Rozdział 1, czyli światło, mrok, dusza i sąd
Ten rozdział dedykuję mojej najlepszej przyjaciółce, za to, że jest.
Tak, to do ciebie Ryśka.
Narrator
Mrok. Na początku ogarnął dwójkę zagubionych dusz. Otaczał ich pozwalając pławić się w swej specyficznej aurze. Samo uczucie kontaktu z nim było... Nie do opisania. Najbliższym jednak porównaniem stanowił wypoczynek na miękkim materacu po wyczerpującym treningu, czy też jak w ich przypadku- walce. On otulał ich z wszystkich stron jak delikatna puchowa kołderka. Obiecywała ona wiele, obiecywała odpoczynek. Odpoczynek po latach bezustannego strachu, czy też walki. Bo wbrew pozorom, nawet w najlepszych chwilach swojego życia takiej przyjemności nie zaznali.
Niestety nie potrwała ona długo. Niespodziewanie delikatny mrok rozstąpił się ukazując zakapturzoną postać dzierżącą jakże charakterystyczną dla siebie kosę.
Postać wyciągnęła rękę w kierunku zielonookiego chłopca jak i byłego Czarnego Pana. Dokładnie tak samo dla ich dwójki. Bowiem śmierć nie oceniała. Zabierała każdego dokładnie tak samo. Postać w kontakcie z drobnym jak na swój wiek chłopcem poczuła coś niezwykle dziwnego, jednak postanowiła to zignorować.
Bowiem stanowiła ona obietnicę. Obietnicę wydostania się z mrocznego bezkresu.
Oboje chwycili się jej ręki nie wiedząc dlaczegóż to uczynili. W końcu było tu tak przyjemnie...
Każdy z nich. I Chłopiec-Który-Przeżył i Czarny Pan, wzajemnie zapomnieli o swojej obecności. Trzymali rękę zakapturzonej postaci podświadomie dedukując, że nic nie będzie już takie samo. Pomimo dwóch różnych stron, dążeń, działań, przekonań, przyjaciół, oboje znaleźli się, o ironio, razem. Razem w pustce trzymając dłoń śmierci. Czekając na nieuniknione.
Niespodziewanie poczuli przypominający świstoklik ból w okolicach pępka, a następnie nastała jasność...
***
Harry POV.
Po zakaptórzonej postaci nie pozostał nawet ślad. Za to znalazłem się w... Kolejce?
Przede mną pięć osób, za mną jeszcze więcej. Rząd ludzi kończył się u świetlistych wrót. Przed nimi znajdował się mężczyzna z naprawdę długą rolką pergaminu. Coś z niej czytał, jednak przez wszechobecny szum nie byłem w stanie dosłyszeć co to takiego.
Cztery osoby.
Rozglądnąłem się po sali. Koło wielkiej świetlistej bramy znajdowała się jeszcze jedna, srebrna i majacząca po drugiej stronie całą wykonana z onyksu.
Trzy osoby.
Rozglądnąłem się po kolejce. Ciekawe czy kogoś znam? Za mną... Tłum zlewających się twarzy, jednak gdzieś z tyłu zauważyłem uśmiechniętego Remusa. Pomachałem mu, on odmachał jednak po chwili wytrzeszczył oczy. A... Zapomniałem. On nie wiedział, że umarłem. Odszedł na drugi świat przede mną.
Dwie osoby
Najwyraźniej nie ma znaczenia kiedy się umarło. Kolejka jest całkowicie losowa. Tuż za mną stał ktoś ubrany w średniowieczną rycerską kolczugę i z mieczem u pasa, a przede mną...
Voldemort. Tymczasem on mnie nie zauważył. Zbyt zajęty był myśleniem nad czymś zdecydowanie nieokreślonym. Może robi rachunek sumienia? Może ja też powinienem go wykonać?
Krępa kobieta podążyła do srebrnej bramy. Wygrawerowane na niej było: Czyściec
Zazdroszczę jej. Prędzej, czy później trafi do nieba. W swoim przypadku nie byłbym tego taki pewien. Do mężczyzny że zwojem pergaminu podszedł mój wróg.
-Jak się nazywasz śmiertelniku?- zapytał poprawiając okulary na swym chaczykowatym nosie
-Voldemort- odrzekł Czarny pan pewnym głosem
-Voldemort??? Hmm... Nie nie nie... Nic...-szeptał pod nosem do siebie przesuwając palcem po pergaminie- A mam! Tom Marvolo Riddle! Zgadza się?
-Tak. -Niechętnie pokiwał głową. Pewnie postanowił raz w swoim życiu(albo raczej już po nim) odpuścić.
-No. Mój drogi... Nagrabiłeś sobie. Tylu zabitych... Tortury... Przetrzymywanie wbrew woli... Ło! To mi się trafił świntuszek, nie ma co!
Ten koleś jest zdrowo stuknięty...- pomyślałem mimowolnie.
-Tak więc... Piekiełko już na ciebie czeka! Myślę, że wieczny podrasowany Cruciatus będzie idealną karą za dokładanie mi pracy! Wiesz ile ja musiałem nadgodzin spędzić obsługując te twoje ofiary??? Masę! Nie za to mi płacą! Idź do onyksowych drzwi. Tam dalej powiedzą ci co masz robić.
O dziwo Marvolo nie robił problemów, tylko posłusznie podążył za wskazówkami.
Teraz moja kolej.
-Godność, śmiertelna istoto?
-Harry James Potter proszę pana.- odpowiedziałem, na sobie ten rozłożył swój pergamin, na którym prawdopodobnie była lista i ciągle powtarzał pod nosem mijając kolejne pozycje- Harry James Potter... Harry James Potter... Harry James Potter... Harry James Potter... Harry James Potter... Harry James Potter... Nie... Nic... Zero... Nie... Nie... Nie...- I tak ciągle.
-Gdy dobrnął do ostatniego nazwiska rzekł.
-Harry James Potter? Nie mam tu nikogo takiego! Podaj mi prawdziwe informacje śmiertelniku!
-Ależ ja nie kłamię!
-Tak uważasz? No dobrze. Poczekaj tutaj z boku. Jak skończę pracować to pomyślę co z tobą dalej...
Pokiwałem głową. Bo co innego mi pozostało?
Przesunąłem się w bok i poczekałem jak mi kazano.
Po kilku osobach straciłem poczucie czasu. Wysłuchiwałem różnorakie winy ludzi. Czasem zbyt intymne, czułem się jak intruz...
Widziałem albo radość albo strach. Widziałem szczęście i złość. Widziałem żałość. Widziałem obojętność- ona przerażała mnie najbardziej.
Widziałem nagrody, kary, szanse, gaszone i zapalane nadzieje...
Pełna różnorodność. Ludzie tzw. "biali", "czarni", czy "żółci". Byli mi obojętni, choć słysząc niektóre kary, nie byłem pewien czy ich żałować- w końcu niecodziennie skazuje się kogoś na wieczne potępienie, czy raczej cieszyć się- w końcu musieli być bestiami by na to zasłużyć i dobrze iż opuścili ziemię.
Jedyną łzę uroniłem żegnając się z Remusem. Będę tęsknić za ostatnim z Huncwotów. Nie znam jego losów, ponieważ jak wilkołak odesłano go dalej, choć myślę, że nie będzie mu źle.
Odszedł w ciszy.
Jak każdy.
Rodzi się z błyskiem, jak błyskawica, żyje z hukiem, jak grzmot, a potem... Cisza...
***
Magdanna.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro