Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Say no to this

Za oknem panuje ciepła przyjemna dla ciała i ducha wiosna. Drzewa pokazują pączki na swych gałązkach, ptaki przylatują, śpiewając swą radosną pieśń. Philip teraz biega ze swą siostrą po polanach pod pieczą swej matki i Angelici... Eliza pewnie uśmiecha się na widok wianuszka na kręconych włosach synka, który uśmiecha się melodyjnie.

-Musi to być piękny widok, doprawdy. -rzekłem sam do siebie, przeglądając kolejne notki, zapiski i artykuły w gazetach. Jeszcze tyle do zrobienia... Nie mam czasu nawet na przerwę, muszę pracować i pracować... Przypadkowo trąciłem ręką pojemniczek z tuszem, który rozlał się na świeżej gazecie.

- Cholera! - zerwałem się na równe nogi, aby czarna ciecz nie zostawił po sobie plamy na spodniach, a na czerwono-zielonym dywanie. Spojrzałem na okrągłą plamę, przypominającą... Sam nie wiem co. Z rozmyślania wyrwało mnie pukanie do drzwi, odwróciłem się w ich stronę i rzekłem:

-Otwarte. - do pomieszczenia niepewnie wszedł młody młodzieniec z brązowymi lokami do ramion, ubrany był w czerwoną kamizelkę, białą koszulkę, spodenki o barwie sepii i oczywiście ciemne buty na niewielkim korku, które podkreślały jego białe łydki pod pończochami.

-P...przepraszam, że przeszkadzam...

-Nic nie szkodzi. Co cię do mnie sprowadza?- chłopak spuścił głowę i złapał się za łokieć.

- Słyszałem, że jest pan człowiekiem honoru... Pomyślałem, że to u pana znajdę przystań do swej zmęczonej duszy...

-Rozumiem, proszę siadaj. - wskazałem mu brązową sofę, na której usiadł. Po chwili przyniosłem nam kawę, usiadłem koło niego i podaje mu filiżankę.

- Dziękuje. - upiłem trochę brązowego napoju. Zerknąłem na chłopaka, który ze zamkniętymi oczami rozkoszował się zapachem kawy.

- A więc co dokładnie od de mnie chcesz?

- Po prostu... Chciałem porozmawiać, pan dokonał wielu wspaniałych rzeczy dla naszego kraju, więc no....

- Nie mogłeś porozmawiać z przyjaciółmi?

- Nie mam ich. - zrobiło mi się głupio, podrapałem się nerwowo po karku.

-Wybacz, nie miałem zamiaru cię urazić czy coś, nie wiedziałem o tym.

-Nic nie szkodzi. Oh!- odstawił filiżankę i wstał.

-Coś się stało?- zapytałem zdziwiony.

- Zachowałem się niegrzecznie, nie przedstawiłem się. Nazywam się John Laurens. - uśmiechnąłem się lekko, zachowuje się tak śmiesznie.

- Spokojnie John, nie dostaniesz po rękach za coś tak błahego. Usiądź i mów co chciałeś mi powiedzieć.

-Yhym... - usiadł, po czym objął dłońmi filiżankę.

- Więc.... Emm... Wstyd mi strasznie o tym mówić... To dla walecznej osoby jak pan może być żałosne i głupie... - położyłem dłoń na jego ramieniu, by się uspokoił. Z każdą chwilą głos mu drżał.

- Obiecuje ci, że wysłucham cię do końca.- przełknął ślinę i odłoży naczynie, złączył swe dłonie, po czym nabrał powietrza do płuc.

- Mój ojciec jest jednym z ważniejszych osób w Nowym Yorku, zbiera podatki i zajmuje się ludźmi, którzy ich nie płacą... Może się wydawać, że jest idealną osobą, ale taką nie jest... Zawsze, gdy wraca z pracy i widzi brak jego ulubionego dania na stole to...

-To?- przesuwa opadnięte włosy z swojego oka,  pokazując wielkie limo.

- Bije mnie... Z czasem robi to za błahostki. Nieposprzątanie, źle zajmowanie się siostrami.

- Wybacz, że ci przerwę, ale twoja matka nie reaguje? - po jego policzkach spłynęły łzy.

-M...moja mama nie żyje, zginęła cztery lata temu....

- Bardzo mi przykro...

- Zawsze to robi, gdy siostry śpią albo są w szkole. Na całe szczęście nie robi tego im... Można powiedzieć, że się do tego przyzwyczaiłem... Ale... Czuje się taki żałosny! Obraża mnie... Wykończę się przez niego!- rozpłakał się, momentami dławił się własnymi łzami. Aby opanował swoje emocje, przytuliłem go delikatnie. Wiem, że to zawsze pomaga, nie ważne co się stało.

- Spokojnie John... Jako polityk mogę dać ci radę, idź do sądu, podaj wniosek o znęcanie się fizyczne i psychiczne. Zapłaci za wszelką krzywdę wyrządzoną tobie. -odsunął się trochę od de mnie, wytarł lekko zaczerwienione powieki, po czym zapytał:

- A jako normalny człowiek... Jaką dasz mi radę?

- Zabierz siostry i wyprowadź się od niego.

- Dziękuję, pańskie rady nie pójdą nadaremno. - siedzieliśmy w moim gabinecie do późnych godzin nocnych. Rozmawialiśmy na różne tematy, polityczne, o pogodzie, o tym, co młodzieniec chce robić w życiu. Muszę przyznać, że John ma w sobie jakiś urok. Brązowowłosy spojrzał na okno i wstał.

-Zrobiło się już późno. Emm mógłby mnie pan odprowadzić? Boje się sam iść o tak późnej godzinie.

-Jasne nie ma problemu i nie mów do mnie per "pan" wystarczy Alex.- przytaknął ruchem głowy. Wyszliśmy z domu, mijaliśmy kilka bloków, uliczek oraz główny plac aż doszliśmy do jego domu.

-To tutaj. -powiedział, wchodząc do środka. Zaprowadził mnie do swojego pokoju, który był bardzo zadbany, brązowe ściany idealnie pasowały do pościeli na łóżku oraz do dębowych mebli.

- Twojego ojca nie ma, więc spokojnie mogę cię tu zostawić. Do zobaczenia. - Gdy chciałem odwróci się do drzwi, John złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę łóżka, na które opadł. Cała jego twarz pokryła się psotnym rumieńcem.

- Może zostaniesz?

-Hej...

-Hihi hej...- zachichotał, wpatrywał się w moje oczy z taką zachłannością... Jak mam powiedzieć nie widząc go takiego rozkosznego? Zerknąłem na drzwi. Po prostu powiem jedno słowo i odejdę, to nie może być nic trudnego.

-Ja n....

- Proszę... Zostań.- musnął dłonią mój kark i złączył nasze usta w pocałunku. Jego wargi były takie słodki niczym miód, takie gorące jak ogień. Z każdą chwilą zapominałem o tym, co chciałem powiedzieć, nie liczyłem się z konsekwencjami tego czynów. Nie myślałem o tym kogo ranie, co łamie i jakie skutki za tym podążają. Zrobiłem to, co robi człowiek robi, korzystam z chwili rozkoszy, jaką dostaje.

-Ah panie Alexandrze...- pisnął, gdy na jego szyi pojawiały się delikatne pocałunki, ten dźwięk był melodią, którą od razu zacząłem ubóstwiać. Gdy nasze czyny zaczęły przyspieszać, a nasze głosy były głośniejsze, oddaliśmy się tej zakazanej rozkoszy.

Siedem dni w tygodniu, trzydzieści dni w miesiącu tyle dni gościłem w domu Laurensa, aby rokoszować się naszym grzechem. Za każdym razem wyglądał tak bezradnie, za każdym razem chcieliśmy więcej i więcej... Dzisiaj, gdy otworzyłem list, coś musiało się zmienić.

" Drogi Panie!

Mam nadzieje, że list zastanie cię w dobrym stanie. Jestem człowiekiem, któremu do końca nie powiodło się w życiu, tak jakby chciał. Pan pewnie wie, o co mi chodzi, niespełnione marzenia oraz plany. Piszę to Panu, aby dać do zrozumienia jedno: wiem, co się działo przez ostatni miesiąc. Naiwniaku, za rozporek mojego syna musisz teraz zapłacić, nic nie jest za darmo. Chyba że chcesz aby twoja żona o wszystkim się dowiedziała.

Henry Laurens"

-Cholera!- to niemożliwe! To wszystko było zaplanowane?! John robił to specjalnie?! Jak on mógł! Schowałem list do kieszeni i pobiegłem do niego, bez pukania wpadłem do jego pokoju. Spojrzał na mnie zdziwiony, po czym podszedł bliżej przykładając do mego torsu dłonie.

- Witaj, co się stało? Czemu jesteś taki czerwony?

- Powiedz... Po co robiłeś to wszystko?! Zależało ci tylko na pieniądzach? To wszystko było tylko fikcją twoją i twojego ojca?!

-O...o czym ty mówisz...?- pokazałem mu list, przeczytał go i runął na podłogę.

-Ja nie miałem z tym nic wspólnego, naprawdę!- rozpłakał się, starałem przywrócić go do porządku, ale na nic. Cała nasza kłótnia była chaotyczna, każdy z nas coś krzyczał. Ja lamentowałem nad tym, co się stanie gdy ktoś się dowie o naszym romansie, a piegus prosi abym zapłacił i został z nim. Dobrze wiedzieliśmy, że nasze ciała potrzebują siebie, chociaż na chwilę. Było tylko jedno wyjście... Po półtorej godzinie do domu wrócił Henry Laurens. Podałem mu kopertę z pieniędzmi na co powiedział rozbawiony:

-Bawcie się dobrze.- przynajmniej teraz nikt się nie dowie... Prawda?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro