тєα¢нιиg єα¢н σтнєя нσω тσ ∂σ ѕтн!
fifteenth day
[brak konkretnego au]
•••
Dzień, który zaczynał się od delikatnych szturchnięć, był bardzo dobrze zaczętym dniem. Tak przynajmniej wydawało się Peterowi. Kiedy wybudzał go ten gest, nie mógł się nie uśmiechnąć, bo wiedział, że przed oczami znajdzie się James, który jak zwykle powie mu “cześć gnojku” lub inne romantyczne nazewnictwo, jakiego bardzo lubił używać i całował go, kręcąc palcami niewielkie kółka na plecach młodszego. I Peter bardzo to lubił. Taki drobny gest dawał mu motywację do wstania rano i czuł się dzięki temu zwyczajnie lepiej.
Poza tym, czasami bawiło go też zakłopotanie Barnesa, bo kiedy Peter jeszcze spał, James często był już na nogach i coś robił. A że dużo rzeczy były zależne od technologii, Bucky często frustrował się, nie mając pojęcia, co i jak. Musiał więc budzić Petera nieco szybciej.
Tak było i tym razem.
— Cześć pasożycie — powiedział w miarę wesoło, kiedy po serii lekkich szturchnięć Peter z trudem otworzył oczy.
— Cześć. — Uśmiechnął się, odsuwając trochę kołdrę ze swojej twarzy. Przeciągnął się, kierując jednocześnie rękę na głowę mężczyzny, napawając się krótkimi włosami, o które walczył dobre kilka miesięcy. — Co tam?
— Znowu chrapałeś. I mówiłeś przez sen — stwierdził, przenosząc się z podłogi na łóżko, gdzie zawisnął nad młodszym.
— Znowu chcesz zrobić ze mnie debila — stwierdził Parker, mrużąc przy tym oczy. James zaśmiał się.
— Przysięgam, przestraszyłem się, kiedy nagle pacnąłeś mnie w klatkę i powiedziałeś “bagno” — stwierdził, całkowicie kładąc się na młodszym, opierając się jedynie na przedramionach.
— Brzmi jak coś, co faktycznie mógłbym zrobić przez sen — stwierdził, otulając szyję bruneta. — Ale z chrapaniem ci nie uwierzę.
— Rób jak uważasz. — Barnes wzruszył ramionami, muskając usta młodszego. — Potrzebuję twojej pomocy — dodał po kilkunastu wymienionych pocałunkach, które obydwoje wręcz uwielbiali.
— Wiedziałem — westchnął, śmiejąc się krótko i starając się podciągnąć nieco w górę. — Co tym razem? — zapytał, wtulając się w mężczyznę, który łaskawie postanowił położyć się obok niego.
— Musisz wstać — oznajmił, ale nie odsunął go od siebie.
— Dlaczego? — jęknął, wywołując śmiech u starszego.
— Bo potrzebuję cię bardziej w salonie niż w sypialni — powiedział, wyplątując się w końcu z uścisku dziewiętnastolatka.
— Wczoraj mówiłeś coś innego — stwierdził bez wahania, patrząc w sylwetkę swojego chłopaka, który właśnie kierował się w stronę wyjścia z sypialni.
— Skończ z tym swoimi bezeceństwami. — James stanął w progu, obrzucając rozbawionego szatyna krótkim spojrzeniem. — Poza tym, to ty zawsze prowokujesz, żeby taka sytuacja powstała — dodał, puszczając oczko Parkerowi. Mógł przysiąc, że policzki Petera pokryły się czerwienią.
Szatyn wygramolił się ciężko z łóżka, odrzucając na bok kołdrę i w piżamie pomaszerował za starszym. Wcale się nie zdziwił, kiedy został zaprowadzony przed laptop, z którym James codziennie miał jakiś problem. Od niedawna zaczął go używać i choć trochę czasu spędził w dwudziestym pierwszym wieku, wciąż nie opanował sztuki posługiwania się przenośnym komputerem.
— W czym ci pomóc? — zapytał Peter, siadając do biurka. Zadarł głowę, wbijając wzrok w starszego.
— Jak się drukuje? — Brunet zmarszczył brwi, skrupulatnie patrząc tylko w ekran urządzenia.
Wciąż było mu wstyd, że nie wiedział wielu rzeczy.
— Dlaczego chcesz coś drukować? — zapytał zdziwiony Peter, zerkając na laptopa.
— Steve przesłał mi dokumenty, wolę mieć je w dłoni, niż patrzeć w ekran — mruknął, opierając się o nastolatka.
Peter nie dopytywał – posłusznie wydrukował mu to, co James chciał, ucząc go przy tym co i jak i zostawił go samego, by zjeść w końcu śniadanie.
— Wychodzimy — oznajmił James po dwóch godzinach spędzonych na „nicnierobieniu”, rzucając w stronę młodszego jeansową kurtką. Sam naciągał na ramiona bluzę, czekając, aż szatyn łaskawie stoczy się z kanapy i założy katanę.
— Gdzie? — zapytał, wciąż zalegając na meblu. James od razu zauważył, że szatyn niezbyt ma ochotę gdziekolwiek się ruszać, choć zawsze to on miał więcej energii niż ktokolwiek. Weekend był więc bardzo specyficzny.
— Zobaczysz, jeśli w końcu się podniesiesz z kanapy — stwierdził ot tak, zakładając ręce na klatce piersiowej.
Parker przewrócił oczami, ale chwycił w rękę pilot, którym wyłączył telewizor. Ostentacyjnie zsuwał się z wygodnego siedziska, wydając z siebie iście nieludzkie odgłosy. Zorientował się jednak, że absolutnie nie działa to na Barnesa. Fuknął, prawie jak kot, i głośno podniósł się do pozycji stojącej, chcąc dosadnie pokazać, iż nie jest w ogóle uradowany faktem wygonienia go z mieszkania. Nie, żeby nie lubił wychodzić z Buckym, bo lubił i to bardzo, ale weekend traktował jak święto, którego nie wolno było mu odbierać. Znaczy, i tak odbierali, ale czasami udawało mu się utrzymać tę kolej rzeczy.
Po zakluczeniu mieszkania niemal równym krokiem skierowali się w dół klatki schodowej, natychmiast odnajdując swoje dłonie. Nie byli raczej pożądanym widokiem przechadzającej się pary, ale nawet gdy czuli na sobie krzywe spojrzenia przechodniów, nie przestawali się trzymać. Czasami wystarczyło lekkie podciągnięcie lewego rękawa w bluzie Jamesa, by spojrzenia zostały odwrócone. Mężczyzna tylko wtedy lubił swoje metalowe ramię.
Dzisiaj jednak skierowali się do samochodu. Parker zmarszczył brwi, ale władował się na przednie siedzenie, obserwując, jak to samo robi Bucky.
— Pasy — przypomniał zaraz James, więc Peter od razu się zapiął, bo miał świadomość, że Barnes nie ruszyłby nawet o milimetr, gdyby tego nie zrobił.
— To gdzie jedziemy? — zapytał po chwili, przełączając co jakiś czas stacje radiowe, by znaleźć tę, która puszcza znośną muzykę.
— Nie bądź w gorącej wodzie kąpany — mruknął jedynie James, wyciągając w kieszeni spodni paczkę papierosów.
To było jedyne uzależnienie Jamesa i choć obydwoje walczyli nad tym, by przestał to robić, on wciąż brał między wargi te głupie fajki. Peter obrzucił używki krótkim wzrokiem, obserwując, jak starszy wyciąga jedną z nich i wkłada do ust. Natychmiast odsunął odrobinę szybę w dół, by dym uciekał przez otwarte okno i zaciągnął się.
— Mogę spróbować? — zapytał Peter, przekrzywiając lekko głowę w bok.
— Jesteś na to zbyt smarkaty — odpowiedział jedynie James, będąc skupionym w większej części na tym, co działo się na drodze. Parker przewrócił oczami.
Dwie godziny później dojechali na jakiś opuszczony plan, który zdawał się być zakurzonym obiektem od bardzo dawna. Peter zmarszczył brwi, rozglądając się wokół i wbijając wzrok w Barnesa, gdy ten otworzył drzwi samochodu.
— Co robisz? — zapytał podejrzliwie, oczami wyobraźni widząc już wszystkie najgorsze scenariusze.
— Nauczę cię jeździć. Mam dość twojego trucia dupy o to, że nie potrafisz ruszyć.
I jak powiedział, tak zrobił – po południu Peter naprawdę śmigał po starym placu.
••••••
nikt:
absolutnie nikt:
ja: [wstawia wyzwanie jak zwykle późno, podczas gdy miało być dzisiaj]
jeśli jutro nie wstawię przed 12, to każę sobie zrobić tyle unfollow, ile godzin zleciało po upływie wyznaczonej godziny zuebzie
offspringofHelios chcę napisać coś h*rny, ale jednocześnie nie chcę, co jest
[nie chcesz śmieciu, tak tylko ci się wydaje]
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro