo jak ona...
Usiadłszy ciężko na kanapie przed zimnym kominkiem w którym nie płonął ogień, zaczął rozmyślać o tamtym dniu. Niektórzy nazywają go Dniem Zwycięstwa, inni Dniem Wyzwolenia... Dla niego na zawsze pozostanie dniem osobistej tragedii. Nigdy nie zapomni Bitwy o Hogwart i chwili w której wszyscy myśleli, że to już koniec. Gdy ci co przeżyli, pozwolili sobie w końcu na chwilę wytchnienia, z Zakazanego Lasu na zamek ruszyła horda wilkołaków, prowadzona przez Fenrira Greyback'a. Nikt nie mógł w to uwierzyć gdyż był środek dnia, a jak wiadomo wilkołaki zmieniają się tylko w nocy, podczas pełni księżyca.
Bitwa rozgorzała na nowo. Wykończeni czarodzieje zamiast oddać się żałobie, znów musieli stanąć do walki. Był wśród nich i on. Oraz jego matka, która sprzeciwiła się mężowi i nie chcąc uciekać jak tchórz, stanęła ramię w ramię z walczącymi. Niestety, odwagę przypłaciła życiem.
Wciąż miał przed oczami ten przerażający widok... Nie mógł pozbyć się go z pamięci. Wracał niczym najsilniejszy ból głowy, w najmniej odpowiednim momencie.
- Matko! - wrzasnął Draco biegnąc w kierunku Narcyzy, którą jeden z wilkołaków chwycił za skraj szaty i pociągnął w głąb Zakazanego Lasu. - Mamo!
Był jednak za wolny a jego zaklęcia zbyt niecelne, by mógł powalić olbrzymiego potwora. Niespodziewanie z pomocą przyszła mu Hermiona Granger, która biegnąc co sił zdołała oszołomić napastnika. Jednak wilkołaków było zbyt dużo, a czarodziejów zbyt mało, by mogli pomagać wszystkim i każdemu z osobna. Narcyza i Hermiona, w akompaniamencie wrzasków i rzucanych zaklęć, zostały zaciągnięte do lasu i tam najprawdopodobniej zabite. Najprawdopodobniej, gdyż ciał nigdy nie znaleziono.
Od tamtego dnia minęło sześć lat. Przez dwa lata zastępy Aurorów przeczesywały tereny Zakazanego Lasu, lecz nigdy nie natknięto się na ślady pojmanych czarownic. W końcu, decyzją nowego premiera, Kingsley'a Shacklebolt'a, uznano je za zmarłe.
Pogrzeb Gryfonki, a raczej pustej trumny która była jej symbolem, był tak samo podniosły jak pogrzeb wszystkich innych, walczących i poległych w Bitwie o Hogwart. Setki czarodziejów i czarownic pocieszało jej rodziców i Rona Weasley'a, który wypłakiwał sobie oczy nad grobem. Minerva McGonagall wygłosiła długie i podniosłe przemówienie, w którym zaznaczyła jak wielką stratą dla magicznego świata jest śmierć panny Granger, a Harry Potter, podtrzymujący ledwie żywą Ginny Weasley, ostatnimi słowami żegnał dziewczynę, którą uważał za siostrę i najlepszą przyjaciółkę.
Wiele łez wylano tamtego dnia. O wiele więcej, niż na pogrzebie pustej trumny jego matki, która spoczęła na tyłach Malfoy Manor, w cieniu ogromnego dębu. Oprócz niego i grabarza, w ceremonii uczestniczył również Kingsley Shacklebolt, Harry Potter i ciotka, Andromeda Tonks. Był im wdzięczny, najbardziej Potter'owi, z którym pierwszy raz w życiu wymienił uścisk dłoni nienaznaczony wrogością. Zabrakło mu obecności ojca, który już od ponad roku odsiadywał swoją karę w Azkabanie, jednak stan psychiczny Lucjusza nie pozwalał na uczestnictwo w pogrzebie.
Draco wziął głęboki wdech. Wszystko się zmieniło od tamtego czasu, nawet on. Nigdy wcześniej nie przyszłoby mu do głowy, że będzie się starał o posadę Aurora. On, były Śmierciożerca, z wypalonym na przedramieniu Mrocznym Znakiem, będzie ścigał czarnoksiężników w imię sprawiedliwości... Życie jednak potrafi zaskakiwać. Pragnął odnaleźć Fenrira i jego bandę, jednak wataha wilkołaków jakby zapadła się pod ziemię. Od czasu Bitwy nikt nie mógł wpaść na ich trop.
Żył więc z dnia na dzień, wypełniając tony papierów i od czasu do czasu ruszając w teren. W jego sercu wciąż paliła się żądza zemsty na dawnym sługusie Voldemorta. Pragnął dorwać Greyback'a i własnoręcznie wymierzyć sprawiedliwość.
Draco nagle drgnął, gdy pusty kominek zajaśniał zielenią. W szmaragdowych płomieniach pojawiła się twarz Harry'ego Potter'a, który tak jak on był Aurorem.
- Malfoy, dowódca wzywa wszystkich do siebie - powiedział brunet poważnym tonem.
Blondyn przytaknął na znak zrozumienia i zerwał się na równe nogi. Chwyciwszy płaszcz z przedpokoju podszedł do kominka i wszedł w zielone języki ognia, które jak zawsze, okazały się być przyjemnie chłodne.
*
Mimo późnej godziny, Ministerstwo Magii wciąż było pełne czarownic i czarodziejów. Wszyscy chcieli wywiązać się z obowiązków i wyprosić u swoich przełożonych wolne na trzydziestego pierwszego. Draco, wcisnąwszy się do zatłoczonej windy wcisnął odpowiedni guzik i zjechał na dół, do centrali Aurorów. Idąc długim korytarzem natknął się na siedzącego w kącie Weasley'a, który również zasilał szeregi elitarnej grupy. Wyglądał lepiej niż sześć lat temu, chociaż przestał być takim śmieszkiem i lekkoduchem jak dawniej. Wojna zabrała mu nie tylko brata, Freda, ale również dziewczynę.
- Wiadomo o co chodzi? - zapytał Draco podając rudzielcowi dłoń na powitanie. Również między nimi dawne waśnie zostały zażegnane. Ich szef, Anthony Manson, ostrzegł wszystkich, że jeżeli będzie świadkiem jakichkolwiek walk i nieporozumień, wywali wszystkich na zbity pysk. "Aurorzy mają tworzyć jedną, wspólną siłę, działającą przeciwko złu!" grzmiał podczas powitania nowych kadetów. Był to wysoki, mocno zbudowany mężczyzna w średnim wieku, który lubił obarczać Dracona papierkową robotą, jednak blondyn nigdy nie doświadczył z jego strony szykanowania. Odbieranie nazwiska Malfoy, powoli zaczęło się zmieniać wśród magicznej społeczności.
- Nie - odparł Ron - Też przed chwilą przyszedłem.
Nagle drzwi do gabinetu otworzyły się na oścież, a w progu stanął Harry Potter, zastępca szefa Aurorów, który gestem zaprosił Dracona i Weasley'a do środka. Po chwili dołączył do nich Oliver Coon, niski, dwudziestoletni chłopak o krótkich, mysich włosach, oraz jedyna kobieta w zespole, Martha Lee, wysoka blondynka. Wszyscy Aurorzy spojrzeli na Anthony'ego, który marszcząc brwi wskazał palcem na mapę, leżącą na jego biurku.
- Mamy ich! - zawołał niemal z triumfem. - Wiemy gdzie może znajdować się kryjówka Greyback'a.
Piątka młodych Aurorów spojrzała na szefa z niedowierzaniem.
- Jak? - spytał krótko Ron, który już dawno stracił nadzieję.
- Dzięki centaurom - przyznał Manson. - Oto raporty z Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami - powiedział i rzucił na stół plik dokumentów. - Miesiąc temu jakiś uczeń z Hogwartu wszedł do Zakazanego Lasu, by popisać się przed dziewczyną. Coś go zaatakowało, najprawdopodobniej wilkołak. Na szczęście w pobliżu był Firenzo, który obronił ucznia i zaprowadził go z powrotem do szkoły. W międzyczasie reszta stada pognała za napastnikiem. Zgubili go co prawda, ale mówią że słyszeli wyraźne wycie wilka.
- Co z uczniami? - zapytała nagle Martha.
- Dyrektor McGonagall, wraz z pozostałymi nauczycielami zapieczętowała błonia. Uczniowie są bezpieczni.
"Jak na razie", pomyślał Draco i wziął do ręki raporty.
- To wszystko? - zapytał odkładając je z powrotem na stół. - Żadnych konkretów - dodał poirytowany.
- Wiemy - przyznał Harry. - Dlatego za kilka dni wszyscy udamy się do Zakazanego Lasu. Razem z brygadą z Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami, oraz grupą z Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów.
Draco kiwnął głową na znak zrozumienia i utkwił wzrok w leżących na biurku papierach. Czekał na to już sześć lat. Czas zemsty miał przyjść już niedługo, a on był gotowy. Gotowy, by wyrwać Fenrirowi z piersi jego wielkie, włochate serce.
*
Wejście do lasu było strzeżone przez masę potężnych zaklęć, więc po przybyciu na miejsce, poproszono Minerve McGonagall o ich zdjęcie. Czas operacji wyznaczono na sobotę, dzień w którym wypadało święto Halloween. Uczniowie bawiący się wewnątrz udekorowanego zamku, nie mieli sprawiać kłopotów. Wszystkie trzy grupy, stanąwszy na granicy lasu i szkolnych błoni, spojrzały w nieprzeniknioną gęstwinę.
- Pamiętajcie, brawura i heroizm nie są tym razem w cenie - zaczął Anthony Manson, dowódca Aurorów. - Jeżeli każę się wycofać, to wszyscy, bez wyjątku, macie to zrobić. Zrozumiano?
- Tak jest! - wrzasnęli zebrani. Echo ich słów potoczyło się ku chatce Hagrida, skąd gajowy przyglądał się zebranym.
- Na mój znak...
Po chwili kilkadziesiąt osób wkroczyło do Zakazanego Lasu, który spowijała cisza.
*
Szedł obok Marthy pilnując każdego kroku. Bał się choćby kichnąć, by nie ściągnąć tym samym na siebie i pozostałych niebezpieczeństwa. Wiedział jednak, że jeśli chce złapać wilkołaka, będzie musiał mu dać znać, że tutaj jest. Od lat nie był w tym lesie. Miał wrażenie że drzewa zrobiły się jeszcze większe i mroczniejsze, a samą gęstwinę pokryły pajęczyny synów i córek Aragoga, których Ministerstwo nie zdołało jeszcze wytępić. Po dwóch godzinach marszu wszyscy wydawali się być zmęczeni fizycznie, jak i psychicznie. Napięta atmosfera i mrok panujący w lesie, działał przygnębiająco.
- Słyszeliście? - powiedział nagle Harry i odwrócił się w prawo. Cała kompania poszła za jego przykładem i w tym samym momencie zza wysokich krzaków wyskoczył potężny, dwumetrowy wilkołak.
Zaklęcia posypały się jak iskry, gdyż stworów z każdą chwilą przybywało. Draco rzucał zaklęcia raz za razem, jednak z całych sił próbował rozpoznać tego jednego, na którym mu zależało. Wielkiego, trzymetrowego wilkołaka, z ogromną szramą na oku. Jednak Fenrir'a nigdzie nie było. Najwidoczniej wataha która zaatakowała czarodziejów, nie należała do paczki Greyback'a.
- Pamiętajcie, musimy pojmać choćby jednego! - wrzasnął Anthony do swojej grupy.
Niecodzienna przemiana wilkołaków, która pozwalała im zachować wilczą postać również podczas dnia i bez pełni księżyca, wciąż pozostawała tajemnicą. Ministerstwo uważało, że pojmanie jednego z nich i odkrycie przyczyny, pozwoli dotrzeć do ich przywódcy. Nic jednak nie zapowiadało zwycięstwa. Liczba wilkołaków rosła w przerażającym tempie, a kilkoro czarodziejów było już w opłakanym stanie.
- Wycofujemy się! - zarządził Manson. - Zewrzeć szyki!
Draco zazgrzytał zębami. Pierwszy raz od tak dawna, miał okazję do skonfrontowania się z wrogiem, lecz teraz musiał uciekać, gdyż grupa okazała się zbyt słaba. Walcząc z wściekłością cofnął się o krok, lecz w tym samym momencie jeden z wilkołaków chwycił go za poły płaszcza i pociągnął do tyłu.
- Malfoy! - wrzasnął Harry rzucając zaklęcie na innego wilka, który atakował go z wściekłością.
Draco próbował walczyć, jednak jego zaklęcia nie trafiały w ogromne cielsko bestii. Wykończony, ciągnięty przez gęsty las,pomyślał że już niedługo zobaczy matkę. Zginie w paszczy wilkołaka tak jak ona. Nagle poczuł ostry ból, gdy głową uderzył w wystający głaz. Skóra na skroni została przecięta. Gorąca, pulsująca krew polała się niczym strumień. Czuł że traci świadomość. Odchodził do krainy snów, lecz zanim całkiem odpłynął, usłyszał pisk i czyiś krzyk. Zdawało mu się, że już nie jest wleczony po ziemi. Miał wrażenie że upada. Usłyszał kolejne piski i krzyki, które wdzierały się do jego obolałej głowy.
W końcu nastąpiła cisza. Powinno go to zaniepokoić, jednak utrata krwi skutecznie stępiła jego zmysły.
- Nie umieraj...
Usłyszał łagodny głos, który szepcząc, wciąż powtarzał:
- Nie umieraj.
"Postaram się" pomyślał, po czym stracił przytomność.
*
Zapach drewna. Rozpoznał go od razu. Pod opuszkami palców poczuł miękką, delikatną tkaninę. Coś, co nie powinno się znaleźć w Zakazanym Lesie. Otworzył oczy tak szybko jak to było możliwe i od razu tego pożałował. Ból głowy zdawał się być nie do zniesienia. Ledwo widząc rozejrzał się dookoła. Wewnątrz pomieszczenia w którym się znajdował, panowały egipskie ciemności. Nawet mała świeczka, stojąca obok łóżka na którym leżał, nie dawała odpowiedniej ilości światła, by móc zobaczyć co znajduje się w przeciwległym kącie pokoju. Jednak, gdy wydawało mu się że w mroku dostrzega czyjeś sylwetki, serce na moment w nim zamarło.
- Doprawdy nie wiem Viktorze, dlaczego ta mała go tutaj przyniosła... - zaczął jeden z nich.
- Powiedziałem żebyś odpuścił - odparł drugi. - Ponoć go zna.
- I cóż z tego? - syknął pierwszy. - Może od razu pozwolimy jej przywlec wszystkich swoich znajomych!
- Louisie... - drugi z rozmówców zaczął tracić cierpliwość. Tak samo jak Draco, który nie mogąc dłużej wytrzymać, w końcu się odezwał.
- Kto tutaj jest? - zapytał krzywiąc się z bólu. - Gdzie ja jestem?
W odpowiedzi usłyszał jedynie cichy szept, który zdawał się być wypowiadany szybciej niż to było w zwyczaju.
- Nie martw się, jesteś bezpieczny - powiedział właściciel przyjaźniejszego głosu. - Za chwilę ktoś do ciebie przyjdzie - dodał, po czym obie postacie, kryjąc się w mroku, opuściły pokój.
Draco westchnął. Nie miał pojęcia gdzie się znajduje i jaki czeka go los. Możliwe że został porwany przez sforę wilkołaków, jednak miejsce w którym obecnie przebywał, wydawało się zbyt czyste jak na norę zwyrodniałych bestii. Gdy drzwi do pokoju otworzyły się ponownie, blondyn rozejrzał się za różdżką, która o dziwo leżała zaraz obok świecy. Zacisnąwszy palce na magicznym artefakcie czekał na nowego przybysza.
Istota szła powoli, prawie bezdźwięcznie. Gdy usiadła obok jego łóżka, w nikłym świetle dostrzegł że jest to kobieta.
- Witaj, Malfoy - powiedziała delikatnym, niemal czułym głosem.
Dracona sparaliżowało. Znał te oczy. Ich ciemną, czekoladową barwę. Znał te twarz. Tak piękną i straszną zarazem. I znał ten głos...
- G- Granger? - zapytał, czując że ból głowy z każdą chwilą staje się coraz gorszy.
- Tak, to ja - odparła. - Można tak powiedzieć - dodała ze smutkiem i wtedy Draco to zauważył.
Dwa, niewielkie kły, które ktoś mógłby wziąć za ludzkie. Chyba że chodziło się do Hogwartu i wie się, że takie zęby może mieć tylko wampir.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro