×××
Pov. Peter
22.12. godzina 11.00
Stałem na krawędzi budynku, wpatrując się w miasto pode mną. Ulice pokryte były białym puchem, który w zasadzie tylko gdzieniegdzie wciąż przypominał śnieg. Ludzie i samochody zdążyli już zmienić go w brudną, błotną powłokę, która jak na złość przyklejała się do podeszwy buta. Rozkoszowałem się zimnym wiatrem, który raz po raz muskał moje nie osłonięte maską policzki i mierzwił mi włosy. Zastanawiałem się nad... praktycznie nad wszystkim. Nad tym, czy dam radę. Czy podołam oczekiwaniom pana Starka. Czy jestem w stanie podołać oczekiwaniom całego Nowego Jorku. Oni wszyscy nazywają mnie bohaterem, ale czy ja naprawdę nim jestem? Przecież mam zaledwie piętnaście lat, i szczerze mówiąc jeszcze sam czasami mam wrażenie, że nie do końca wiem, czego tak naprawdę chcę. Dzieci pokazują na mnie palcami, gdy przelatuję nad ulicami. Wołają "mamo patrz! Superbohater!". Mają rację? Nie czułem się jak superbohater. W żadnym razie się tak nie czułem. Czułem się... jak oszust. Jakbym udawał kogoś, kim nie jestem.
-Cześć młody- usłyszałem nagle. Wzdrygnąłem się i posłałem Iron manowi zdezorientowane spojrzenie, przez chwilę starając się przyswoić do świadomości fakt, że już nie jestem sam. Starszy roześmiał się, widząc, że udało mu się mnie wystraszyć- gdzie się podział ten twój pajęczy zmysł, co dzieciaku? Wystraszyłeś się?
-Dzień dobry- mruknąłem, po czym obdarowałem starszego szerokim uśmiechem. Mężczyzna odwzajemnił go, siadając obok mnie na krawędzi dachu. Westchnął błogo, wpatrując się w miasto pod nami. Przez chwilę milczeliśmy. Było dobrze. Po prostu dobrze.
-Nie jest ci zimno? Zmarzniesz, mały- powiedział, po czym włączył grzałkę w moim stroju przez swoją zbroję. Uśmiechnąłem się błogo, czując ogarniające mnie ciepło. Kompletnie zapomniałem o tej funkcji, która w takich chwilach jak ta, była prawdziwym błogosławieństwem.
-Dzięki- rzuciłem, wracając wzrokiem na ośnieżone ulice.
-Co porabiasz, Pete?- spytał, wpatrując się w dół i tak samo jak ja, obserwując ludzi na ulicach, którzy zdawali się być tacy drobni. Wzruszyłem lekko ramionami.
-Nie wiele. Nic się nie dzieje- odparłem, nieco smętnie i westchnąłem cicho.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, wpatrując się w ośnieżone miasto jak w obrazek. W oknach widać było, jak ludzie krzątali się, starając się zdążyć ze wszystkim. Mieli mnóstwo roboty. Prezenty, jedzenie. Mi się nie spieszyło. Panu Starkowi najwidoczniej też. Obaj mieliśmy czas. To było nawet zabawne. Radosny, świąteczny czas, który wysysał energię i sprawiał, że ludzie byli nerwowi i nie mieli na nic czasu. Naprawdę zabawne. Nikt nigdy nie miał czasu, żeby usiąść i zastanowić się nad tym wszystkim.
-Chodź, musimy iść- powiedział nagle milioner. Zmarszczyłem lekko brwi, ale zanim zdążyłem o cokolwiek spytać, pan Stark wyjaśnił- Clint do mnie napisał. W banku na czterdziestej alei coś się dzieje. Leć, dzieciaku. Wykaż się.
Posłałem starszemu ostatni, wesoły uśmiech, po czym zerwałem się na nogi i założyłem maskę. W tym momencie poczułem coś... coś, co czuję zawsze przy okazji wszystkich akcji. Radość, odrobina strachu i to podniecenie, które motywuje mnie do działania. Teraz, kiedy skakałem z budynku na budynek, starając się dorównać tempu, które zapewne nadałby Iron Man, nie mogłem powstrzymać małego uśmiechu, czując jak wiatr rozwiewa moje włosy i muska policzki. Mrużyłem oczy i co chwila przyspieszałem, a mimo to i tak nie mogłem równać się z moim mentorem. No cóż, on ma silniki, a ja tylko mięśnie i super moce. Nigdy nie będę tak szybki jak on.
Nigdy nie będę tak dobry, jak on.
W końcu w polu mojego widzenia pojawił się bank. Zmarszczyłem lekko brwi. Było tam... dziwnie spokojnie. Jakby nic się nie działo. Ale... wiedziałem, że coś jest nie tak. Pajęczy zmysł wariował, a w banku... nie było żywej duszy.
Wystrzeliłem pajęczynę z moich wyrzutni, by po chwili sfrunąć po niej prosto na okno banku, które wybiłem piętami, a w ostateczności zgrabnie wylądowałem na zimnej podłodze.
-Pan Parker! Witam witam- zakpił mężczyzna, wskazując na mnie jedną ze swoich metalowych macek. Zmarszczyłem mocno brwi, a moje serce szybciej zabiło. Znałem go, a on znał mnie. Jako jedyny z moich wrogów, odkrył moją tożsamość. I... myślę, że jako jedyny jest na tyle honorowy, by nikomu jej nie zdradzić.
-Doktorze Octopus- syknąłem, uśmiechając się krzywo i kłaniając, z udawanym szacunkiem.
-Już się bałem, że nie przyjedziesz, Pajączku- powiedział, po czym uśmiechnął się sadystycznie- mam co do ciebie pewne plany.
Zmarszczyłem mocno brwi. Nie zdążyłem nawet zareagować, kiedy jedna z jego macek owinęła się wokół mojego tułowia i rąk. Krzyknąłem, desperacko starając się wyszarpnąć z bolesnego uścisku. To było niemożliwe. Usłyszałem śmiech. Okropny, mrożący krew w żyłach, okrutny śmiech.
-Zostaw mnie!- warknąłem. Starszy pokręcił głową z rozbawieniem i uśmiechnął się z politowaniem.
-Wesołych świąt, Pajączku- powiedział. W pewnym momencie, poczułem ból. Okrutny, niewyobrażalny ból. Prąd przeszedł przez moje ciało, zmuszając je do nieopanowanego drżenia. Wrzasnąłem, wijąc się i wierzgając. Wyprężyłem się w uścisku metalowej macki, by po chwili opaść bezwładnie i stracić przytomność.
***
-Pobudka!- usłyszałem nad uchem. Skrzywiłem się i jęknąłem cierpiętniczo. Nie chciałem się podnosić. Całe ciało mnie bolało, a każdy najmniejszy ruch wiązał się z cichym piskiem lub sapnięciem- wstawaj!- warknął ktoś skrzekliwym, zachrypniętym głosem i wymierzył mi silny cios w twarz, przez który momentalnie poczułem palący ból na policzku. Otworzyłem gwałtownie oczy i szarpnąłem się, jednak nie mogłem się ruszyć. Moje ruchy blokowały ciężkie kajdany, na których wisiałem. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Niestety, było tu zbyt ciemno, bym dostrzegł jakikolwiek szczegół. Spróbowałem się podciągnąć, jednak wtedy zorientowałem się, że moje nogi również są unieruchomione. Usłyszałem śmiech. Ten sam okrutny, sadystyczny śmiech, który słyszałem w banku.
-Nie uwolnisz się, Pajączku. Zadbałem o to. Nawet nie wiesz, jak długo przygotowywałem się na ten dzień. Wszystko jest zaplanowane- oznajmił, z przerażającym uśmiechem na twarzy. Wiedziałem, że ani ten ton, ani ten wyraz twarzy nie wróżą dla mnie nic dobrego.
-Pan Stark mnie uratuje!- warknąłem, wciąż bezsilnie walcząc z ograniczeniami. Starszy roześmiał się, po czym otarł wyimaginowaną łzę rozbawienia.
-On? Błagam cię. Naprawdę uważasz, że będzie się tu po ciebie fatygował?- spytał. Zmarszczyłem mocno brwi.
-Przyjdzie tu i cię zabije, śmieciu- syknąłem, posyłając mu pogardliwe spojrzenie. Mężczyzna nagle spoważniał.
-Nie pozwalaj sobie, smarkaczu-wycedził przez zęby, po czym podszedł, a raczej podpełzł do mnie na tych swoich mackach. Dopiero teraz zauważyłem mały przedmiot w jego dłoni i zbladłem. To była strzykawka. Co on do cholery chce mi zrobić?! Zacząłem się szarpać, starając się jakkolwiek zwiększyć odległość między mną a tym człowiekiem, jednak on nieubłaganie zbliżał się do mnie. Jęknąłem, za żadne skarby nie mogąc się uwolnić- nie szarp się tak. I tak nie... albo zresztą, szarp się. To nawet zabawne- do moich oczu napłynęły łzy. Łzy strachu. Gdy mężczyzna był już przy mnie, chwycił mocno moje ramię, po czym po prostu wbił w nie strzykawkę. Pisnąłem cicho.
-C-co to jest?! Co ty mi zrobiłeś?!- krzyknąłem, patrząc na niego z przerażeniem.
-Nie panikuj, Peter. To źle wpłynie na wyniki. A mamy przed sobą kilka naprawdę ciekawych tekstów- oznajmił, zapisując coś w notesie. Po chwili, poczułem ogarniający mnie ból. Rozchodził się po całym moim ciele, bezlitośnie atakując każdą jego komórkę. Wrzasnąłem, wyprężając się i kuląc naprzemiennie. Kajdany na nadgarstkach i kostkach uniemożliwiały mi jakikolwiek ruch, co przy tak okrutnym bólu, było po prostu katorgą. Wiłem się, starając uwolnić, jednak pomimo nadludzkiej siły, nie byłem w stanie wyswobodzić się z kajdan.
Nagle zauważyłem, że jedna z macek Octopusa zmieniła się w wiertło. Moje oczy otworzyły się szeroko z przerażenia, a krew odpłynęła mi z twarzy. Mężczyzna uśmiechnął się sadystycznie, by po chwili zbliżyć się do mnie. Załkałem, gdy zrozumiałem, że nie jestem w stanie się uratować, pomimo gorączkowej szarpaniny z ograniczeniami.
-Uszkodzimy ci parę kości, dobrze? Kilka złamiemy, a kilka skruszymy. Nie martw się, zrobię to szybko- powiedział z udawaną troską i zaśmiał się szyderczo. Pokręciłem gorączkowo głową, jakby brak mojej zgody miał cokolwiek zmienić. Starszy zbliżył wiertło do mojego ramienia, by po chwili wbić je i bezlitośnie przewiercić moją kość na wylot. Po ciemnym pomieszczeniu rozniósł się rozpaczliwy, piskliwy wrzask. Mój wrzask. A raczej seria wrzasków. W czasie w którym mężczyzna manewrował wiertłem, ja zwijałem się i wrzeszczałem w agonii. A on... on się jedynie uśmiechał. Uśmiechał, spokojnie robiąc sobie przerwy na notatki, pomiędzy przewiercaniem kolejnych kości.
Po dziesięciu minutach nie miałem już siły krzyczeć. Wisiałem bezwładnie i starałem się łapać tlen, póki jeszcze mogłem. Póki wciąż miałem sprawne płuca. Z moich uchylonych ust wyciekała cienka stróżka śliny. Z nosa leciała krew. Cała twarz była mokra od łez i potu, a ja... ja byłem wykończony. Ból rozsadzał moje ciało. Już nawet nie widziałem, czy wciąż jest kompletne. Może coś mi odciął? Ehh, nieważne. Nic już nie było ważne. Chciałem po prostu umrzeć.
-Chyba się jeszcze nie poddajesz, Pajączku?- spytał wesoło doktor. Posłałem mu zmęczone i najbardziej nienawistne spojrzenie, na jakie było mnie w tej chwili stać. Ten zaśmiał się kpiąco- nie martw się, nie ruszę już twoich kości. Mam co chciałem. Wykonamy jeszcze kilka testów i dam ci spokój na dzisiaj- oświadczył, po czym wziął do ręki małe cążki. Otworzyłem szeroko oczy z przerażenia, gdy chwycił moją dłoń i zmusił mnie, bym wyprostował mały palec.
-N-nie... b-bła-agam...- wysapałem, starając się jakkolwiek wyszarpnąć. To nie miało sensu. Byłem zbyt słaby- p-proszę... j-ja już n-nie dam...- urwałem, gdy z moich ust mimowolnie wydostał się kolejny wrzask przepełniony bólem. Wypuściłem z ust drżący oddech i zapłakałem cicho. Mężczyzna pogłaskał mnie po policzku z udawaną czułością, po czym mocno chwycił mnie za podbródek i zmusił, bym patrzył mu w oczy.
-Widzisz, Petey? Nie warto zadzierać z groźnymi panami, bo to się może źle skończyć, dziecko. Jeśli twoje ciało dobrze się spisze i przeżyjesz następny tydzień, to może cię wypuszczę- powiedział z uśmiechem, a ja otworzyłem szeroko oczy. Tydzień? Ja... ja mam tu wytrzymać tydzień? Ja... myślałem że... że on mnie zabije. Ja... nie dam rady. Nie mogę... błagam, nie chcę! Nie... ja... boję się... proszę... niech pan Stark się pośpieszy!- no dobrze, zobaczymy jak się przyjmie. Wybacz, Pajączku, ale muszę cię opuścić. Do zobaczenia- wymruczał, po czym wyszedł z ciemnego pomieszczenia. Spuściłem wzrok i załkałem. Uporczywą ciszę w ciemnym pokoju zakłócał jedynie mój szloch. Cały drżałem. Byłem na granicy i nie wiedziałem, czy przeżyję następne spotkanie z doktorkiem.
Nie minęło nawet pięć minut, kiedy do pomieszczenia, przez te same drzwi, przez które przed chwilą wyszedł mój oprawca, wpadł pan Stark. Podniosłem na niego zmęczone spojrzenie i momentalnie rozpromieniłem się na widok mężczyzny. Starszy podszedł do mnie i dzięki swojej zbroi po prostu rozerwał kajdany na moich nadgarstkach i kostkach. Natychmiast opadłem na chłodny metal i przytuliłem się do niego. W tej chwili wcale nie wydawał się twardy. Dla mnie był miękki i miły w dotyku.
Milioner wypadł ze swojej zbroi i zamknął mnie w szczelnym uścisku, w który natychmiast opadłem, nie mając sił na dalszą walkę ze sobą.
-No już, Pete, już dobrze- wyszeptał, gładząc mnie po głowie. Westchnąłem cicho, chowając się w jego ramionach.
Już jest bezpiecznie.
Teraz jestem bezpieczny.
Mężczyzna zniknął w swojej zbroi i pociągnął mnie za rękę do wyjścia. Pobiegłem za czarnowłosym, rozglądając się orientacyjnie na boki. Pusto. Mogliśmy bezpiecznie wyjść na zewnątrz.
Milioner podniósł mnie delikatnie, po czym wzbił się w górę, lecąc prosto do Hellicariera. Zamknąłem oczy i odetchnąłem z ulgą, wiedząc, że teraz jestem bezpieczny. Że teraz nic mi już nie grozi, bo jestem w ramionach mojego mentora, który nie pozwoli mnie skrzywdzić. Poczułem, jak starszy odstawia mnie na ziemię. Jeszcze raz, bez słowa mnie przytulił, a potem chwycił za rękę i pociągnął za sobą. W milczeniu, zaprowadził mnie do jednego z jasnych pokoi. Zdawał się być taki... milczący. Smutny. Jakby coś nie dawało mu spokoju.
***
Siedziałem na miękkim łóżku, owinięty ciepłym materiałem. Wpatrywałem się w pana Starka, który rozmawiał przed drzwiami z dyrektorem Tarczy, gorączkowo przy tym gestykulując. Był aż czerwony ze złości, w przeciwieństwie do Fury'ego, który zachowywał wręcz stoicki spokój. Obaj najwidoczniej myśleli, że ich nie słyszę, jednak drzwi były uchylone, więc mogłem usłyszeć każde słowo. I szczerze mówiąc, bardzo nie podobała mi się ich dyskusja.
-Co to niby znaczy, że nie mogę zabrać Petera do wieży?!- zirytował się pan Stark.
-Uspokój się, Tony. Jego stan jest niestabilny i na pewno nie mogę pozwolić ci zabrać go teraz- oświadczył beznamiętnie czarnoskóry.
-Nie. Proszę cię, nie możesz. Nie teraz. Przecież się nim zajmę!- obiecał milioner. W jego głosie dało się słyszeć desperację.
Patrzyłem na tą scenę ze zmartwieniem i smutkiem. On się martwi. To moja wina. Jestem ciężarem. Ehh... gdybym tylko był... lepszy. Nie dał się złapać i... ehh, gdyby nie był dla niego kłopotem. Nie powinien się tak martwić. Na pewno nie o mnie.
Postanowiłem, że muszę coś zrobić. Muszę go uspokoić.
******************
Pov. Stark
22.12. godzina 11
Jak codziennie, przemierzałem ponure korytarze znienawidzonego przeze mnie ośrodka. Jednak dziś, robiłem to w nieco inny sposób. Dziś nie mruczałem beznamiętnego "dobry", za każdym razem, gdy kogoś mijałem. Dziś byłem szczęśliwy, a moje przywitania ośmieliłbym się nazwać radosnymi. Pewnym krokiem pokonałem tak dobrze znaną mi trasę, by w końcu stanąć przed tymi konkretnymi drzwiami. Sala numer 337. Pchnąłem je, by moim oczom ukazał się porażająco biały, sterylny pokój. Na ścianach wisiały różne rysunki, przedstawiające koślawe postacie w kolorowych strojach. Szczególnie dużo było portretów pewnego człowieka z metalu, w złoto- czerwonej zbroi. Na rysunkach, stalowy człowiek trzymał za rękę postać w czerwono- niebieskim stroju z wielkim pająkiem na klatce piersiowej. Nie wiedziałem, kim on był i skąd w ogóle dzieciakowi wpadł do głowy taki pomysł, ale jedno trzeba było mu oddać. Był wyjątkowo kreatywny. Wszedłem do środka i uśmiechnąłem się, na widok chłopca siedzącego na łóżku i wpatrującego się w okno.
-Cześć młody- powiedziałem łagodnie. Uśmiechnąłem się z politowaniem, gdy młodszy wzdrygnął się i posłał mi zdezorientowane spojrzenie, unosząc lekko brwi- wystraszyłeś się?- zaśmiałem się cicho. Chłopiec nie odpowiedział, a jedynie uśmiechnął się słodko. To nie był uśmiech piętnastolatka. Raczej pięciolatka. Ufnego i darzącego swojego rodziciela bezgraniczną miłością. Już nawet nie czekałem na odpowiedź. Wiedziałem, że jej nie dostanę.
-Nie jest ci zimno? Zmarzniesz, mały- stwierdziłem, po czym nie czekając na jego reakcję, otuliłem swojego syna kołdrą. Uśmiech Petera poszerzył się, jednak po chwili brązowooki wrócił wzrokiem do okna.
-Co porabiasz, Pete?- spytałem, siadając obok niego i wbijąc spojrzenie w to samo miejsce. Ludzie. To tylko ludzie. Moim zdaniem nic ciekawego. Ale on lubił ich obserwować. Lubił oglądać świat. Był go taki ciekawy. Ale jedyne co mogłem dla niego zrobić, to podsunąć jego łóżko pod okno, żeby mógł zawsze przez nie wyglądać. Dzięki temu, widziałem go już gdy wysiadałem z samochodu. Zawsze się zastanawiałem, czy na mnie czeka. Jedno jest pewne. Zawsze cieszy się na mój widok. Chociaż... on się cieszy na widok większości ludzi. Mojego przyjaciela Steve'a, który przychodził tu odwiedzać swojego młodszego brata, Jamesa. Peter cieszył się na widok wolontariuszy, Clinta i Natashy, a przede wszystkim do pielęgniarki, która przynosi mu posiłki, May. Ta kobieta zawsze znajdzie chwilę, żeby "porozmawiać" z Peterem. Nawet do dyrektora się uśmiecha. Tylko lekarzy się panicznie boi. Szczególnie jednego. Przeniosłem swój wzrok na dzieciaka, który wlepiał te swoje wielkie, czekoladowe oczy w biegających przechodniów. Patrzył na nich z dziecięcym zaciekawieniem i taką... radością. On zawsze był radosny. Wesoły i pogodny. Ja tak nie umiałem. Chociaż... kiedy widziałem tego dzieciaka, nie potrafiłem się nie uśmiechać. On zawsze poprawiał mi nastrój.
-Chodź, musimy iść- powiedziałem w końcu. Młodszy zmarszczył lekko brwi i posłał mi pytające spojrzenie- no chodź, odprowadzę cię- dodałem. Nie chciałem mu mówić, że idzie na badania, bo wiązałoby to się z paniką. Chłopiec posłusznie wstał- załóż- poleciłem, podsuwając mu nogą miękkie kapcie. Mniejszy wykonał polecenie, po czym wyprostował się, zerkając na mnie orientacyjnie. Ruszyłem do wyjścia, jednak po chwili zatrzymałem się, gdy zorientowałem się, że Peter wciąż stoi w miejscu i wlepia we mnie wzrok. Westchnąłem ciężko, niemalże z rezygnacją i wyciągnąłem w jego stronę dłoń- chodź, Pete- mruknąłem. Chłopiec natychmiast podbiegł do mnie z uśmiechem i chwycił mnie za rękę.
To bolało. Ta jego stagnacja. To, że nie zrobi nic bez wyraźnego polecenia. Jeśli nikt by się nim nie zainteresował, cały dzień wgapiałby się w okno. To, jak niesamodzielny jest. Martwiłem się. Każdego dnia zasypiałem i budziłem się z jedną myślą. Co będzie, gdy umrę? Kto się nim zajmie? Wiem, że tutaj nie pozwolą mu zginąć, ale pieniądze kiedyś się skończą, a wtedy przeniosą mojego syna do jakiegoś podrzędnego, państwowego ośrodka, gdzie będą do niego przychodzić dwa razy dziennie, żeby dać mu coś do jedzenia.
I nikt nie postawi jego łóżka pod oknem.
Idąc przez korytarz, przygotowywałem się mentalnie na te trudne chwile, które mnie... nas czekają. Problem polegał na tym, że Peter panicznie bał się lekarzy. Trzeba było go krępować na choćby najmniejsze badanie, co teoretycznie w szpitalu psychiatrycznym było normą, jednak dla mnie, jako ojca, ten widok był po prostu torturą i za każdym razem łamał mi serce. A przeżywaliśmy to codziennie. Bo nikt nie wiedział, co tak naprawdę siedzi mu w głowie i jak te badania wyglądają z perspektywy dzieciaka. Nikt nie umiał znaleźć logicznego wyjaśnienia na pytanie, czemu on tak panicznie się tego boi. Najbardziej bolało mnie to, że każdego dnia, Peter tak ufnie łapie mnie za rękę i idzie ze mną przez ten korytarz, żeby na końcu zorientować się, po co tak naprawdę zabrałem go z pokoju. I każdego dnia ślepo mi ufa. A potem... posyła mi takie spojrzenie...
-Dzisiaj jedziesz do domu, Pete- oznajmiłem z uśmiechem. Chłopiec nie zareagował. Po prostu się wyłączył, najwidoczniej zapominając o mojej obecności. Spuściłem wzrok. Nie. Nie pozwolę sobie dzisiaj zepsuć nastroju. Nie dzisiaj. Uśmiechnąłem się więc i wbiłem wzrok przed siebie.
Doszliśmy. Stanąłem w miejscu i szarpnąłem delikatnie młodszym, dając mu tym samym znak, że ma stanąć. Chłopiec posłusznie się zatrzymał. On zawsze był posłuszny. Nigdy nie protestował. Bo niby jak miał protestować, skoro się nie odzywał? Przetarłem oczy prawą dłonią, po czym zapukałem w drewniane drzwi, które niemalże natychmiast się uchyliły.
-Pan Parker! Witam witam- uśmiechnął się doktor Octavius- panie Stark- skinął w moją stronę. Oddałem gest z lekkim uśmiechem. Peter otrzymał nazwisko swojej matki, która zmarła kilka lat temu w wypadku samochodowym. Ona zmarła, a Peter... no właśnie.
Czasami myślę, że to dobrze, że tego nie widzi. Bolało by ją oglądanie syna w takim stanie. Mnie boli...
Poczułem jak brunet ściska moją rękę. Wycofał się lekko, niemalże chowając za moimi plecami. Opiekuńczo otoczyłem go ramieniem, przytuliłem do siebie i cmoknąłem w czubek głowy.
-Będzie dobrze, Pete- zapewniłem łagodnie, po czym wprowadziłem chłopca do gabinetu, w którym czekało już dwóch asystentów doktora Octaviusa. Wiedziałem, po co tu są. Z krwawiącym sercem przekazałem dłoń przerażonego Petera lekarzowi. Wiedziałem, że się bał. Co prawda nie krzyczał, nie wyrywał się, nie protestował... on nawet nie płakał. Ale to jego spojrzenie... Odwróciłem wzrok, by się z nim nie spotkać. Jego oczy były takie... smutne. Wyrażały głęboką rozpacz i rozczarowanie. Poczucie zdrady. Wiedziałem to. Za każdym razem patrzył na mnie w ten sam sposób. I za każdym razem bolało tak bardzo...
Usłyszałem cichy jęk, dochodzący zza drzwi. Zduszone, zachrypnięte, nieokreślone dźwięki świadczące o tym, że chłopiec się wyrywa. Oni go nie skrzywdzą, powtarzałem sobie. Nic złego mu się nie stanie. Jest bezpieczny. Nie skrzywdzą go, słyszysz Stark? Przecież byłem już na jego badaniach setki razy i doskonale wiem, że nie dzieje mu się krzywda.
Wyszedłem na korytarz, kierując się do dobrze znanego mi biura. Wszedłem bez pukania i dopiero po chwili zreflektowałem się i cofnąłem o krok, pukając we framugę i posyłając sekretarce przyjazny uśmiech.
-Proszę- rzuciła, zdejmując okulary.
-Cześć Pepper!- przywitałem się wesoło- wszystko załatwione. Zabieram dziś Petera, tak?- upewniłem się. Ta podniosła na mnie współczujące spojrzenie i szybko przeszukała stertę papierów, po czym wyjęła dokument, który przejrzała.
-Em... przykro mi, Tony, ale nie- uśmiech momentalnie zszedł mi z twarzy. Zmarszczyłem brwi. Nie. Nie? Ale... j-jak to nie? Przecież... muszę go zabrać. Muszę zabrać swoje dziecko do domu na święta. Nie mogą mi tego zabronić. Mogą zrobić wszystko, ale nie to. Nie mogą wyrwać mi serca, które i tak było bezlitośnie łamane, wraz z każdą, coraz to boleśniejszą diagnozą.
-Ale... jak to nie?- powiedziałem cicho.
-Przyślę do ciebie dyrektora, dobrze? On ci wszystko wyjaśni- rzuciła, po czym znów skierowała całą swoją uwagę na papiery. Chciałem coś jeszcze powiedzieć, ale uznałem, że to nie ma sensu. Ona już nie słuchała.
Wróciłem mozolnie pod gabinet doktora Octaviusa. Teraz... już nie byłem radosny i wesoły. W moich oczach kręciły się łzy, a ja... byłem po prostu zdruzgotany. Nie mogę zabrać go do domu. Ja... spędzę święta sam. Bez mojego syna. Przecież... nie... ja nie mogę. Choćbym miał ich wszystkich przekupić. Mam pieniądze. Mogę każdemu tutaj zapłacić milion dolarów, żebym tylko spędził święta z nim. Nie... nie wyobrażałem sobie w ogóle, że mogłoby być inaczej. Przecież to moje dziecko. Nie... nie mogłem pozwolić, żeby spędził święta w ośrodku...
Nagle drzwi otworzyły się. Wyszedł przez nie doktor Octavius i uśmiechnął się do mnie smutno.
-Jest dziś wyjątkowo agresywny. Mógłby pan...- uciąłem jego wypowiedź gestem dłoni. Wiedziałem doskonale, co to oznacza. Po chwili dwóch asystentów również opuściło pomieszczenie. Cała trójka zniknęła gdzieś, a ja wszedłem do gabinetu. Widok, który tam zastałem, łamał mi serce. Peter miotał się, unieruchomiony na łóżku przez skórzane mankiety. Na twarzy widoczne były ślady łez. Chłopiec szlochał cichutko, sapiąc bezsilnie i za żadne skarby nie potrafiąc się uwolnić. Wiedziałem, że go nie skrzywdzili, ale... w tym momencie byłem wściekły. Wściekły na tych wszystkich ludzi, którzy ośmielili się tak wystraszyć mojego synka, który w momencie, w którym mnie zobaczył, natychmiast się uspokoił. Podszedłem i sprawnie pozbyłem się zabezpieczeń, po czym podniosłem syna do siadu. Ten momentalnie padł mi w ramiona, jakby nie widział mnie od kilku lat. Westchnąłem ciężko i zamknąłem chłopca w szczelnym uścisku.
-No już, Pete, już dobrze- wyszeptałem, gładząc go po głowie. Młodszy wziął głęboki, drżący oddech i wtulił się we mnie. Postawiłem chłopca na ziemi i ruszyłem do wyjścia. Zatrzymałem się gwałtownie i westchnąłem z rezygnacją, odchylając głowę w tył. Odwróciłem się powoli w kierunku Petera, który stał bezczynnie przy łóżku, wlepiając we mnie zaciekawione spojrzenie. Wyciągnąłem w jego stronę otwartą dłoń- no już, chodź, Pete- mruknąłem. Młodszy uśmiechnął się i podbiegł do mnie, chwytając mnie za rękę. Pociągnąłem chłopca do wyjścia. Ruszyliśmy w milczeniu jasnym korytarzem. Ta biel wręcz raziła mnie w oczy.
W milczeniu dotarliśmy do pokoju Petera. Bez słowa usiadłem na jego łóżku. W moich oczach zabrały się łzy. On stał. Stał i patrzył na mnie, czekając na polecenie. W momencie w którym pierwsza łza uwolniła się i spłynęła po moim policzku, Peter posłał mi rozbrajający uśmiech. Zagryzłem dolną wargę. Nie mówi. Nigdy nic nie mówi. Tylko patrzy i się uśmiecha. Chwyciłem go za nadgarstek i przyciągnąłem do siebie. Chłopiec bez słowa na to pozwolił. Posadziłem go na swoich kolanach i przytuliłem mocno, ocierając przy tym jego policzki od śladów łez. Młodszy dopiero po chwili, gdy sam ułożyłem jego ciało w ten sposób, oparł głowę na mojej klatce piersiowej, jednak jego spojrzenie wciąż pozostawało puste. Mocniej przytuliłem do siebie chłopca i oparłem policzek na jego włosach. W momencie w którym dzieciak zadrżał, ściągnąłem z łóżka kołdrę, którą owinąłem syna. Otuliłem go czule materiałem i pocałowałem w czubek głowy.
-No już, Pete. Będzie dobrze. B-bo... będzie dobrze... prawda?- kolejna fala łez uwolniła się spod moich zaciśniętych powiek- t-tak, Pete? B-będzie d-dobrze, prawda? B-błagam, powiedz, że będzie dobrze- zacisnąłem pięści na kołdrze, starając się nie wybuchnąć płaczem. Peter podniósł na mnie wzrok i uśmiechnął się słodko. W tym momencie nie wytrzymałem. Cichy szloch wydostał się z moich ust. Rzadko kiedy rozklejałem się przy Peterze. Na ogół, jeśli już płakałem, to w moim warsztacie, kiedy nikt mnie nie widział. Przy dzieciaku starałem się być silny, ale... teraz, kiedy okazało się, że nie będę mógł zabrać go do domu na święta...
-Ekhm... panie Stark?- spojrzałem na stojącego w drzwiach pokoju dyrektora Fury'ego. Peter uśmiechnął się do niego, po czym skierował spojrzenie na mnie- chciał mnie pan widzieć- dodał czarnoskóry.
-Em... tak, już idę- powiedziałem, szybko ocierając łzy i odkładając zawiniątko z kołdry z dzieciakiem w środku na łóżko. Chłopiec podniósł na mnie wzrok. Jego spojrzenie nie wyrażało nic. Było puste. Jakby Peter nic nie czuł. Jakby był lalką, której jedyną funkcją jest uśmiech. Mimo to, uśmiechnąłem się do niego ciepło i wplotłem palce w jego włosy- zaczekaj na mnie chwilkę. Zaraz wrócę, Pete- obiecałem, pogłaskałem go po policzku, po czym wyprostowałem się i skierowałem do wyjścia. Zamknąłem drzwi, żeby Peter nie słyszał naszej rozmowy.
-A więc? O co chodzi, panie Stark?- spytał dyrektor.
-Co to niby znaczy, że nie mogę zabrać Petera do domu na święta?- zapytałem z lekką irytacją w głosie.
-Proszę się uspokoić, panie Stark. Jego stan jest niestabilny i na pewno nie mogę pozwolić panu go teraz zabrać- oświadczył beznamiętnie czarnoskóry.
-Nie. Proszę, nie może mi pan go zabrać. Nie teraz. Przecież się nim zajmę!- obiecałem z wyczuwalną desperacją w głosie.
-Przykro mi, panie Stark, ale dopóki Peter jest pod opieką mojego ośrodka, decyzja należy do mnie. Jest z nim coraz gorzej i na pewno nie powinien zmieniać teraz otoczenia. Może pan go odwiedzić- zmarszczyłem mocno brwi. Czy on naprawdę sądził, że w święta wystarczy mi zwykła wizyta? Że nie muszę spędzić z nim każdej chwili? Że zadowolę się kilkoma godzinami spędzonymi na siedzeniu z synem w tym małym pokoiku szpitalnym?
-Nie. Nie, nie, nie, nie, nie. Nie pozwolę na to. Proszę! Przecież ja nie mogę spędzić świąt bez niego. Błagam pana, Peter jest moją jedyną rodziną. Mogę panu zapłacić dowolne pieniądze, bylebym tylko mógł zabrać go na te kilka dni i...
-Panie Stark, proszę. Jego wyniki są coraz gorsze. Zrobi mu pan krzywdę, zabierając go stąd. Musi być pod stałą, profesjonalną opieką. Pański syn traci powoli jakikolwiek kontakt z rzeczywistością. Już nawet na pana nie reaguje tak jak kiedyś, a taka nagła zmiana może nieść za sobą tragiczne konsekwencje. To byłaby dla niego trauma. Jeśli tylko wyniki się poprawią, osobiście wypiszę wniosek o czasowe zwolnienie, ale... ehh, nie liczył bym na to- kilka razy zamrugałem energicznie, by odgonić łzy. Przecież wiedziałem. Wiedziałem, że Peter przestaje reagować. Że coraz bardziej się zamyka. Że jest z nim coraz gorzej. Wiedziałem, że to prawda, ale teraz... to tak bolało, kiedy ktoś mówił mi to prosto w oczy.
W pewnym momencie drzwi się otworzyły i stanął w nich drobny brunecik. Dopiero teraz zorientowałem się, że zostawiłem je otwarte. Cholera, nie zamknąłem ich. A Peter... o nie, co jeśli nas słyszał?
Chłopiec wlepił we mnie swoje ciekawskie spojrzenie, a ja zmarszczyłem lekko brwi. On... sam tu przyszedł? Tak... sam? Bez mojego polecenia? Przekrzywiłem lekko głowę. Moja dolna warga zadrżała, gdy zauważyłem łzy w oczach bruneta. Słyszał. Słyszał wszystko. A łzy wskazywały na to, że zrozumiał więcej, niż mogło nam się zdawać.
-Pete, synku, wracaj do środka, zaraz do ciebie przyjdę, mały- powiedziałem szybko, reszką woli powstrzymując łzy. Jednak chłopiec nie wrócił do pokoju. Zamiast tego podszedł do mnie i wtulił się mocno w mój tors. Otworzyłem szeroko oczy. Moja twarz wyrażała teraz najpewniej bezgraniczne zdumienie. On... przecież on...
-B-b-będzie dobrze... t-tato...- wyszeptał, jakby drżącym z wysiłku głosem. Zakryłem usta dłonią. To była jedyna rzecz, która powstrzymała mnie od wybuchnięcia płaczem. Jego głos... miałem wrażenie, ze jest to najpiękniejszy dźwięk na całym świecie. Taki delikatny... może i nieco zbyt dziecinny, jak na piętnastolatka, ale... w jego głosie było tyle... zaufania. Zwykłego bezgranicznego zaufania. Widziałem nie raz, kiedy dzieci takie jak Peter nagle, z dnia na dzień zaczynały wracać do życia. Może i nie zdrowiały od razu i nie do końca, ale sam fakt, że niespodziewanie zaczynały czynić postępy był niesamowity. Ich rodzice zawsze reagowali bardzo emocjonalnie. Niektórzy zachęcali dziecko do dalszych słów, inni natychmiast dzielili się tym z bliskimi, obdzwaniając wszystkich krewnych, do których mieli numery, a ja... ja po prostu mocno go przytuliłem, mając w oczach łzy szczęścia.
-Właśnie tak, Pete. Będzie dobrze. Obiecuję ci, będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze- powiedziałem przez łzy, tuląc go mocno do siebie. Peter nic już nie powiedział. On... jakby wiedział, że te słowa wystarczyły. Że zrobił wystarczająco dużo, by mnie uszczęśliwić. Że to było wszystko, czego tak naprawdę chciałem i potrzebowałem.
-To ja... em... pójdę może wypisać ten wniosek- mruknął z uśmiechem dyrektor, po czym ruszył w stronę swojego gabinetu. Peter zadrżał. Dopiero teraz zorientowałem się, dzieciak miał gołe stopy. Uniosłem jego podbródek tak, by nasze spojrzenia się spotkały.
-Zimno ci, Pete?- spytałem łagodnie, licząc po cichu, że uda mi się wywołać kolejne słowa. Chłopiec uśmiechnął się słodko, jednak w tym momencie nie sprawiało to, że miałem ochotę się rozpłakać, jak zwykle. Po prostu objąłem go opiekuńczo ramieniem i wróciłem do pokoju, prowadząc dzieciaka w kierunku łóżka. Otuliłem go szczelnie kołdrą i posadziłem na swoich kolanach tak, by mógł obserwować widok za oknem. Peter momentalnie wlepił swoje ciekawskie, czekoladowe oczy w ulicę pod nami, a ja z uśmiechem bawiłem się jego włosami. Ten chłopiec żył w swoim świecie. Wiedziałem, że był daleko od rzeczywistości. Może to i dobrze? On zasługuje na coś więcej, niż ten szary, ponury świat. Tutaj nie było dla niego nic ciekawego. Rzeczywistość nie miała dla niego nic ciekawego do zaoferowania.
-Chciałbym wiedzieć, jak wygląda ten twój świat, Peter- mruknąłem z uśmiechem.
Nie zareagował, jak zwykle pogrążony w swoich własnych myślach, które wędrowały gdzieś tam, daleko, w świecie, który wyglądał zupełnie inaczej.
Może jest w nim bohaterem?
*****
4782 słowa
Hejka!
Chciałabym Wam wszystkim życzyć cudownych świąt, Kochani!
Mam nadzieję, że podobał Wam się ten oneshocik :)
Do zobaczenia<3<3<3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro