Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

✙ chapter six ✙







   W tak mroźną porę ciężko było wykopać grób. Zajęło to górnikom aż dwa dni. Ziemia była niczym stal. Skorupa, którą tylko nielicznym udało się przebić. Murray nadzorował pracę zniewolonych mężczyzn i przez długie godziny przypatrując się ich pracy zaczynał się zastanawiać czy Gwendoline pozwoli zakopać się w ciemnym, zapomnianym miejscu. Jej ciało przygotowane było do ceremonii pochówku, który nastąpił trzy dni po zabójstwie pani Celeste przez nieznanego nikomu sprawcę.

   Sprawą dochodzenia zajmował się detektyw Murray.

   Trumnę ułożono na solidnych deskach, które powstrzymywały panią Celeste przed upadkiem do dołu. Murray przyglądał się kobiecie ułożonej w kwiatach i nawet po śmierci Gwendoline wyglądała elegancko, jakby za moment miała się przebudzić i wyjść na ważne biznesowe spotkanie. Czarnym garnitur, dla odmiany czarne, koronkowe rękawiczki, poszetka odzwierciedlająca czystość duszy. Biel kompletnie nie pasowała do zamordowanej liderki mafii. Pan detektyw stał ku boku Gwendoline i spoglądał na jej czerwone włosy, które nie były tak kurczowo związane jak zdołała wszystkich do tego przyzwyczaić Celeste. Kosmyki delikatnie wysuwały się zza wiązania, dzięki czemu warkocz rozplątałby się w połowie dnia. Wszystko po to, aby ukryć dziurę w głowie po wystrzelonym naboju. Nieco powyżej skroni czerwone pasemka skrywały sekret Murraya.

  Widząc jej skostniałe ciało i przemarznięte, poranione knykcie wyglądające jak rubiny o krwistoczerwonej barwie, w akompaniamencie słów klechy oraz fałszywie smutnych wyrazów twarzy spoglądających na zmarłą, Murray pomyślał tylko jedno. Szmata. Na język cisnęły się kolejne słowa, ale panujący podczas ceremonii pogrzebowej ziąb nie sprzyjał temu, aby podnosić głos. W zamian mężczyzna przeklinał długowłosą piękność o duszy samego Szatana dalej w swych myślach. Przebrzydła suka wreszcie sczezła. Murray nie należał do osób, które mogły pochwalić się byciem szczerym nawet wobec siebie samego, lecz to właśnie tego zimowego dnia był najbardziej wiarygodną osobą. Jego wzrok wyrażał najprawdziwszą nienawiść.

   Nienawiść ta nie zniknęła nawet po śmierci pani. Obawy także nie rozpłynęły się w powietrzu, a zdawało się, że zastygły one w to mroźne popołudnie. Łzy również zamieniły by się w kamyki przypominające swą postacią diamenty, ale nikt nie zapłakał. Murray z trudem oderwał wzrok od Gwendoline, która ułożyła się do snu na wieki i popatrzył na wprost siebie, aby przyjrzeć się Hollande. Lider całej świty lokajów i pokojówek wmieszał się w tłum i nie wyróżnił się dosłownie niczym. Jak cała reszta stał i przysłuchiwał się słowom klechy, którego ściągnięto na wyprawę tego pogrzebu siłą. Mężczyzna, który przeszedł wszystkie należyte święcenia trząsł się nie z zimna a ze strachu. Nie chciał tutaj przyjeżdżać, lecz zaciągnięto go siłą, aby odprawić duszę pani Celeste do Nieba. Przed przyjazdem na tereny rezydencji przeżegnał się kilkukrotnie, a jadąc samochodem mafii zaciskał kurczowo koraliki różańca. Był przerażony, gdy wymówił ostatnie słowa modlitwy. Łza opuściła jego powiekę i przymknął swoje oczy wyczekując końca.

   Kolejny wystrzał przeszył powietrze, a śnieg ozdobiły smugi krwi. Ciepła ciecz jednocześnie topiła i przesiąkała śnieżynki. Murray otworzył szerzej swe oczy, a dłonie mimowolnie zacisnął w kieszeni płaszcza, gdy ujrzał jak Hollande śmiertelnie zabił klechę, który zakończył pochówek.

   No tak, nikt niepowołany nie może się dowiedzieć o śmierci pani Celeste - Murray znów wbił spojrzenie w demona o czerwonych włosach i zrozumiał, że nawet jej śmierć nie przyniosła ukojenia jego duszy.

   Mężczyzna sądził, że to będzie dostateczny koniec, który pozwoli ukoić jego duszę od złych czynów. Pragnął doświadczyć tego uczucia i w dogodnym dla siebie momencie odejść z rezydencji. Chciał to zakończyć. Roger i Kathleen nie żyli od ponad dwóch lat. Teraz życie straciła ich jedyna córka. Nie miał powodu, aby tutaj zostać. Spłacił dług wobec swych panów. Okazał wdzięczność za dach nad głową i wynagrodzenia niejednokrotnie. Chciał odejść, a mimo to nie potrafił przestać przyglądać się zamordowanej piękności.

   Ochroniarze Gwendoline zaczęli wysuwać deski spod trumny i wspólnymi siłami spuszczali zdobioną szkatułę w czeluści piekła. Murray swymi oczyma widział piekielne płomienie, które powinny usmażyć duszę Celeste do cna. Nie przestał jej nienawidzić i też nie był gotów, aby ją opuścić. Szmata. Szmata. Zgiń w końcu! Przepadnij! Krzyki w jego myślach nie ustawały. Powiedz coś jeszcze. Wypowiedz do mnie kolejne słowa!

   Niezgodność jego sumienia, pragnień, istnienia.

   Strzelaj - usłyszał jej mocny, intrygujący głos. - Myślisz, że zdołasz mnie zabić czymś takim? Strzelaj. Jestem nieśmiertelna.

   Strzelaj.

   Strzelaj.

   Strzelaj.

   Murray odwrócił się na pięcie i przeszedł nad ciałem martwego klechy kierując się do swego pokoju w rezydencji.



5 dni później.



   Tuż o świcie nieopodal posiadłości znaleziono dwa ciała. Rośli, dobrze zbudowani, niebezpieczni mężczyźni padli jak muchy. Jeden z nich został dźgnięty tępym narzędziem, a następnie potraktowany bronią palną. Leżał brzuchem skierowany do twardej jak kamień ziemi, a jego usta i oczy nadal były szeroko otwarte. Drugi nie miał żadnych obrażeń, lecz wyraz jego twarzy był niemalże identyczny do pierwszego mężczyzny. Murray wezwał na miejsce zbrodni zaprzyjaźnionego patologa, który ocenił sytuację. Planem zabójcy było zamordowanie dwójki oddanych ochroniarzy Gwendoline Celeste, jednak tylko jeden wykazywał oznaki obrony. Zareagował zbyt późno, jakby kompletnie się nie spodziewał ciosu. Narzędzie ugodziło nogę głęboko, a tętnica pękła w momencie. Krwotok przeszkadzał w dalszej walce, a raczej próbie obrony. Mężczyzna upadł i mocno krwawił, następnie jego głowę dociśnięto butem do uklepanego śniegu i strzelono kilkukrotnie w plecy. Ochroniarz nie miał żadnych szans, aby wyjść z tego żywo. Umarł jako pierwszy, a tuż za nim odszedł z tego świata drugi z mężczyzn. Niższy oraz relatywnie starszy ochroniarz musiał piekielnie przerazić się napastnika, ponieważ umarł nie od kuli, nie od ciosu czy głębokiego cięcia. Akcja jego serca się zatrzymała.

   — Zawał? — Murray z niedowierzaniem spojrzał na profesora Vess.

   — Owszem — powiedział, spokojnie zamykając swoją torbę, w której znajdowały się wszystkie lekarskie przyrządy.

   — Nie sądzi profesor, że to dziwne? Ochroniarz mógł mieć co najmniej 45 lat.

   — Zawał nie pyta się o wiek — westchnął, jakby wcale nie obeszła go ta zbrodnia. — Służy pan w tej rezydencji od wielu lat, detektywie Murray i naprawdę pan nie zauważył, że to miejsce jest Piekłem na Ziemi? — zapytał, przenosząc swój wzrok na przyjaciela.

   Murray znał Vessa od bodajże dwudziestu pięciu lat i wiedział doskonale, że jego dobry przyjaciel odkąd postawił swą stopę po raz pierwszy w rezydencji nie wyszedł z niej taki sam. Jego spojrzenie przybrało inny obraz. Nigdy nie dostrzegł w nim uśmiechu a stratę. Vess wiódł dostatnie życie, utrzymywał żonę oraz trójkę swoich dzieci, lecz gdy został wezwany przed państwa Celeste do swego domu na wzgórzu mężczyzna od razu wysłał rodzinę poza granice kraju i zerwał z nimi wszelkie kontakty. Wiedział co wiązało się z pójście do rezydencji. Musiał dobrowolnie poddać się rozkazom mafii w innym wypadku nie tylko on przypłaciłby za to życiem. Służył Celeste od paru lat, krócej niż Murray, ale jego sens życia zakończył się dużo wcześniej. Ceniony patolog stracił mnóstwo przyjaciół lekrzy. Prawie każdy, który miał styczność z liderami mafii umierał przedwcześnie. Vess przychodząc na wzgórze liczył się z tym, że był to jego ostatni dzień życia. Dziś również wstał na równe nogi i czekał na nadlatujący z oddali pocisk, który miał go ułożyć do grobu upadając tuż obok zamordowanych w nocy mężczyzn.

   Murray milczał, a Vess zaczął odchodzić z pełną obojętnością dotyczącą własnego losu. Wyczekiwał śmierci i nie trzymał się już żadnej nadziei. Każdego ranka, południa, wieczora i nocy prosił tylko o to, aby jego rodzina żyła w szczęściu z dala od Celeste.

   Na miejsce Murraya przyszedł Hollande. Mężczyzna pogłaskał swą siwą brodę i spojrzał z obojętnością na ciała zamordowanych.

   — Ma pan pełne roboty, Murray. Nie dość, że musi pan odnaleźć zabójcę pani Gwendoline to w dodatku jeszcze tej dwójki — odparł, a mężczyzna w beżowym płaszczu czuł coraz większy niepokój.

   — Jak pan myśli? Czy zbrodni dokonała ta sama osoba? — spytał, mając na uwadze fakt, że Hollande był niezwykle spostrzegawczy.

   — Sądzę, że nie — odpowiedział bez chwili zawachania, po czym wstrzymał się od dalszej mowy. — Ale to nie ja jestem tutaj słynnym detektywem — powiedział z nutą irytacji. — Pan wybaczy, ale muszę wracać do rezydencji nadzorować służbę.

   Po odejściu Hollande detektyw jeszcze przez parę chwil przyglądał się ciałom leżącym na ubitym śniegu. Murray stracił na dłuższy czas kontakt z rzeczywistością, a jego puls wzrastał. Ku zdziwieniu nie przerażał go widok krwi, puste spojrzenie jednego z ochroniarzy, rana szarpana w jego udzie, a nawet podziurawione plecy po oddanych kilku strzałach. To nie było przyczyną jego obaw a ten drugi z mężczyzn. Ochroniarz nieżyjącej Gwendoline Celeste zmarł na zawał. Vess to potwierdził. Co on zobaczył? Murray słyszał swe bijące serce i nie potrafił odpędzić od siebie przerażających myśli. A co jeśli ona...? Chciał przyprowadzić się do porządku i wybić sobie z głowy nierealne, irracjonalne rozwiązania.

   Hollande kazał mu szukać zabójcy Gwendoline, ale Murray doskonale znał jego tożsamość. W tym momencie zapragnął jednak poznać kata dwójki mężczyzn. Chciał go odnaleźć, z miejsca usłyszeć słowa prawdy: to ja zabiłem. Murray przez ułamek sekundy zechciał być tym zabójcą. Chciał cofnąć czas i zabić ochroniarzy Celeste. Chciał być winny. Poświęcić jeszcze kilka dusz.

   Pragnął spokoju, którego nie zaznał nawet po śmierci demona.

   — Zabrać ich... — mężczyzna wydał polecenie kilku górnikom z trudem łapiąc powietrze.

   Chwiejnym krokiem ruszył do posiadłości mafii i zamknął się w pokoju ściskając w dłoni butelkę alkoholu. Wypił trunek w pojedynkę, a następnie opuścił rezydencję, a także wzgórze i zajrzał do pobliskiego burdelu. Nie przebierał w kobietach, wybrał pierwszą lepszą i ruszył z nią na piętro do zapyziałego, brudnego lokum. Szara pościel, prześcieradło pełne zaschniętej spermy. Nie przeszkadzało mu dosłownie nic. Był odcięty od tego świata i nawet nie spostrzegł, gdy prostytutka ściągnęła mu spodnie i zaczęła bawić się jego przyrodzeniem. Murray opuścił rezydencję, aby pozbyć się choć na moment obaw, chciał wyciszyć umysł, uciec gdzieś daleko myślami, ale nie potrafił. Nawet, gdy kobieta lekkich obyczajów siedziała na nim rozkrokiem on dalej tkwił w obawach, niepokoju i towarzyszącym mu strachu.

   Jestem nieśmiertelna.

   Detektyw zrzucił z siebie prostytutkę, gdy ujrzał jak jej usta wypowiedziały te same słowa co Gwendoline. Dopiero po chwili namysłu doszedł do wniosku, że była to jego własna wyobraźnia. Murray nie miał ochoty kontynuować współżycia, rzucił pieniądze na podłogę i wybiegł z pokoju podciągając spodnie. Za sobą usłyszał tylko obelgi i krzyki prostytutki, która nie przebierała w słowach. Klęła, lecz jej głos ucichł, gdy zobaczyła pokaźną sumę pieniędzy.

   Detektyw oddychał ciężko, a para z jego ust wydoatawała się niczym dym z komina lokomotywy. Mężczyzna czuł, że tracił zmysły dlatego też powrócił do rezydencji, aby przejrzeć każdy kąt, najmniejszy zakamarek, aby upewnić się, że Gwendoline Celeste naprawdę odeszła z tego świata. Aby się o tym przekonać poszedł prosto do salonu, gdzie kobieta zwykle przesiadywała późną nocą. Często podglądał ją z oddali. Nawet nie zdawał sobie sprawy jak uzależnił się od jej osoby. Była niczym narkotyk, zakazany owoc, którego nikt nie miał prawa dotknąć, a co dopiero zerwać z przeklętego drzewa. Murray miał wrażenie, że mógłby się przyjrzeć każdemu z jej włosów na głowie z bliska. Pojedynczo. Bez pośpiechu, jakby to miało cokolwiek zmienić. Detektyw rozwiązał w swym życiu kilka większych spraw, dostarczał informacje, lecz gdyby kiedykolwiek miał coś powiedzieć o pani Celeste, mimo tego, że żył w tej samej rezydencji co ona zrozumiał, że była mu obca. Jakby pierwszy raz spotkał ją na ulicy. Nie wiedział o niej nic, a chciał wiedzieć. Pragnął jej.

   Murray idąc ciemnym korytarzem dostrzegł uchylone drzwi zza których wyłaniało się ciepłe światło padające ze świecznika. Mężczyznę zdziwił ten widok, jednak chciał racjonalnie podejść do sprawy i wydedukował, że musiał to być Hollande robiący obchód. Detektyw stracił czujność. Realne wnioski oraz potępianie wszelkich zabobonów przysłoniły trzeźwość myślenia. Odrzucił swój strach, który tuż po odchyleniu drzwi sparaliżował go od stóp do głów. Ręce spuścił wzdłuż ciała i wisiały one swobodnie tak samo jak płaszcz na ramionach. Widok stojącej przy oknie pani Celeste zmroziłl go bardziej niż minusowa temperatura panująca tej nocy.

   Elegancki garnitur, krawat, lśniące sznurowane buty i czerwień, która odznaczała się na tle mroku. Młoda kobieta zdjeła swą maskę z twarzy i przyjrzała się z odległości kilkunastu stóp Murrayowi, który z wrażenia przechylił się na bok, a przed upadkiem uchroniła go framuga. Jej brązowe oczy hipnotyzowały mężczyznę, który przez moment zapomniał jak powinien oddychać. Detektyw chwycił się za serce i zaczął powolnie kręcić głową na boki.

   — Nie, nie... nie... to przecież niemożliwe — nagle przez jego umysł przebiegły wspomnienia zabójstwa, kałuży krwi, pogrzebu. — Nie... czym ty jesteś?

   Mężczyzna szeptał, lecz dla Gwendoline nie było trudno odgadnąć z jego ruchu warg co wypowiedział.

   — Nie posłuchałeś mnie, Murray — z usta pani Celeste padły pierwsze słowa. — Kazałam ci stąd odejść. Mówiłam, że mnie nie zabijesz — młoda kobieta uśmiechnęła się delikatnie, co jeszcze bardziej przeraziło detektywa.

   — CZYM JESTEŚ?!!!

   Murray wycofał się i zaczął uciekać z posiadłości. Miał wrażenie, że jego bijące serce lada moment wybije dziurę w jego klatce piersiowej i padnie martwy w rezydencji. Mężczyzna z trudem łapał oddech, a wybiegając z tajemniczej posiadłości zabrał ze sobą szpadel. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej pobiegł na miejsce pochówku pani Celeste i zaczął kopać. Uderzał w twardą ziemię, lecz jego determinacja i podniesione do granic możliwości ciśnienie pomagały mu się dokopać do trumny. Zajęło mu to kilka godzin, Murray przywitał prawie nowy dzień, zaraz miało świtać, lecz tuż przed tym udało mu się dostrzec dębową trumnę. Po chwili zawachania i patrzenia na zbite ze sobą deski wreszcie wbił w nie szpadel. Uderzył nie raz, a około dwudziestu razy wybijając w trumnie solidną dziurę. Wystawały z niej jedynie zaschnięte, zmrożone kwiaty, a po zwłokach pani Celeste... nie było śladu.

   Murray padł na kolana, gotująca się w nim panika sprawiła, że mężczyzna nie mógł wykonać żadnego ruchu. Tylko jego wargi drżały, a lęk odmienił go na dobre.

   — Potwór... to nie człowiek. To potwór... — szeptał sam do siebie, a blask w jego oczach przygasł na dobre.

   Murray wygrzebał się z dołu, w którym nie odnalazł zwłok Celeste i z otępieniem, powolnym krokiem odszedł z rezydencji, z ziemi należącej do mafii, z dala od wzgórza.

   Słuch po nim zaginął, a Gwendoline Celeste zasiała w ludziach jeszcze większy strach.








***

Zbliżamy się powoli do końca, a ja mam jeszcze tyle do przekazania!

Mam nadzieję, że książka choć trochę się podoba i zostaniecie ze mną do epilogu ♡ dziękuję ślicznie za Waszą obecność i komentowanie tej pracy^^

Do następnego Duszyczki ♡

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro