✙ chapter two ✙
✙
Zdarzało się to tylko raz. A przynajmniej tylko raz w obecności Murraya, który został wezwany przez pana Celeste w godzinach porannych. Świt przywitał nowy dzień, skrzypnięcie drzwi zwiastowało przyjście mafijnego szpiega, a obraz z roku 1924 wyrył się mężczyźni o czarnych włosach solidnie w pamięci. Murray stanął w miejscu i znajdował się naprzeciw panienki Gwendoline, która niespotykanie na swej twarzy ukazała emocje. Dwunastoletnia dziewczynka stała w lekkim rozkroku na środku korytarza zdobionego gobelinami i licznymi obrazami z grymasem na twarzy oraz próbą zrozumienia czegoś, co spotkało ją po raz pierwszy. Mężczyzna mający swe duże, szorstkie dłonie w kieszeni płaszcza przyglądał się dziewczynce i potrafił stwierdzić, że Celeste niewątpliwie cierpiała. Skupił się głównie na jej twarzy, ponieważ chciał zapamiętać ten moment jak najlepiej. Nie wiedział, bowiem kiedy ponownie coś tak zszokuje panienkę, że zdoła wykrzesać z siebie tak liczne uczucia, które nią targały. Po paru chwilach Murray przeniósł swój wzrok na chude nogi panienki, która dziś odsłaniała nad wyraz dużo swego ciała. Była tamtego poranka jedynie w białej koszuli nocnej. Detektyw mógł zobaczyć jej kostki, szczupłe rączki i obojczyki. W chłopięcych ciuchach zasłaniała zbyt wiele. Tak wiele, że Murray mógł dostrzec tylko kawałek jej ud i nieco szyi. Wszystko inne przesłaniał materiał koszuli oraz getry i spodenki. Mężczyzna pomimo tego, iż widział cierpienie panienki nie starał się jej w jakikolwiek sposób pomóc. Nie wyciągnął do niej ręki i spoglądał jak krew powolnie spływała po jej ociężałych nogach. Odcień cieczy nie przypominał szkarłatu, miała nieco jaśniejszy kolor, który według Murraya pasował dziecku w jakim widział potwora. Wtedy tylko jedynie w podświadomości. Jego reakcja była jednak jasna. Nie starał się zgrywać bohatera i w głębi ducha cieszył się, że ta mała istotka wreszcie zasłużyła na sprawiedliwość. Krew płynęła nieubłaganie, a postawa Gwendoline stała się zgarbiona, nie przystoiła panience, lecz dziewczynka nic nie mogła na to poradzić. Ból przejął częściowo kontrolę nad jej ciałem. Kropla za kroplą. Czerwień wypełniła oczy Murraya i mężczyzna w odmętach własnej duszy błagał Boga o to, aby Gwendoline wykrwawiła się na śmierć. Nie chciał, aby czerwona ciecz przestała płynąć. Oczami wyobraźni stał się katem, który pragnął pchnąć dziewczynkę na bruk i odrąbać jej nogi w okolicach pachwiny. Najpierw jedną, a potem ze spokojem pozbyć się drugiej kończyny. Murray nie widział przed sobą bezbronnego dziecka a potwora, którego należało unicestwić.
Chwila między Murrayem a panienką trwała na korytarzu stosunkowo krótko, ponieważ przechodząc z pomieszczenia do olbrzymiego salonu dostrzegła ich pani Celeste. Szefowa widząc zakrwawiony materiał koszuli nocnej u swego dziecka ze spokojem podeszła do Gwendoline i zabrała ją dyskretnie do łaźni, aby wytłumaczyć jej, co tak właściwie stało się z jej organizmem.
To był pierwszy raz, gdy detektyw dostrzegł w szefowej kochającą, przejmującą się swym potomstwem matkę.
Rok 1929
Bycie sługą w mafijnej rodzinie dla poniektórych było hańbą albo niefortunnym splotem wydarzeń, który zmusił do przyjęcia takiej pracy, zaś Hollande traktował tę funkcję z dumą nawet po śmierci swoich kolejnych szefów. Najwyżej postawiony w hierarchii lokaj był obecnie najstarszym człowiekiem, który przemierzał korytarze rezydencji. Za młodu nim skończył jedenaście lat rozpoczął służbę u pana Gustava Celeste pradziadka Gwendoline. Lata mijały, kolejne pokolenia wymierały lub zostawały bezdusznie unicestwione. Tak było również w przypadku Kathleen i Rogera. Szefowie mafii nie żyli zbyt długo. Wykonywali powierzone w nich nadzieję i gdy spełnili oczekiwania - umierali. Niektórzy w spokoju ducha, ale innych czekał krwawy koniec. Postrzał, niefortunny wypadek, utonięcie, upadek z wysokości... Hollande związał swoje długie, siwe włosy i wychodząc z prywatnego pokoju w skrzydle pracowniczym poprawił jeszcze krawat, a następnie ruszył do komnaty obecnej głowy rodziny - panny Gwendoline Celeste. Mężczyzna kroczył przed siebie, jakby odprawiał codzienny rytuał. Ściany, mury, obrazy, świece, gobeliny się nie zmieniały. Jedyną różnicą pojawiającą się w tejże rezydencji byli jej właściciele, osoby którym przyszło służyć Hollande. Krew krwi nie była równa o czym lokaj doskonale zdawał sobie sprawę. Każdy z rodziny Celeste miał swój unikatowy charakter, lecz panienka Gwendoline wykazywała się szczególną odmiennością. Dostrzegł to już kilka lat temu, jednak uświadomił sobie to dopiero, gdy jego podwładni zaczęli szeptać między sobą i mówić o strachu. Lokaje, pokojowe, partnerzy finansowi. Każdy kto skrzyżował oczy z tymi brązowymi należącymi do Gwendoline stawał się kłębkiem nerwów. Hollande zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji i zmianach jakie mogły nastąpić niechcianie w posiadłości.
Zaczęło się niewinnie. Od szeptów. Lecz czy słowa faktycznie były niewinne? Przecież to właśnie od nich wszystko się zaczyna. Mogą być dobre i czynić dobro, ale niektóre z słów opuszczających pozornie łagodne wargi przeobrażały się w głos demona. Nakaz, zakaz, polecenie. Odbieranie słowem własnego ja. Wyzbywanie się wartości, zwątpienie w słuszność własnych decyzji, wyszarpanie człowieczeństwa.
W przypadku służby mógłby to być bunt albo...
— Co tutaj robisz, Josephine? — Hollande założył ręce za swymi plecami i utrzymując nienaganną, wyprostowaną postawę spoglądał na pokojówkę, która z poluzowanym gorsetem upychała pod piersiami cenne kosztowności.
Widok przełożonego zmroził kobietę tak bardzo, że pokojowa nie mogła się ruszyć przez kilka chwil. Dolna warga opadła ze zdziwienia, a oczy nagle przysłoniła fala niepokoju.
— Hollande... — wypowiedziała jego nazwisko, jakby olbrzymi kamień spadł jej z serca.
— Chyba nie chciałaś zrobić tego co myślę? — zapytał, a wtedy kobieta ubrana w fiołkową suknię przepasaną specjalnym fartuchem upadła na kolana i w taki sposób przeszła w kierunku lokaja.
— Hollande przecież musiałeś to dostrzec — powiedziała przez zaciśnięte zęby i nagle rozejrzała się na boki obawiając się o to, że mógłby ktoś ich podsłuchać. — Panienka... to znaczy pani Gwendoline to nie świętej pamięci Roger czy Kathleen! Ona jest inna, jakby nie była ich córką — mężczyzna stojąc w miejscu słuchał dalszych słów, które pogrążały służkę jeszcze bardziej.
— To odważna i bardzo nietaktowne słowa zważywszy na to, że teraz naszą panią jest Gwendoline Celeste.
— Hollande! Nie możemy żyć w wiecznym trachu! Przecież sam widziałeś jak pani bez żadnych skrupułów potrafiła zabić partnera biznesowego! Zrobiła to w gabinecie, a potem ot tak kazała nam posprzątać podłogę! To szaleństwo, Hollande! Musimy uciekać. Z pewnością wiesz, gdzie ukryte jest więcej złota i kamieni. Za ich sprzedaż uciekniemy stąd daleko. Nawet za granicę!
Hollande pogładził dłonią swoją długą brodę i wąsy, a następnie postawił krok w lewo słysząc kroki, które były mu znajome. Mężczyzna znał harmonogram swej obecnej pani i miał go w małym palcu dlatego obecność detektywa wcale go nie zdziwiła.
— Panie Murray, dzień dobry — lokaj powitał szpiega z należytą uprzejmością i dopiero po chwili ponownie zaszczycił Josephine swym spojrzeniem. — Przyszedł pan w samą porę. Musi pan pojmać złodziejkę — odparł, a szatyn o falowanych, nieokiełznanych kosmykach spojrzał na kobietę, która została zdradzona przez człowieka jakiego uważała za przyjaciela.
Murray pracował pod skrzydłami Gwendoline już od dwóch lat i choć widywali się coraz rzadziej tak jednak mężczyzna doskonale znał charakter swej pani. Była bezwzględna. Zdrada czy ukrywanie pewnych działań skutkowało tylko jednym - przerażającą karą.
Detektyw przywlókł Josephine siłą do ogromnego salonu z kominkiem, gdzie czekała już pani Celeste. Gwendoline siedziała na fotelu tak samo jak przed laty jej ojciec i wpatrywała się w kobietę, która swoimi krzykami oraz szamotaniną jedynie pogrążała się jeszcze poważniej. Hollande stanął przy drzwiach, natomiast Murray oparł się o stół i zapalił papierosa oddając Josephine w ręce ochroniarzy, którzy nieodstępowali Gwendoline nawet na krok.
Pierścionki, segnety, korale, kosztowne kamienie wylatywały zza gorsetu pokojowej, która wrzeszczała co sił w płucach.
— Uciszyć ją — Gwendoline wydała rozkaz, a jeden z rosłych mężczyzn z całych sił uderzył Josephine w twarz.
Cios był tak mocny, że kobieta wylądowała na dywanie i splunęła krwią. Oczy zaświeciły od łez, które koniec końców zaczęły spływać po jej policzkach. Po jednej stronie twarzy słone krople bez trudu skapywały po podbródku na drewnianą podłogę, natomiast ta część, z którą spotkała się pięść ochroniarza zaczęła puchnąć w błyskawicznym tempie nie pozwalając łzom na szybką ucieczkę. Josephine złapała się za bolący, zaczerwieniony policzek i zamiast błagać o życie jak poprzedni katowany tu lokaj ona spojrzała wrogo na panią tego domu. Splunęła ponownie tym razem krwią przemieszaną z gęstą śliną. Gwendoline jedynie przyglądała się z niepohamowaną wyższością na służącą, która doskonale zdawała sobie sprawę jaki los ją czekał. Słowa te padły szybciej niż się spodziewała.
— Kradzież w tym domostwie spotyka się z karą rozstrzelania przy zachodniej części muru — powiedział Hollande delikatnie kłaniając się pani Celeste.
Josephine przeszedł dreszcz po ciele, ale mimo strachu nie chciała żałośnie odejść z tego świata. Choć nie była osobą wysoko urodzoną czy mającą jakikolwiek tytuł tak duma nie potrafiła jej opuścić. Nie chciała padać na kolana i błagać o przebaczenie. Nie spotkałaby się z łaską swojej pani, a raczej młodej, niedoświadczonej kobiety, która przedwcześnie przejęła władzę nad familią. Dla Josephine jedyną panią była Kathleen, której służyła od siedmiu lat.
Gwendoline przyjęła do wiadomości słowa lokaja i nie zapomniała o tradycji. Siedemnastolatka wstała z fotela i w towarzystwie swego kolejnego sługi podeszła do Josephine stawiając nogę za nogą deptając wpojone tradycje chęcią zastąpienia ich nowymi zasadami.
— Nie — odparła Gwendoline. — Rozstrzelanie to łaska a nie kara — powiedziała pewnie i kucnęła przy Josephine, której twarz nagle przestała być opanowana jak na zaistniałą sytuację.
Murray nagle przestał interesować się swoim papierosem i z zaciekawieniem spojrzał na czerwonowłosą, której końcówka krawata prawie zetknęła się z podłogą. Elegancja, szyk i pogwałcenie wszelkich zasad dotyczących ubioru damy należał do Gwendoline. Młoda kobieta chwyciła za obrzęknięty policzek Josephine i upajała się widokiem drżenia jej warg oraz błądzącym oczom.
— Wrzucić ją do kamieniołomu — wydała klarowny rozkaz. — Moi górnicy już dawno nie widzieli kobiety.
Wypalony papieros Murraya opuścił jego dłoń i mężczyzna spojrzał na służącą, której wymierzono kolejny cios. Wtedy mężczyzna poczuł ucisk w klatce piersiowej i zdawał sobie sprawę, że to on przyprowadził do tej sali Josephine.
— Ale... pani — detektyw nie powiedział tego na głos.
Tak właściwie to nikt nie usłyszał jego marnego sprzeciwu, ponieważ był on cichszy niż szept. Murray przez chwilę się zastanowił czy faktycznie zdołał wykrztusić z siebie jakiekolwiek słowa czy rozbrzmiały one tylko i wyłącznie w jego głowie. Szatyn usłyszał krzyk Josephine, którą dwójka ochroniarzy podniosła z podłogi. Gwendoline poprawiając swoją czarną rękawicę zerknęła na gnębioną służkę i sama wymierzyła jej cios. Postawa pani Celeste sprawiła, że Murray nie widział w niej dziewczynki, kobiety, ani człowieka. Bezwzględność, brak współczucia i obsesyjne katowanie drugiej osoby było jej imieniem. Stała się potworem. Lecz kiedy? Kiedy to nastąpiło? Detektyw przyglądał się dalej scenie rozgrywającej się w salonie i przed jego oczami migały nakładające się ze sobą obrazy. Te teraźniejsze z tymi zapamiętanymi z przeszłości. Panowanie Gwendoline a panownie Rogera i Kathleen. Ta różnica była większa niż możnaby było się spodziewać. Gwendoline nie była kobietą. Zwłaszcza kobietą jeśli chodziło o karę, którą wymierzyła Josephine. Pokojowo miała trafić do kamieniołomu, w którym na ten moment pracowało około czterdziestu górników. Wszyscy byli mężczyznami, którzy albo zaspokajali potrzeby seksualne między sobą albo byli wstrzemięźliwi i czekali na cud.
Cud ten się zdarzył. Josephine została wrzucona do drewnianej windy i spuszczona na sam dół kamieniołomu. Pani Celeste stała na krawędzi przepaści i wydała polecenie a raczej pozwolenie na masowy gwałt. Murray stojąc za sztabem sług i personelu, któremu Gwendoline chciała wybić z głowy podobne przewinienia, drżącą dłonią starał się wyjąć z kieszeni papierosa, lecz jego przerażenie nie pozwalało mu na wykonanie tak prostej czynności. Murray nie widział w Gwendoline kobiety, ponieważ kobieta nie mogłaby zrobić takiego okrucieństwa drugiej kobiecie. Mężczyzna słyszał krzyki Josephine, a czerwonowłosa spoglądała z wyższością na scenę rozgrywającą się w dole przepaści. Górnicy nie musieli czekać na dalsze instrukcje. Otoczyli Josephine i kolejno podchodzili do niej ze spuszczonymi spodniami. Wkładali w nią swoje brudne członki na wszelkie sposoby. Do ust, do odbytu. Gwałcili i zaspokajali swoje żądze. Napawali się obecnością kobiety w swoim towarzystwie. Ujeżdżali jej ciało na tyle mocno, że pierś Josephine wyskoczyła zza poluzowanego gorsetu. Nie minęło kilka minut aż wreszcie jej suknia i fartuch zostały podarte i porozrzucane wokół. Była naga, łatwiej dostępna, pozbawiona cienia godności.
Serce Gwendoline mocniej zabiło widząc jak z kobiety służącej jej rodzinie stworzyła rzecz. Młoda pani zacisnęła mocniej swoją szczękę, a jej linia żuchwy prezentowała się nienagannie jak u księżniczki. Murray stojąc w oddali przyglądał się szefowej i widząc drobne zmiany jej ekspresji postanowił podejść do niej, choć nie był to dziarski, pewny krok. Mężczyzna się obawiał, że mógłby zostać zepchnięty z krawędzi i tak marnie zakończyć swój żywot. Bał się również tego, że sam się nie powstrzyma i uczyni to widowisko bardziej rozmaitym a rodzina Celeste przestanie istnieć.
Ochroniarze widząc jak Murray nadchodził w kierunku Gwendoline od razu zastawili mu drogą i tylko z odległości kilku metrów pozwolili mu na rozmowę z panią.
— Czy byłeś kiedykolwiek z kobietą? — Gwendoline przerwała ciszę, ale nadal spoglądała jak jeden z górników rozłożył nogi Josephine i wszedł w nią gwałtownie.
Murray zerknął z niesmakiem w dół kamieniołomu i przymknął swe powieki modląc się w sekrecie przed własną panią.
— Wygląda żałośnie — skwitowała, nadal nie odrywając wzroku od masowego gwałtu. — Zniewolenie, upokorzenie. Josephine nie jest kobietą — odparła i kopiąc maleńki kamyczek Gwendoline odwróciła się na pięcie i w towarzystwie ochrony powróciła do rezydencji nie słysząc już krzyków swojej służącej.
Josephine była gwałcona przez trzy dni. Kolejnej nocy nie przeżyła.
***
Bezwzględność Gwendoline, wahania Murraya i oddanie Hollande. Już niedługo pojawią się kolejni bohaterowie^^
Dziękuję ślicznie Duszyczkom, które czytają tę pracę ♡
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro