Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozmowy przy gwiazdach

Księżyc już dawno zagościła na ciemnym niebie i pewnie nie jedną usłyszał pieśń wolności z naszych ust.
Nie jeden alkohol został wypity i nie jeden uśmiech zawitał na naszych twarzach.
Wolność.
Już jest na wyciągnieciu ręki, już czuje ten słodki zapach.
Pijacki rumieniec zawitał na twarzach moich przyjaciół, drogi Mulligan obejmował wszystkich, momentami sądziłem, że to nie przez wypity napój a szczęście, które nas spotkało.
Lafayett opowiadał w swym ojczystym języku gdzie to on nas zabierze po wojnie.
A Laurens... Uśmiechał się do nas i notował coś w notesie, jako jedyny nie pił za dużo, bo jak to powiedział "ktoś musi was pilnować."
Zostałem ja, rozmawiałem z chłopakami i miałem nieodparte wrażenie, że któryś dolewa mi alkoholu.
-Najchętniej wziąłbym was wszystkich w ramiona i wytulił jak matka swe dzieci!- wrzasnął Herc tuląc mnie, Johna oraz rękę Josepha.
Nie mogliśmy oprzeć się od śmiechu, chociaż to było trudnie gdyż uścisk czarnoskórego przyjaciela nie słabnął.
-Oj moi mili Mon ami, przez tą bliskość nie zasnę.
-A co będziesz miał koszmary?- dogryzł piegus.
- A żebyś wiedział.
-Drogi Josephku ja odgonie twoje koszmary! Ja i mój koń możemy...!-przerwałem Herculesowi bo to brneło w złum kierunku.
-Może pódziecie już spać? Jutro wczesnie rano musimy się stawić u Washingtona.- z ogromnym trudnem zaprowadziłem Lafayetta i Mulligana do ich namiotów, wychodząc od tego drugiego zobaczyłem, że Laurensa nie ma przy ognisku.
Może poszedł do siebie? Powiedziałby mi, o tym.
Zaglądam do jego namiotu, tam brak przyjacielskiej sylwetki.
Wyprostowałem się, dopiero teraz zauważyłem siedzącą postać na wzgórzu za naszym obozowiskiem.
-Myślałem, że cię Anglicy porwali tak nagle zniknąłeś.-powiedziałem siadając obok szatyna, mimo, że usiadłem obok niego, nie oderwał wzroku od gwiazd.
- Złego diabli nie biorą heh. Lubisz oglądać giwazdy?
-Tak, czasami miło jest je obserwować.
-Yhym... i co w nich widzisz?-jego pytnie trochę mnie zbiło z tropu. Przymróżyłem oczy.
-Hmm widze ich blask... jasny i nie słabnący. A ty co widzisz?
-Słowa... obrazy.
-Jak to? -przysunął się bliżej mnie i objął jedną ręką.
-Jeśli się przyjżysz sobaczysz napis. O! Tam pisze "słońce", a tam obok jest konstylacja niedźwiedzia! O o a tam mały wóz!-mówił z eksytacją. Szczsrze mówiąc... Nic takiego tam nie widziałem. Czyżbym musiał ubrać okulary?
-To takie śliczne. Alexander jakbyś mógł ułożyć z giwazd konstylancje co to by było?- wkońcu raczył spojrzec na mnie. Podrapałem się po brodzie.
-sam nie wiem... Chociaż. Chciałbym ułożyć twoją konstylacje.-spojrzałem na niego z lekkim uśmiechem. Zarumienił się i uniknął mego wzroku.
- Czemu akurat moją?
-gdy wyruszysz na ostatnią woje do Karoliny Połódniowej nie będziemy się widziec.... a tak spojrzę na gwiazdy i będe mógł cię dostrzec. Wiem, że to brzmi strasznie banalnie, ale nie chce byś tam jechał. Mam złe przeczucia.-szatyn pokręcił głową.
- To ostatnia szasna by uratować bezradnych ludzi. Alex, wróce i wtedy nie bedziesz już potrzebował gwiazd do widzenia mnie.-zachichotał, jego chichot zawsze był taki radosny. Muzyka dla moich uszów.
Deliktnie złapałem jego podbródek i uniosłem go w moją stronę.
-Żadna gwiazda mi cię nie zastąpi, one nie chichoczą i tak uroczo się nie dąsają.
-Niby kiedy się dąsałem?
-Hmmm teraz.
-Głupek...
-Twój głupek. -  składam na jego wargach przyjacielski pocałunek.
Nie wiem czy to przez alkohol w krwi czy raczej atmosfere, która zapadła między nami, ale nie mogłem oderwać się od tych pełnych ust, które były lepsze od całej tej rewolucji.
Gdybym mógł go mieć przy sobie, moje życie byłoby spokojne, w pewnym sensie...
Czy nasza miłość byłaby bezpieczna w czasach gdy miłość dwóch mężczyzn to ciężki grzech i za którą się umiera?
Oh John...
Wychodzi na to, że w tym życiu nie będziemy w pełni spełnieni.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro