∂σιиg ѕтн яι∂ι¢υℓσυѕ!
fifty eighth day
•••
— Nazwij mnie głupkiem, ale wyjeżdżam stąd — powiedział na wstępie brunet, kiedy Peter odebrał o pierwszej nad ranem połączenie.
— Głupek — mruknął bez zawahania, przecierając przekrwione oczy. — Moment, wyjeżdżasz? — zapytał, gdy przeanalizował jego wypowiedź w trakcie śmiechu Jamesa.
— Tak, wyjeżdżam — potwierdził, szarpiąc się z czymś. Parker podniósł się niezgrabnie do siadu.
— Dokąd? Już? Tak teraz? jest środek nocy, Jimmie. — Zdziwienie pobrzmiewała w głosie szatyna, gdy Barnes zasuwał drugą dużą torbę sportową.
— Jeszcze nie wiem, daleko. Jeśli wyjadę teraz, będzie mniejsza szansa na korki, a nie po to tankowałem wczoraj, żeby stać w pieprzonym sznurku — oznajmił, wydając z siebie westchnięcie zadowolenia.
— Dlaczego? Co się stało? — dopytywał dalej Parker, starając się nie zawieszać na niczym wzroku, bo wtedy skupienie przepadłoby na dobre.
— Steve nie odpisuje od kilku dni. Mam dość martwienia się o wszystkich wokół, kiedy nikt nie robi tego względem mnie — sapnął, nie mając pojęcia, jak bardzo zabolało to Petera. Przecież on się o niego martwił. On pytał codziennie rano czy się wyspał, czy zjadł śniadanie, jak się czuję. Przecież przy nim cały czas był. — I mam dość tego, że ojciec nie chce mnie w rodzinie, bo jestem homoseksualny.
— Powiedział ci tak? — Przełknął ciężko ślinę, nie mogąc wyobrazić sobie, że rodzic robi swojemu dziecku coś takiego. Nie rozumiał tego, nawet nie miał zamiaru usprawiedliwiać takiego zachowania.
— Podsłuchałem jego rozmowę z mamą — przyznał nieco przyciszonym tonem. Po jego stronie okno wydało ten charakterystyczny dźwięk, gdy je otworzył.
— Boże, James, tak mi przykro — wyszeptał Peter, mocno zamykając oczy. Barnes nie mógł tego zobaczyć, ale pod powiekami powoli zebrały mu się łzy, gotowe wypłynąć na policzki, by kreślić własne szlaki.
— Niepotrzebnie. Przyzwyczaiłem się, że mnie nie chcą — wyznał obojętnym tonem, kładąc torby na dach. Zawsze schodził po nim, kiedy wychodził na szluga bądź na niezbyt legalne, w mniemaniu rodziców, spotkanie, na które nie pozwolili mu iść pod żadnym pozorem. — Posprzątałem nawet po sobie w pokoju. Mogłem zrobić zdjęcia, cholera. Ale dobra, nie wracam się.
— Nie ma opcji, żebyś się rozmyślił? — dopytał szatyn, zagryzając dolną wargę.
— Ani jednej. Za długo czekałem.
I wyjechał z rodzinnego miasta, by o czwartej nad ranem stanąć przed mieszkaniem młodszego i usłyszeć “jesteś kurwa niepoważny, James”. Ale co z tego, skoro wreszcie postawił na sobie i jednak pokazał, że cholernie zależy mu na Peterze?
Bo raczej nie pojechałby do niego w środku nocy, tak?
••••••
ugh, wyszły jakieś klocki
jestem śpiąca
offspringofHelios lubisz niebieskie lody?
[gdyby to przedłużyć...]
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro