Say no to this
Za oknem panuje ciepła przyjemna dla ciała i ducha wiosna. Drzewa pokazują pączki na swych gałązkach, ptaki przylatują, śpiewając swą radosną pieśń. Philip teraz biega ze swą siostrą po polanach pod pieczą swej matki i Angelici... Eliza pewnie uśmiecha się na widok wianuszka na kręconych włosach synka, który uśmiecha się melodyjnie.
-Musi to być piękny widok, doprawdy. -rzekłem sam do siebie, przeglądając kolejne notki, zapiski i artykuły w gazetach. Jeszcze tyle do zrobienia... Nie mam czasu nawet na przerwę, muszę pracować i pracować... Przypadkowo trąciłem ręką pojemniczek z tuszem, który rozlał się na świeżej gazecie.
- Cholera! - zerwałem się na równe nogi, aby czarna ciecz nie zostawił po sobie plamy na spodniach, a na czerwono-zielonym dywanie. Spojrzałem na okrągłą plamę, przypominającą... Sam nie wiem co. Z rozmyślania wyrwało mnie pukanie do drzwi, odwróciłem się w ich stronę i rzekłem:
-Otwarte. - do pomieszczenia niepewnie wszedł młody młodzieniec z brązowymi lokami do ramion, ubrany był w czerwoną kamizelkę, białą koszulkę, spodenki o barwie sepii i oczywiście ciemne buty na niewielkim korku, które podkreślały jego białe łydki pod pończochami.
-P...przepraszam, że przeszkadzam...
-Nic nie szkodzi. Co cię do mnie sprowadza?- chłopak spuścił głowę i złapał się za łokieć.
- Słyszałem, że jest pan człowiekiem honoru... Pomyślałem, że to u pana znajdę przystań do swej zmęczonej duszy...
-Rozumiem, proszę siadaj. - wskazałem mu brązową sofę, na której usiadł. Po chwili przyniosłem nam kawę, usiadłem koło niego i podaje mu filiżankę.
- Dziękuje. - upiłem trochę brązowego napoju. Zerknąłem na chłopaka, który ze zamkniętymi oczami rozkoszował się zapachem kawy.
- A więc co dokładnie od de mnie chcesz?
- Po prostu... Chciałem porozmawiać, pan dokonał wielu wspaniałych rzeczy dla naszego kraju, więc no....
- Nie mogłeś porozmawiać z przyjaciółmi?
- Nie mam ich. - zrobiło mi się głupio, podrapałem się nerwowo po karku.
-Wybacz, nie miałem zamiaru cię urazić czy coś, nie wiedziałem o tym.
-Nic nie szkodzi. Oh!- odstawił filiżankę i wstał.
-Coś się stało?- zapytałem zdziwiony.
- Zachowałem się niegrzecznie, nie przedstawiłem się. Nazywam się John Laurens. - uśmiechnąłem się lekko, zachowuje się tak śmiesznie.
- Spokojnie John, nie dostaniesz po rękach za coś tak błahego. Usiądź i mów co chciałeś mi powiedzieć.
-Yhym... - usiadł, po czym objął dłońmi filiżankę.
- Więc.... Emm... Wstyd mi strasznie o tym mówić... To dla walecznej osoby jak pan może być żałosne i głupie... - położyłem dłoń na jego ramieniu, by się uspokoił. Z każdą chwilą głos mu drżał.
- Obiecuje ci, że wysłucham cię do końca.- przełknął ślinę i odłoży naczynie, złączył swe dłonie, po czym nabrał powietrza do płuc.
- Mój ojciec jest jednym z ważniejszych osób w Nowym Yorku, zbiera podatki i zajmuje się ludźmi, którzy ich nie płacą... Może się wydawać, że jest idealną osobą, ale taką nie jest... Zawsze, gdy wraca z pracy i widzi brak jego ulubionego dania na stole to...
-To?- przesuwa opadnięte włosy z swojego oka, pokazując wielkie limo.
- Bije mnie... Z czasem robi to za błahostki. Nieposprzątanie, źle zajmowanie się siostrami.
- Wybacz, że ci przerwę, ale twoja matka nie reaguje? - po jego policzkach spłynęły łzy.
-M...moja mama nie żyje, zginęła cztery lata temu....
- Bardzo mi przykro...
- Zawsze to robi, gdy siostry śpią albo są w szkole. Na całe szczęście nie robi tego im... Można powiedzieć, że się do tego przyzwyczaiłem... Ale... Czuje się taki żałosny! Obraża mnie... Wykończę się przez niego!- rozpłakał się, momentami dławił się własnymi łzami. Aby opanował swoje emocje, przytuliłem go delikatnie. Wiem, że to zawsze pomaga, nie ważne co się stało.
- Spokojnie John... Jako polityk mogę dać ci radę, idź do sądu, podaj wniosek o znęcanie się fizyczne i psychiczne. Zapłaci za wszelką krzywdę wyrządzoną tobie. -odsunął się trochę od de mnie, wytarł lekko zaczerwienione powieki, po czym zapytał:
- A jako normalny człowiek... Jaką dasz mi radę?
- Zabierz siostry i wyprowadź się od niego.
- Dziękuję, pańskie rady nie pójdą nadaremno. - siedzieliśmy w moim gabinecie do późnych godzin nocnych. Rozmawialiśmy na różne tematy, polityczne, o pogodzie, o tym, co młodzieniec chce robić w życiu. Muszę przyznać, że John ma w sobie jakiś urok. Brązowowłosy spojrzał na okno i wstał.
-Zrobiło się już późno. Emm mógłby mnie pan odprowadzić? Boje się sam iść o tak późnej godzinie.
-Jasne nie ma problemu i nie mów do mnie per "pan" wystarczy Alex.- przytaknął ruchem głowy. Wyszliśmy z domu, mijaliśmy kilka bloków, uliczek oraz główny plac aż doszliśmy do jego domu.
-To tutaj. -powiedział, wchodząc do środka. Zaprowadził mnie do swojego pokoju, który był bardzo zadbany, brązowe ściany idealnie pasowały do pościeli na łóżku oraz do dębowych mebli.
- Twojego ojca nie ma, więc spokojnie mogę cię tu zostawić. Do zobaczenia. - Gdy chciałem odwróci się do drzwi, John złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę łóżka, na które opadł. Cała jego twarz pokryła się psotnym rumieńcem.
- Może zostaniesz?
-Hej...
-Hihi hej...- zachichotał, wpatrywał się w moje oczy z taką zachłannością... Jak mam powiedzieć nie widząc go takiego rozkosznego? Zerknąłem na drzwi. Po prostu powiem jedno słowo i odejdę, to nie może być nic trudnego.
-Ja n....
- Proszę... Zostań.- musnął dłonią mój kark i złączył nasze usta w pocałunku. Jego wargi były takie słodki niczym miód, takie gorące jak ogień. Z każdą chwilą zapominałem o tym, co chciałem powiedzieć, nie liczyłem się z konsekwencjami tego czynów. Nie myślałem o tym kogo ranie, co łamie i jakie skutki za tym podążają. Zrobiłem to, co robi człowiek robi, korzystam z chwili rozkoszy, jaką dostaje.
-Ah panie Alexandrze...- pisnął, gdy na jego szyi pojawiały się delikatne pocałunki, ten dźwięk był melodią, którą od razu zacząłem ubóstwiać. Gdy nasze czyny zaczęły przyspieszać, a nasze głosy były głośniejsze, oddaliśmy się tej zakazanej rozkoszy.
Siedem dni w tygodniu, trzydzieści dni w miesiącu tyle dni gościłem w domu Laurensa, aby rokoszować się naszym grzechem. Za każdym razem wyglądał tak bezradnie, za każdym razem chcieliśmy więcej i więcej... Dzisiaj, gdy otworzyłem list, coś musiało się zmienić.
" Drogi Panie!
Mam nadzieje, że list zastanie cię w dobrym stanie. Jestem człowiekiem, któremu do końca nie powiodło się w życiu, tak jakby chciał. Pan pewnie wie, o co mi chodzi, niespełnione marzenia oraz plany. Piszę to Panu, aby dać do zrozumienia jedno: wiem, co się działo przez ostatni miesiąc. Naiwniaku, za rozporek mojego syna musisz teraz zapłacić, nic nie jest za darmo. Chyba że chcesz aby twoja żona o wszystkim się dowiedziała.
Henry Laurens"
-Cholera!- to niemożliwe! To wszystko było zaplanowane?! John robił to specjalnie?! Jak on mógł! Schowałem list do kieszeni i pobiegłem do niego, bez pukania wpadłem do jego pokoju. Spojrzał na mnie zdziwiony, po czym podszedł bliżej przykładając do mego torsu dłonie.
- Witaj, co się stało? Czemu jesteś taki czerwony?
- Powiedz... Po co robiłeś to wszystko?! Zależało ci tylko na pieniądzach? To wszystko było tylko fikcją twoją i twojego ojca?!
-O...o czym ty mówisz...?- pokazałem mu list, przeczytał go i runął na podłogę.
-Ja nie miałem z tym nic wspólnego, naprawdę!- rozpłakał się, starałem przywrócić go do porządku, ale na nic. Cała nasza kłótnia była chaotyczna, każdy z nas coś krzyczał. Ja lamentowałem nad tym, co się stanie gdy ktoś się dowie o naszym romansie, a piegus prosi abym zapłacił i został z nim. Dobrze wiedzieliśmy, że nasze ciała potrzebują siebie, chociaż na chwilę. Było tylko jedno wyjście... Po półtorej godzinie do domu wrócił Henry Laurens. Podałem mu kopertę z pieniędzmi na co powiedział rozbawiony:
-Bawcie się dobrze.- przynajmniej teraz nikt się nie dowie... Prawda?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro