Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

σи α ∂αтє!

thirty fourth day

•••

        Peter leżał na podłodze kosmicznego statku i myślał.

        Nie zdarzało mu się to często – zawsze miał pełne ręce roboty i nie pozwalał sobie na takie bezsensowne zmarnowanie czasu. Ale dzisiaj? Dzisiaj było czymś innym, czymś odległym, nieuchwytnym i... leniwym.

        Nie Peter, broń Thorze, on nie był leniwy. Nie musiał się nawet temu tłumaczyć, wszystkie wypełnione na czas zlecenia same go broniły. Dzisiaj było jednak tym mitycznym dniem, w którym nikt nie dobijał się do jego drużyny, prosząc o pomoc bądź nakazując zlikwidowanie uciążliwego problemu. Postanowił więc go wykorzystać, odcinając się od marudzenia Groota, dogadywania Rocketa, głupich myśli Draxa, pierdolenia Mantis o jego “wielkim uczuciu, które nie daje mu spokoju” i od Gamory, która... właściwie, ona akurat najmniej mu przeszkadzała. Jej obecność wpływała na niego niesamowicie kojąco, mimo tych wszystkich uwag i docinków, które czasami wbijały go w podłogę. Czasami.

    — Co ty tutaj robisz? — zapytała znudzonym głosem kobieta, kopiąc lekko Quilla w łydkę.

        Zabawne, jak szybko potrafiła się zjawić, gdy o niej myślał.

    — Odpoczywam — powiedział otwierając oczy i przenosząc ręce spod głowy na brzuch. — Poszłabyś ze mną na randkę? — wypalił, nie zdążając ugryźć się w język. Ale udawał, że to właśnie zamierzał powiedzieć.

    — Obrzydliwe — sarknęła, zaplatając ręce na klatce piersiowej.

        Mężczyzna zaśmiał się, nie oczekując od niej właściwie innej odpowiedzi. Gamora była dla niego ulotną rzeczą, którą z całych sił starał się trzymać przy sobie tylko po to, by w zaskakującym tempie znalazła lukę w jego pułapce. Znikała, gdy potrzebował jej towarzystwa najbardziej i pojawiała się, gdy wzbierała w nim największa złość, jakiej dawno nie doświadczył.

        Chociaż nie. Ona zawsze była. Po prostu nie zjawiała się, gdy po raz kolejny przeżywał doła.

    — Rocket na ciebie czeka. Musisz mu dać kolejny powód do nabijania się ze mnie — stwierdził, z powrotem zamykając oczy.

    — Przestań się nad sobą użalać — mruknęła, przestępując z nogi na nogę. Jej buty zastukały o metalową posadzkę.

    — Zatańcz ze mną — poprosił, wciąż nie uchylając powiek.

    — Ten jeden raz nie pozwolił mi się nauczyć. — Wzruszyła ramionami, wciąż nie odrywając wzroku od szatyna.

        Wyglądał, jak zbity stwór w oczach Gamory. Kącik ust drgnął, nie ukazując pełnego uśmiechu, bo w tej chwili mężczyzna nie miał ochoty go pokazywać. Nie rozumiała tego.

    — Pokażę ci kilka kroków — powiedział w końcu, wstając ociężale z podłogi.

        Gamora podejrzliwie patrzyła na brązowookiego, jednak pozwoliła mu objąć swoje dłoni i umiejscowić je na własnym karku. On sam ostrożnie położył palce na biodrach zielonoskórej, dopiero teraz uśmiechając się lekko.

    — Nie mamy muzyki — przypomniała kobieta, gdy zaczął powoli kiwać się na boki, starając się wrzucić w rytm również jej ciało.

        Z jej ust uciekł cichy śmiech, gdy on sam zaczął nucić jakąś melodię, której ona absolutnie nie znała. Nie miała jednak zamiaru się sprzeczać czy kazać się ogarnąć, bo choć Quill nie miał talentu muzycznego, lubiła słuchać jego głosu. Czasami, gdy był spokojny. Lub gdy byli sami w jednym pomieszczeniu. Poruszała się więc w rytm nucenia, powoli dając spięciu ulecieć gdzieś w kosmos.

        Patrzyli sobie w oczy, gdy powoli obracali się wokół własnych osi i milczeli. No, prawie – Quill wciąż nucił. Gamora, patrząc w tęczówki mężczyzny widziała w nich wszystko to, co przeżył. Nie opowiadał jej o swojej przeszłości, ale po bólu w oczach łatwo mogła stwierdzić, że nie była ona najprzyjemniejsza. Zresztą, jak każdego z nich. Miała wrażenie, że filarem przyjęcia do drużyny było spieprzone dorastanie, litry przełkniętych łez, milion razy zdarte od krzyku gardło, miliardy chwil bezsilności. W jego oczach widziała to, o czym bali się mówić i, o dziwo, nie przejmowała się tym. Nie w sposób, w jaki zwykła się przejmować. Delikatnie położyła dłoń na policzku Petera, gładząc go kciukiem i niemal niewidocznie uśmiechnęła się, widząc, że mężczyzna wtulił się w jej dłoń. To pozwoliło jej odważyć się bardziej, zbliżając się do mężczyzny. Nie miała jednak na celu obdarzyć go pocałunkiem, bo nie czuła się jeszcze co do tego zbyt pewnie – ułożyła tylko głowę na jego barku, cicho wzdychając.

    — To jest randka? — zapytał cicho, a jego oddech owiał ucho ciemnookiej, co wywołało miłą, gęsią skórkę.

    — Tylko jej nie zniszcz — powiedziała podobnym tonem, zamykając oczy.

        Peter nie miał jednak odwagi, by przeciwstawić się swej ulotnej marze.

•••

starmora, bo czemu nie zhrbzjd

offspringofHelios ma jakiś brak motywacji, więc wydaje mi się, że na pewno ucieszą ją dodatkowe gwiazdki xoxo

[to było cool, o dziwo zjdnzk]

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro