halfway
W końcu musieli wstać. Słońce było już wysoko, mgła znacznie się przerzedziła, a w oddali słychać było zawodzące syreny policyjne. Strzelanina, wybuchy i dziwaczne błyskawice musiały przedrzeć się przez zaporę i zaniepokoić niemagów. A może zapora została zdjęta? Może Soul albo Marcus, albo Czarni, albo... To nie miało znaczenia. Musieli wstać i iść... Gdzieś. Gdzieś daleko, najlepiej z dala od ludzi - magów, niemagów - wszystkich bez różnicy.
Annalise przestała łkać i na moment znieruchomiała. Wstrząsnął nią dreszcz. Jeden z lżejszych. Otarła opuchnięte, zaczerwienione oczy. Pociągnęła nosem.
- Powinniśmy iść - wychrypiała.
Nathan wzdrygnął się i otarł brodę. Smugi zaschniętej krwi odrywały się płatkami jak strup. Resztki serca leżały gdzieś wśród wnętrzności i skóry, strzępów ubrań. Soul O'Brien od kilku godzin stanowił dość dużą kałużę wszelkich obrzydliwości. Krew była rdzawa, brązowa i zmieszana z ziemią. Wśród jelit zaczynały kręcić się mrówki.
- Tak... Tak, chodźmy...
Wciąż nieco się trząsł. Przyjęcie kilkunastu darów zgromadzonych w jednym sercu, tuż po uniknięciu śmierci spowodowało wstrząs. Nie pamiętał, czarna plama, ale Gabriel i Annalise powiedzieli, że miał drgawki. Musieli go przytrzymać, by nie zrobił sobie krzywdy. Myśleli, że umiera, że może Marcus go oszukał i Nathan wcale nie otrzymał właściwej krwi i... Odette...
Wszyscy się trzęśli, nawet Gabriel, chociaż próbował to ukryć. Chyba czuł się odpowiedzialny. Najstarszy, jako jedyny właśnie nie zabił albo nie próbował zabić swojego ojca...
Dary nadal pulsowały Nathanowi w żyłach. Czuł, jak wzbierają i chcą się wydostać, chcą, by ich użyć. Ale jeszcze nie teraz, najpierw muszą być bezpieczni, jak najdalej od tej przeklętej rezydencji, od jej ciemnych, pustych okien i zmasakrowanych ciał zdobiących podłogi i ściany.
Gabriel podniósł się na klęczki, wsparł Annalise. Annalise oparła się o drzewo i wstała zupełnie. Oboje wyciągnęli ręce do Nathana. Jakoś we troje udało im się podnieść i utrzymać na nogach.
- Gdzie teraz? - zapytał Gabriel.
Nie mieli już planu. Nie musieli dotrzeć do Merkury, właściwie powinni trzymać się od niej jak najdalej. Chwilowo nie ścigali ich ani Łowcy, ani Czarni.
- Po prostu... Tam. - Nathan wskazał kierunek przeciwny do policyjnych syren. - Jak najdalej.
Annalise otarła nos rękawem.
...
Zatrzymali się dopiero po zmroku w opuszczonym domku myśliwskim po środku głuszy. Budynek był stary i nieco zapuszczony, dawno nie odwiedzany, ale w kuchennych szafkach znaleźli trochę puszek i całkiem jadalnych sucharów, nawet trochę słodyczy i jakieś wieki przedatowane batony proteinowe. Była też łazienka i choć woda ledwo ciurkała i była potwornie zimna, udało im się umyć. Nawet przeprali najgorsze i najbardziej widoczne plamy na ubraniach.
Pożyczyli koszule i spodnie - o wiele za duże na każde z nich - ze starej, skrzypiącej szafy. Pachniały kulkami na mole i drewnem. Były znoszone, ale czyste i ciepłe. Noc była zimna. Nie chcieli rozpalać ognia. Zbyt duże ryzyko, że ktoś zobaczy.
Rozłożyli wersalkę. Co prawda pod ścianą stało składane łóżko, ale było wąskie, jednoosobowe i jakoś... jakoś nikt nie kwapił się, by je rozłożyć. Annalise znalazła koce, Nathan poduszki, Gabriel gdzieś z tyłu szafki wygrzebał butelkę wina.
Obicie wersalki przetarło się w kilku miejscach, więc przykryli ją jednym z koców. Nie omówili tego, ale gdy w końcu się położyli, Nathan znalazł się w środku. Czuł przytuloną do pleców ciepłą sylwetkę Annalise, jej drobne palce rysujące fantazyjne wzory między łopatkami. Jej włosy łaskotały go w ramiona. Leżał na ramieniu Gabriela, chowając głowę w zagłębienie jego szyj. Gorący oddech owiewał mu czoło. Annalise i Gabriel trzymali się za ręce, zamykając Nathana między sobą w klatce, z której nie miał najmniejszej ochoty się wydostawać.
Chatkę i las wokół niej otaczała cisza. Panował mrok. Przez zamknięte na głucho okna wpadało niewiele światła, mimo że księżyc zbliżał się do pełni.
Pierwszy raz od dawna mogli odetchnąć. Nathan czuł jak powoli, och jak powoli, spływa z niego napięcie, jak kolejne mięśnie zaczynają odpuszczać, jak jego własne serce zwalnia swój szaleńczy bieg. Słyszał jak uspokaja się rytm Annalise, jak serce Gabriela zaczyna bić miarowo i spokojnie. Wokół nie było żywej duszy poza nimi, wciśniętymi w jeden ciemny, mały skrawek rzeczywistości. Gdyby byli tu inni, wyczułby ich. Nie musiałby nawet słyszeć.
- Powinniśmy... - Gabriel odchrząknął. - Powinniśmy ustalić warty. Na wypadek, gdyby...
- Jesteśmy tu sami - zapewnił Nathan.
- Mimo to...
- Mogę wziąć pierwszą. I tak nie zasnę. Jeszcze... Jeszcze nie teraz.
Gabriel ścisnął dłoń Annalise.
- Jesteś pewna?
- Tak. I tak potrzebuję pomyśleć. Śpijcie. Obudzę was, gdy zacznę przysypiać.
Nathan mruknął. Nie miał siły na więcej. Wydarzenia ostatnich dni, każde najmniejsze otarcie się o śmierć, każda spotkana osoba, każdy wyścig z czasem... Adrenalina ustępowała. Pulsowanie darów ustępowało. Pozostało zmęczenie. Potworne, nieludzkie zmęczenie. Czuł, jak osuwa się w sen. Nie wiedział, czy Gabriel coś odpowiedział Annalise, nie wiedział, czy po niej kolej Gabriela, czy jego samego. Po prostu zasnął.
dostępna jest też wersja angielska pod tym samym tytułem, jeśli macie ochotę przeczytać. wiele się od siebie nie różnią, dosłownie drobiazgami, bo jak wiadomo tłumaczenie może być albo piękne, albo wierne.
btw, jak wam się podobał shot?
co myślicie o serialu? książkach? chętnie pogadam o obu ;)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro